2 część + rozdział
Ponad rok później...
Kroczyłem między martwymi i tymi, którzy w połowie już są w piekle. Wieczorny wiatr targał moje włosy, a zapach niedawno przelanej krwi niósł się po całej polanie i okolicy. Kolejna bitwa wygrana. Odkąd ona odeszła skupiłem się na najważniejszym celu, rozszerzeniu granic swojego terytorium. Mówią, że jestem najpotężniejszym Alfą świata i wszystkie stada są mi posłuszne ale gdy żądam swojej części ich dochodu, buntują się. Niektórzy nie uwierzyli w moje groźby i kończą tak jak ci, których mijam. Umierający, wygnani i martwi. Dopiero teraz stałem się ich władcą, litość i miłosierdzie nie zdobędzie przychylności podwładnych, dopiero strach i terror utrzymają wszystkich w szachu. Zaraz po ogłoszeniu swojego stanowiska wybuchły protesty i zamachy, ukróciło to szybko publiczne egzekucje, które jasno mówiły kto tak naprawdę rządzi. Musieli zrozumieć, że ze mną nie było żartów, gdy coś rozkazuję ma to być wykonane jak najszybciej, a dla tych którzy się przeciwstawiają nie mam litości. Moim pierwszym osobistym sukcesem podczas pierwszych miesięcy było wypędzenie wszystkich wiedźm z całego stanu. Od tego czasu na moich terenach nie było czuć już tego smrodu magii. Do dziś w niektórych miejscach leżą porozrzucane księgi zaklęć, które od wiekow niszczyły moją rasę. Moja osobista straż przeszukiwała lasy w poszukiwaniu ewentualnych zbiegów. Nikt nie mógł przeżyć, wybrali, więc muszą się pogodzić z konsekwencjami tym bardziej, że to już trzecia podbita wataha w ciągu miesiąca. Zawyłem tryumfująco do nieba, na którym można było zauważyć zarys księżyca. Gdy już nikt nie został żywy na polu bitwy a zwierzęta czekały na krwawą ucztę wróciłem do domu. Adrenalina po walce nadal krążyła w moich żyłach, byłem napalony ale tak jak od dłuższego czasu nie potrafiłem zaznać spełnienia, co budziło moją złość. Gdzie tylko się pojawiałem wszyscy uciekali przed moim gniewem, wiedzieli, że na jedno moje słowo ich rodzina i bliscy mogą przestać istnieć. Kopniakiem otworzyłem drzwi sypialni, gdzie czekała na mnie Sabina, blondynka obnosząca się, że pieprzę ją dwa razy w tygodniu. Skrycie liczyła, że nadam jej tytuł Luny, którego tak naprawdę nigdy nie dostanie. Była zazdrosna i ambitna. Połowę moich kochanek wysłała do szpitala zajmując ich miejsce. Po trupach do celu, jak to się mówi. Na mój widok zeskoczyła naga z łóżka i kręcąc kusząco biodrami, nie miała zamiaru bawić się w grę wstępną, chciała ostro i szybko a to mogłem jej dać. Położyła dłoń na mojej piersi, a przed oczami znowu pojawił mi się obraz nieprzytomnej Danieli. Warknąłem cicho, to się działo zawsze gdy jestem z inną kobietą i jestem trzeźwy. Nim tu przychodzą mają zakaz dotykania, mimo to Sabina liczy na swój marny i płytki urok.
- Znasz zasady - warknąłem do niej podchodząc do barku i nalewając sobie whisky, którą wypiłem jednym haustem. Dopiero po trzecim kieliszku poczułem przyjemne szumienie w głowie. Teraz mogłem się pobawić. Uśmiechnąłem się kusząco , a ona odpowiedziała głaszcząc swoje pełne piersi. - Podejdź do mnie. - spełniła moje polecenie. Obróciłem ją tyłem do siebie i pochyliłem. W pokoju unosił się zapach podniecenia. Przejechałem palcem po jej szparce i jednym ruchem wbiłem się w nią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro