27.
LILY
Kolejny tydzień, w przerwach między nauką w domu, szkołą i spaniem, spędzałam z Amy na obrzeżach miasta, w małym lesie. Ćwiczyłyśmy tam szybkość, zwinność, wytrzymałość, no i, oczywiście, celność. Dostałam nieduży łuk, z zatrutymi strzałami. Jednak nie mogłam sobie z nim poradzić. Raz o mało nie postrzeliłam Magdy, która przyszła zobaczyć, jak sobie radzę.
-Przepraszam...-powiedziałam, z rezygnacją odkładając broń pod drzewo.
-Nic mi nie jest. A może wymienisz co na nóż? To chyba będzie łatwiejsze.
-Bzdura! Poza tym, ćwiczymy już trzy dni. Nie ma czasu na naukę czegoś innego.
Zdezorientowana, patrzyłam raz na jedną, raz na drugą.
Po chwili powiedziałam:
-Skończyły mi się wszystkie strzały.
-Czekaj, zaraz przywiozę Ci cały zapas.-powiedziała Magda.
Nie zdążyła zrobić nawet jednego kroku w stronę auta, bo w tej samej chwili, Amy upadła na kolana i złapała się za głowę.
Przerażone, podbiegłyśmy do niej.
-Amy! Nic Ci nie jest?
Po kilku sekundach wstała i powiedziała:
-Wszystko w porządku. To Slender przesłał mi wiadomość. Muszę stawić się w rezydencji.
-Weź moje auto. Ja zostanę z Lily. Ale nie za długo, bo mam jeszcze dużo pracy w domu.-powiedziała, wręczając jej kluczyki.
Po piętnastu minutach, auto Magdy znów podjechało do nas. Drzwi kierowcy otworzyły się. Z samochodu wysiadł Laughing Jack.
-Cześć dziewczyny! Amy musiała zostać na naradzie. Przywiozłem wam zapas strzał. Ostrożnie, dałem do nich silniejszej trucizny.-powiedział, podając mi jedną, kilka wkładając do pojemnika, który miałam na plecach, resztę odkładając pod drzewo.
-Słyszałem, że nie radzisz sobie zbyt dobrze.-zagadnął, patrząc na mnie.
-To prawda. Popatrz.-wycelowałam w tarczę, która była moim tymczasowym celem. Strzała ominęła ją o dobre kilka metrów.
-Nie trafiłabym nawet w słonia.-powiedziałam, a z moich oczu spłynęły dwie łzy.
-Pokaż mi to.-powiedział chłopak, przejmując ode mnie broń. Także nie trafił, jednak był o wiele bliżej celu, niż ja.
-Ten jest dla mnie za krótki. Poczekaj.-po czym podszedł do bagażnika i wyjął inny-większy.
-To pierwszy łuk Catherine. Znalazłem go na strychu.-powiedział, wymierzając jeszcze raz, tym razem z tego przywiezionego.
Tym razem strzała utkwiła idealnie na środku tarczy.
Obie z Magdą zaczęłyśmy bić brawo.
-Teraz Ty spróbuj.-mówił, wręczając mi łuk mamy.
-Dobrze, kochani. Na mnie już czas. Poradzicie sobie z powrotem do domu?- zapytała Magda.
-Tak. Znam ten las i doskonały skrót. Powrót zajmie nam około pół godziny.
-Świetnie.-po czym wsiadła do samochodu i już jej nie było.
-No, dalej!-zachęcił mnie Jack.
Niepewnie wycelowałam w tarczę, przymykając jedno oko, po czym wypuściłam strzałę.
Utkwiła obok tarczy. Cóż, J Tak nieźle, jak na mnie.
-Masz złą postawę. Musisz stać pewnie na nogach, opierając je mocno na ziemi. Zobacz.-podszedł do mnie i odpowiednio ustawił.-Tak lepiej.-podał mi strzałę.-Teraz napnij mocno cięciwę, najmocniej jak się da.
Tak też zrobiłam.
-Nie zamykaj oka. Będziesz miała lepszą celność. Staraj się celować trochę ponad środkiem tarczy.-poinstruował.
Po chwili posłałam strzałę...idealnie w sam środek celu!
-UDAŁO SIĘ! UDAŁO!-cieszyłam się jak wariatka.
-Bardzo dobrze. Spróbuj jeszcze poćwiczyć, a ja zaraz wrócę.-powiedział Roześmiany i gdzieś zniknął.
Przypomniałam sobie wszystkie jego rady i znów udało mi się trafić w cel.
Kilka minut później wrócił czarno-biały, na rękach niosąc zwłoki.
-Teraz poćwiczysz na żywym celu.
-Eeee...Jack? Wydaje mi się, że ten człowiek już nie żyje...-stwierdziłam.
-Ehhhh....Nie dosłownie. Ja będę co nosić, tak jakby to był normalny, żyjący ludzik. A Ty będziesz co zabijać.
-Nie mogę! A jak trafię w Ciebie?-zapytałam ze strachem w oczach.
Jack odłożył na chwilę zwłoki, po czym podszedł do mnie. Bardzo blisko. Tak, że musiałam zadrzeć głowę, aby na niego spojrzeć.
-A co? Boisz się o mnie?-szepnął i zbliżył się jeszcze bardziej. Nasze usta zaczęły się do siebie zbliżać. Coraz bardziej...I bardziej.
I nagle...opamiętałam się.
-Jack, nie!-odsunęłam się od niego gwałtownie.
-Lily, ja...Ja przepraszam. Myślałem, że Ty...że my...-zaczął się tłumaczyć.
-To nie tak. Ja Cię lubię. Naprawdę. Nawet bardziej, niż bym chciała. Ale nie możemy...Nie Teraz, nie tutaj...-mówiłam.
-Rozumiem. Masz rację. To co? Wracamy do ćwiczeń? I nic się nie bój. Będę bezpieczny.
-Dobrze.-powiedziałam, podeszłam do niego i pocałowałam w policzek.
Rzeczywiście, tak jak mówił, był tak jakby schowany za ciałem mężczyzny. Po kilkunastu minutach, zwłoki były naszpikowane strzałami. Zbliżał się zmierzch.
-Na dziś koniec.-stwierdził Jack i zakopał zwłoki.
Potem ruszyliśmy do domu, trzymając się za ręce.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro