Rozdział V - Jaki ten świat mały
Jean-Luc obudził się w sobotę dość wcześnie rano. Prawie nie odczuwał skutków wypitego poprzedniego dnia wina. Bardzo bolała go urażona duma z powodu porażki w szachy na własnym terenie. Jak dotąd nikomu się to nie udało. A w ogóle od kiedy skończył szkołę średnią, tylko jedna osoba pokonała go w grze królów. Aż do tej pory.
Wygrana Iva boleśnie przypomniała Jean-Lukowi o tej stracie.
Siedemnaście lat wcześniej, styczeń 2001
Jean-Luc szybko pożałował, że uciekł z domu i podając się za obywatela Belgii zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Można było przecież to zrobić inaczej. Mógł iść do francuskiej armii albo wyjechać z kraju. Wybrał najgorszą i najbardziej upokarzającą dla jego rodziców możliwość ze wszystkich dostępnych opcji.
Szkolenie samo w sobie nie było ciężkie dla wysokiego, mocno zbudowanego i wysportowanego chłopaka. Ot, zwykły fizyczny wycisk, nauka posługiwania się bronią i walki wręcz, szkolenie z udzielania pomocy medycznej, indoktrynacja polityczna. Musiał też wybrać sobie pseudonim. Nie mogło się wydać, że służy tam francuski szlachcic. Padło na nazwisko nauczyciela z podstawówki. Devalois. Już w trakcie szkolenia wstępnego poznał Sabiha. Syryjczyk, parę lat starszy niż on, uznał, że służba w Legii Cudzoziemskiej to najszybszy i najpewniejszy sposób na uzyskanie francuskiego obywatelstwa i życie w wolnym, bezpiecznym kraju. W biurze rekrutacyjnym poinformowano go, że już po trzech latach będzie mógł starać się o legalne dokumenty. Koniecznie chciał wyjechać ze swojego, ogarniętego wojną domową i prześladowaniami kraju.
Jean-Luc był w szoku, że można chcieć zginąć z tak błahego powodu jak chęć otrzymania obywatelstwa. Jemu przecież należało się z urodzenia. Szybko zrozumiał, jak był głupi, że nie doceniał tego, co ma. Teraz jednak duma nie pozwalała mu wrócić do rodziców z podkulonym ogonem. Obiecał sobie, że dokończy ten kontrakt.
Zamiast rozpamiętywać własną głupotę, zaprzyjaźnił się z komunikatywnym młodym mężczyzną. Stali się wręcz nierozłączni. Wiele razy, kiedy nocowali pod namiotami w różnych częściach świata, rozmawiali na każdy temat. Kiedy mieli ochotę na odrobinę rozrywki, Sabih wyciągał starą, zniszczoną szachownicę. I grali. Jean-Luc był mistrzem szachowym w liceum. Sabih jednak prawie zawsze wygrywał. Dogryzali sobie, żartowali z siebie nawzajem, a jednak obaj lubili te gry i rozmowy przy nich. Francuz obiecał przyjacielowi, że kiedy skończy się ich kontrakt, zabierze go do Paryża, pomoże nostryfikować dyplom, znaleźć pracę i nadal będą mogli się przyjaźnić.
Pierwsze trzy misje po zakończeniu szkolenia nie były ciężkie. Ich legion był na Bałkanach i w Libii. Najgorsze miało jednak nadejść.
Zachodnia Sahara, Mali, maj 2002
To był dzień jak co dzień na tej najtrudniejszej jak dotąd misji. Trudne było wszystko: klimat, warunki atmosferyczne, upalne i suche dnie, burze piaskowe, ale też chłodne noce, lokalna fauna, czyli węże, jaszczurki i skorpiony. Ostatecznie wyszło na to, że najgorszy ze wszystkiego okazał się lokalny watażka, który zdecydował się przejąć władzę w Mali. Przysłali ich tam, żeby zapobiec przewrotowi, gdyż aktualnie rządzący w byłej kolonii klan był sprzyjający Francji.
Pod osłoną nocy zaatakowali obozowisko rebeliantów. Tak jak ich uczono, najpierw zakradli się po cichu i zdjęli strażników, potem tych, którzy spali. W końcu ktoś ich zauważył i rozpętało się piekło. Jean-Luc i Sabih dostali się w krzyżowy ogień i musieli się schronić za pagórkiem, żeby przeładować broń.
W końcu, kiedy udało im się wydostać z zasadzki, strzały ucichły. Ich oddział wytłukł rebeliantów, a nielicznych wziął do niewoli, żeby ich przesłuchać. Wszyscy żołnierze powoli zaczęli się zbierać na placu między namiotami.
W pewnym momencie Sabih, choć niższy, rzucił się na przyjaciela i przygniótł go swoim ciałem do ziemi. Upadając usłyszeli dwa strzały.
– Oszalałeś? – warknął Jean-Luc tuż po tym, jak grzmotnął plecami o glebę. Jednak Sabih mu nie odpowiedział. Zaraz podbiegło do nich dwóch kolegów, którzy zdjęli Syryjczyka z Francuza.
– Żyjesz, Devalois? – spytał jeden z nich, podając mu rękę i pomagając wstać.
– Ja tak, ale tego głupola zaraz kopnę – syknął, rozcierając obolałe pośladki.
– Przykro mi, ale nie będziesz miał już kogo kopać, bracie – westchnął ich dowódca drużyny.
– Jak to? – Jean-Luc dopiero wtedy spojrzał na leżącego obok nieruchomo przyjaciela. Zauważył ciemną plamę krwi na mundurze Sabiha i na swoim. A potem ranę na jego szyi, tuż powyżej kamizelki kuloodpornej. – Sabih!
– On nie żyje, bracie.
– Ale!
– Daj spokój. Taki nasz żołnierski los. Uratował cię.
– Ale ja nie chciałem! – Jean-Luc dopiero wtedy się rozpłakał i rzucił w stronę nieżywego przyjaciela. Po chwili wstał i rozejrzał się po obozowisku. – Dajcie mi broń. Wybiję wszystkich. Jeden nam wystarczy na przesłuchanie – stwierdził.
– Nie ma takiej opcji, żołnierzu – zaprotestował dowódca.
– To chociaż tego, który do nas strzelał.
– Tamten już nie żyje. – Kapitan wskazał na trupa leżącego kilkanaście metrów dalej, w krzakach. – Zdjął go Marceanu. Nie przywrócisz mu życia, żeby go znowu zabić. I nie wskrzesisz Sabiha, ilu byś nie odstrzelił – dodał.
Jean-Luc wiedział, że nic nie przywróci życia jego przyjacielowi. Ale...
Wyrwał broń dowódcy i strzelił do jednego z zatrzymanych zakładników, zanim koledzy go obezwładnili.
Czerwiec 2002
Miesiąc później Jean-Luc został odtransportowany do bazy w Senegalu, a stamtąd, po zakończeniu okresu kontraktu, odesłany do Francji, gdzie zalecono mu leczenie PTSD w zamkniętym ośrodku przez okres przynajmniej trzech miesięcy. Ten czas spędził na rachunku sumienia i lekturze pamiętnika przyjaciela, który udało mu się przemycić z Mali w torbie z brudną bielizną.
Pamiętnik był pełen filozoficznych wpisów i autorskich rysunków Sabiha. Jedne pochodziły z jego ojczystej Syrii, ukazywały dzieci, szukające czegoś wśród gruzów. Inne różnych nieznanych mu ludzi. Ostatnie koncentrowały się na żołnierzach, obozach, w których przebywali. Było też sporo rysunków przedstawiających jego, Jean-Luka. W mundurze, w stroju sportowym, w śmiesznym przebraniu, które zrobili sobie z papieru toaletowego na ostatnie halloween.
Ostatni wpis, jaki zrobił Sabih, pochodził z dnia poprzedzającego jego śmierć. Był po syryjsku, więc Jean-Luc musiał dać go do przetłumaczenia:
„Marzy mi się kraj, w którym każdy może czuć się jak u siebie. Marzy mi się dom z białymi ścianami bez dziur po kulach. Marzy mi się ogród różany z aksamitnym trawnikiem, po którym nie strach będzie stąpać z obawy o miny. Marzy mi się drewniana szachownica, przy której będziemy grać w nieskończoność. Ja i ty, ty i ja. Mój ukochany."
Jean-Luc w pierwszej chwili poczuł mdłości na myśl, że przyjaciel był w nim zakochany. A potem odczuł tylko jeszcze większą rozpacz. Że był taki niedomyślny. Że pozwolił mu popełnić samobójstwo w jego obronie. Że tacy ludzie jak Sabih nie mogą po prostu być sobą, gdziekolwiek się urodzą.
Znowu luty 2022
Jean-Luc zamknął stary pamiętnik w szufladzie biurka akurat w momencie, kiedy do jego gabinetu wszedł zaspany Ivo.
– Cześć. – Brazylijczyk uśmiechnął się promiennie na jego widok. – Widzę, że nie trafiłem do łazienki.
Jean-Luc się zaśmiał.
– Nie, nie trafiłeś, ale zaprowadzę cię. Wiem, że to kawał zamku.
– Wiesz, przyjacielu, rezydencja moich rodziców w Fortalezie jest nie mniejsza. Ale mój pęcherz nie wytrzymałby już dłuższych poszukiwań.
$$$
Ostatnie przewroty wojskowe w Mali miały miejsce w latach 2014 i 2020. Na potrzeby historii ustaliłam, że wielokrotnie miały miejsce próby przewrotów, które nie zostały odnotowane w świadomości ludzi Zachodu. Francuzi natomiast zawsze reagowali na najmniejsze nawet zawirowania polityczne w swoich byłych koloniach, z którymi łączą ich interesy (najczęściej wydobycie surowców).
Do dzisiejszego rozdziału dołączę drugi bonus z okazji rocznicy. Zawdzięczacie go sępikowi AsiaVerb Jutro trzeci :-D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro