Ostatnie morderstwo
Wyszłam z mieszkania i zamknęłam za sobą drzwi.
Chłopiec dzielnie zniósł rozłąkę. Trochę mi głupio, że obiecałam mu rodzinę a teraz go zostawiam. Ale to będzie dla niego szkoła życia. Jakoś sobie poradzi.
Zostawiłam mu mieszkanie, przez parę dni będzie miał spokój. Potem będzie musiał coś wymyślić. Jest inteligentny, na pewno będzie dobrze.
Dobiegłam pod odpowiedni adres. Mogłam się spodziewać, że matka będzie w takim miejscu. Idealnie do niego pasuje.
Weszłam do środka, nie zawracając sobie głowy strażnikami. Nie miałam na to czasu. Chcieli mnie zatrzymać, ale z grobową miną ściągnęłam karabin z pleców i przeładowałam. To powinno ich upewnić, że nie chcą się do mnie zbliżać.
Kątem oka zauważyłam, że jeden z obecnych sanitariuszy zadzwonił gdzieś. Pewnie na policję. Zanim przyjadą z najbliższego komisariatu mam jakieś dziesięć do piętnastu minut. Musi wystarczyć. Podeszłam do lady i wyciągnęłam pistolet zza paska. Wycelowałam go w głowę recepcjonistki.
- Celine von Monc. Gdzie ją znajdę? - kobieta zadrżała, ale napisała mi na karteczce numer.
- Dziękuję - Schowałam pistolet i szybkim krokiem dopadłam schodów. Musiałam wyglądać teraz jak samotna terrorystka. Nieważne. Liczył się tylko numer tego pokoju.
303. Jej ulubiona liczba. Cóż za zbieg okoliczności.
Nie zadałam sobie trudu, żeby zapukać. Odstrzeliłam zamek i wyważyłam drzwi kopnięciem.
Białe ściany pokoju, wyłożone miękkim materiałem, białe, proste łóżko. Otwarte okno. O dziwo, bez krat. Chociaż w sumie to nie więzienie.
I ona. Dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam. Zacisnęłam dłonie na pistolecie. Nie jest warta moich noży. A karabin jest nie poręczny. Odwróciła się do mnie. Miała na twarzy delikatny uśmiech. Nie postarzała się nawet o rok.
Magia makijażu.
Dziwię się, że dali jej do niego dostęp w tym miejscu. Chociaż zawsze świetnie jej wychodziła manipulacja.
- Ellie - niedobrze mi się zrobiło, gdy usłyszałam jej głos. Dokładnie taki sam jak wtedy.
- Nie wymawiaj mojego imienia.
- Wiedziałam, że mnie znajdziesz.
- Przyszłam cię zabić.
- Domyśliłam się. Ale czy jesteś wystarczająco odważna, by to zrobić? - miała na sobie białą koszulę nocną. Krew stworzy na niej niesamowite wzory. Miałam tę wizję przed oczami.
- Zabiłaś mi barta.
- Wiem. Ale to twoja wina.
- Nie! - poczułam uścisk w sercu.
- Twoja. Gdybyś nie próbowała się zabić nigdy by do tego nie doszło - znów miałam przed oczami tamte wydarzenia. Ciało brata na podłodze. Czerwień na dywanie. Nóż i rany. Złapałam się za głowę.
- Nie! To nie moja wina... To ty to zrobiłaś.... - poczułam, że się gubię. Nie. Nie mogłam tego teraz zrobić. Nie. Musze dokończyć dzieła. Ostatnie morderstwo PRB.
Ale te obrazy. A co jeśli ona ma rację? Co jeśli to przeze mnie go zabiła? To wszystko moja wina... Gdyby nie ja... Brat by żył... To ja jestem odpowiedzialna za jego śmierć...
Poczułam na głowie jej dłoń. Wzdrygnęłam się, ale nie potrafiłam jej zrzucić. Czułam, jak moje ciało się trzęsie. Upadłam na kolana. Nie potrafiłam wstać. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
- Widzisz? Wciąż jesteś tą samą słabą dziewczynką co wtedy. Nie radzisz sobie z emocjami - pod palcami poczułam chłód pistoletu. Zastrzel ją. Jedno pociągnięcie za spust. Jedno. I będzie po wszystkim.
- Nic się nie zmieniłaś, Ellie - zacisnęłam palce na broni. Kosztowało mnie to tyle wysiłku, co nic dotąd.
- Nie jesteś w stanie mnie zabić. Poddaj się temu, Ellie.
- Nie... Nie wymawiaj... - podniosłam się z kolan, nogi wciąż mi drżały. Czyli jednak bałam się matki. Spojrzała na mnie zaskoczona.
Złapałam pistolet drugą ręką i się wyprostowałam. Musze to zrobić. Całe ciało mi się trzęsło. Panicznie się jej bałam. A jednak się podniosłam. Nie mogę zmarnować tej okazji.
- Nie wymawiaj... mojego imienia - stała na tyle blisko mnie, że podeszłam do niej i przycisnęłam lufę do piersi. Tam, gdzie znajdowało się serce.
Stała jak osłupiała. Jak ja wtedy. Jak ja tyle lat temu.
Wpakowałam w nią cały magazynek. Kula po kuli.
Mimo tego, że przyniosło mi to ulgę, wcale nie było takie, jak się spodziewałam.
Cała ta sytuacja...Ona miała do mnie przyjść. Do tego sprowadzały się moje wiadomości. Patrząc na to w tym momencie, były one bezsensowne.
Usłyszałam syrenę policyjną pod budynkiem i zamieszanie na dole. Odrzuciłam pistolet daleko od siebie i rozejrzałam się po pokoju.
Drzwi odpadają, na dole jest mnóstwo policjantów. Nie zabiję niewinnych. Zostaje mi okno. Wysoko tu. Ale kable telefoniczne biegną od ściany tego pokoju do słupa po drugiej stronie ulicy. Na głupszy pomysł nie mogłam wpaść. Chwyciłam mydło w płynie stojące na toaletce i wysmarowałam nim wierzch karabinu.
W myślach wciąż wyzywałam się od głupców, ale inne rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Nie dam się tak po prostu złapać. Zwariowałam do końca.
Wspięłam się na parapet i przełożyłam karabin przez linie telefoniczne. To jest zdecydowanie zły pomysł. Złapałam broń po obu stronach i spojrzałam w dół. Wysoko. Mam nadzieję, że to się nie urwie. Usłyszałam kroki na schodach. Nie mam czasu. Zaklęłam w myślach na swoją głupotę i odbiłam się od budynku nogami.
Metal posmarowany mydłem z łatwością ślizgał się po gumowej ochronce kabla. W sumie nie było takie złe. Szkoda, że gdybym się puściła, to na siniakach by się nie skończyło. Słup zbliżył się bardzo szybko, więc gdy tylko był odpowiednio blisko wystawiłam nogi dla amortyzacji. Zahamowałam gwałtownie i natychmiast objęłam słup. Szybko przełożyłam karabin a plecy i zeszłam jak po drabinie. Gdy w końcu stanęłam pewnie na ziemi zerknęłam w okno szpitala.
Trzech funkcjonariuszy patrzyło na mnie z osłupieniem. Wykonałam w ich stronę szyderczy ukłon i odbiegłam. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
Matka nie żyje. Nareszcie. Już dawno nie biegłam tak szybko. Cała we krwi, mydle, z karabinem na plecach. Musiałam wyglądać co najmniej dziwie.
Wbiegłam do parku przed komisariatem. Jeden z najbardziej zaniedbanych w tym mieście. Ale mi to na rękę. Teraz spokojnie mogę obserwować poczynania policji. To będzie zabawne.
Wspięłam się na drzewo jak najwyżej mogłam i między gałęziami obserwowałam posterunek. Zaledwie minutę później przyjechał radiowóz spod szpitala psychiatrycznego. Wysiadła z niego ta trójka policjantów z okna. Parsknęłam śmiechem. Zaaferowani jak mało kto.
Nagle z budynku wyszedł Matthias. A ten tu czego? Zaraz za nim wyszli wojskowi. Postawili armię na nogi z mojego powodu? No nieźle, nieźle. Porozmawiali o czymś chwilę, po czym weszli do środka. Matthias razem z nimi. Po cholerę on tam? Powinien siedzieć w domu i myśleć jak mógł zadawać się z mordercą. Mój telefon zawibrował. Zerknęłam na wyświetlacz i westchnęłam z rozbawieniem. Odebrałam połączenie
- Cześć, Matthias.
- Ellie? Gdzie jesteś?
- W Paryżu - wysiliłam się na całkowita powagę.
- Gdzie?
- No przecież mówię ci, że na Mont Blanc.
- Ellie!
- O, teraz już Koloseum.
- Nie powiesz mi, prawda?
- Czy to nie oczywiste? Co ty w ogóle robisz na komisariacie z wojskowymi i policją?
- Zgarnęli całą szkołę, wszyscy tu jesteśmy. Chwila, skąd wiesz?
- Ja wiem wszystko.
- Pozwól się aresztować.
- Po dobroci? Tak po prostu? Po tym wszystkim? - na chwilę zapanowała cisza. Nabrałam oddechu:
- Matthias
- Tak...?
- Zrobię to, jeśli ty zrobisz coś dla mnie.
- Co takiego?
- Chcę... chcę powiedzieć ci to w cztery oczy. Czy raczej uszy. Bez dodatkowych świadków. A wiem, że w tym momencie jesteśmy na podsłuchu. Przy okazji, nie namierzycie mnie. Mam wbudowane w telefon zakłócanie sygnału GPS - usłyszałam przekleństwa. Więc próbowali mnie tak znaleźć.
- Zgoda. Porozmawiam z tobą sam.
- Czekam - wyszedł z budynku. Sam.
- Już.
- Mam do ciebie małą prośbę. Wiem, że wiesz, gdzie mieszkam, nie próbuj kłamać. W moim mieszkaniu jest pewien chłopiec. Jest dla mnie ważny. Kiedy mnie zamkną, zaopiekuj się nim. Ma polecenie, że tylko tobie może otworzyć. Niech tam mieszka. Za obrazem na ścianie będą pieniądze. Opłać z nich czynsz. Niech chłopiec tam zostanie. Tylko ty możesz tam przychodzić. Zrobisz to?
- Myślę, że mogę. Mam rozumieć, że to ma być nasza tajemnica?
- Tak. Będę wdzięczna.
- Czy teraz pozwolisz się złapać? -zawahałam się. Westchnęłam cicho:
- Sama do was przyjdę. Ale obiecaj.
- Obiecuję.
- I jeszcze jedno.
- Tak?
- Powiedz im, że zabrałeś mój telefon. Powiedz, że go nie mam.
- Dlaczego?
- Po prostu to zrób. I tak nie jestem w stanie wam zaszkodzić jeśli będę go miała. Po prostu... To jedyne, co mi zostanie.
- No dobra. Nic nie powiem - rozłączyłam się i schowałam telefon. Chyba już na mnie pora.
Zeskoczyłam z drzewa, płosząc jakąś zbłąkaną wiewiórkę. Poprawiłam ubranie. Naprawdę wyglądam jak morderca. Krew na koszulce, na spódniczce, na rękach. Karabin na plecach. Ale jednocześnie jestem tylko nastolatką. Do czego doprowadziły mnie moje działania?
Wyszłam z parku główną ścieżką. Matthias patrzył na mnie i nie bardzo wiedział co zrobić. Podeszłam do niego i stanęłam przed drzwiami komisariatu. Przeczesałam dłonią włosy.
- Miejmy to już za sobą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro