Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

27.

LILY

Kolejny tydzień, w przerwach między nauką w domu, szkołą i spaniem, spędzałam z Amy na obrzeżach miasta, w małym lesie. Ćwiczyłyśmy tam szybkość, zwinność, wytrzymałość, no i, oczywiście, celność. Dostałam nieduży łuk, z zatrutymi strzałami. Jednak nie mogłam sobie z nim poradzić. Raz o mało nie postrzeliłam Magdy, która przyszła zobaczyć, jak sobie radzę.
-Przepraszam...-powiedziałam, z rezygnacją odkładając broń pod drzewo.
-Nic mi nie jest. A może wymienisz co na nóż? To chyba będzie łatwiejsze.
-Bzdura! Poza tym, ćwiczymy już trzy dni. Nie ma czasu na naukę czegoś innego.
Zdezorientowana, patrzyłam raz na jedną, raz na drugą.
Po chwili powiedziałam:
-Skończyły mi się wszystkie strzały.
-Czekaj, zaraz przywiozę Ci cały zapas.-powiedziała Magda.
Nie zdążyła zrobić nawet jednego kroku w stronę auta, bo w tej samej chwili, Amy upadła na kolana i złapała się za głowę.
Przerażone, podbiegłyśmy do niej.
-Amy! Nic Ci nie jest?
Po kilku sekundach wstała i powiedziała:
-Wszystko w porządku. To Slender przesłał mi wiadomość. Muszę stawić się w rezydencji.
-Weź moje auto. Ja zostanę z Lily. Ale nie za długo, bo mam jeszcze dużo pracy w domu.-powiedziała, wręczając jej kluczyki.
Po piętnastu minutach, auto Magdy znów podjechało do nas. Drzwi kierowcy otworzyły się. Z samochodu wysiadł Laughing Jack.
-Cześć dziewczyny! Amy musiała zostać na naradzie. Przywiozłem wam zapas strzał. Ostrożnie, dałem do nich silniejszej trucizny.-powiedział, podając mi jedną, kilka wkładając do pojemnika, który miałam na plecach, resztę odkładając pod drzewo.
-Słyszałem, że nie radzisz sobie zbyt dobrze.-zagadnął, patrząc na mnie.
-To prawda. Popatrz.-wycelowałam w tarczę, która była moim tymczasowym celem. Strzała ominęła ją o dobre kilka metrów.
-Nie trafiłabym nawet w słonia.-powiedziałam, a z moich oczu spłynęły dwie łzy.
-Pokaż mi to.-powiedział chłopak, przejmując ode mnie broń. Także nie trafił, jednak był o wiele bliżej celu, niż ja.
-Ten jest dla mnie za krótki. Poczekaj.-po czym podszedł do bagażnika i wyjął inny-większy.
-To pierwszy łuk Catherine. Znalazłem go na strychu.-powiedział, wymierzając jeszcze raz, tym razem z tego przywiezionego.
Tym razem strzała utkwiła idealnie na środku tarczy.
Obie z Magdą zaczęłyśmy bić brawo.
-Teraz Ty spróbuj.-mówił, wręczając mi łuk mamy.
-Dobrze, kochani. Na mnie już czas. Poradzicie sobie z powrotem do domu?- zapytała Magda.
-Tak. Znam ten las i doskonały skrót. Powrót zajmie nam około pół godziny.
-Świetnie.-po czym wsiadła do samochodu i już jej nie było.

-No, dalej!-zachęcił mnie Jack.
Niepewnie wycelowałam w tarczę, przymykając jedno oko, po czym wypuściłam strzałę.
Utkwiła obok tarczy. Cóż, J Tak nieźle, jak na mnie.
-Masz złą postawę. Musisz stać pewnie na nogach, opierając je mocno na ziemi. Zobacz.-podszedł do mnie i odpowiednio ustawił.-Tak lepiej.-podał mi strzałę.-Teraz napnij mocno cięciwę, najmocniej jak się da.
Tak też zrobiłam.
-Nie zamykaj oka. Będziesz miała lepszą celność. Staraj się celować trochę ponad środkiem tarczy.-poinstruował.
Po chwili posłałam strzałę...idealnie w sam środek celu!
-UDAŁO SIĘ! UDAŁO!-cieszyłam się jak wariatka.
-Bardzo dobrze. Spróbuj jeszcze poćwiczyć, a ja zaraz wrócę.-powiedział Roześmiany i gdzieś zniknął.
Przypomniałam sobie wszystkie jego rady i znów udało mi się trafić w cel.
Kilka minut później wrócił czarno-biały, na rękach niosąc zwłoki.
-Teraz poćwiczysz na żywym celu.
-Eeee...Jack? Wydaje mi się, że ten człowiek już nie żyje...-stwierdziłam.
-Ehhhh....Nie dosłownie. Ja będę co nosić, tak jakby to był normalny, żyjący ludzik. A Ty będziesz co zabijać.
-Nie mogę! A jak trafię w Ciebie?-zapytałam ze strachem w oczach.
Jack odłożył na chwilę zwłoki, po czym podszedł do mnie. Bardzo blisko. Tak, że musiałam zadrzeć głowę, aby na niego spojrzeć.
-A co? Boisz się o mnie?-szepnął i zbliżył się jeszcze bardziej. Nasze usta zaczęły się do siebie zbliżać. Coraz bardziej...I bardziej.
I nagle...opamiętałam się.
-Jack, nie!-odsunęłam się od niego gwałtownie.
-Lily, ja...Ja przepraszam. Myślałem, że Ty...że my...-zaczął się tłumaczyć.
-To nie tak. Ja Cię lubię. Naprawdę. Nawet bardziej, niż bym chciała. Ale nie możemy...Nie Teraz, nie tutaj...-mówiłam.
-Rozumiem. Masz rację. To co? Wracamy do ćwiczeń? I nic się nie bój. Będę bezpieczny.
-Dobrze.-powiedziałam, podeszłam do niego i pocałowałam w policzek.
Rzeczywiście, tak jak mówił, był tak jakby schowany za ciałem mężczyzny. Po kilkunastu minutach, zwłoki były naszpikowane strzałami. Zbliżał się zmierzch.
-Na dziś koniec.-stwierdził Jack i zakopał zwłoki.
Potem ruszyliśmy do domu, trzymając się za ręce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro