Rytuał
- Jesteśmy. To tutaj.
- Dzięki za informację, sama nigdy bym się nie domyśliła – Yinling uśmiechnęła się głupawo.
Istotnie, nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości by zrozumieć, że dotarło się do miejsca wyjątkowego, pochodzącego z innego wymiaru, spaczonego obcą mocą. O swej bliskości Icathia informowała już wcześniej, tam gdzie piaski Shurimy przeradzały się w twardą, suchą glebę, gdzie drzewa były suche i kruche i gdzie nie było żadnego życia. Granicę Icathii stanowiła szeroka wyrwa w ziemi nazywana Otchłanią. Podczas pierwszej wojny z Pustką obrońcy stworzyli ją, by rozdzielić Shurimiańskie wojska. Część wojsk została na zewnątrz, poza Icathią, część utknęła wewnątrz. Ci drudzy, pod wodzą Wyniesionego Azira ruszyli naprzód i pomimo znacząco zmniejszonej liczebności zniszczyli Icathię, co obok zwycięstwa na moście Howling Abyss znaczyło koniec wojny. Część z tych pierwszych, którzy zostali przed wyrwą, spróbowała ją przekroczyć, by dołączyć do Azira, jednak pulsująca mocą Otchłań pochłonęła wszystkich. Wtedy to powstało powiedzenie: znaleźć się po drugiej stronie Otchłani, znaczące tyle, że teraz nie ma już odwrotu, że czas na decyzje, błędy i refleksje był wcześniej, a teraz można już tylko przeć naprzód.
Zatrzymali się w bezpiecznej odległości, zerknęli dalej, za wyrwę. Icathia tryskała mocą, co i raz w oddali rozbrzmiewały grzmoty magicznej zamieci, spod ziemi tryskały wiązki mocy, spaczone powietrze pulsowało fioletową poświatą. Źródło tych zjawisk było oczywiste. Gdy Azir wraz z pozostałymi wojskami ruszył przed siebie, przywódcy Pustki zwani Obserwatorami rzucili na nich dziesiątki przepotężnych zaklęć, po części samemu niszcząc swoją siedzibę. Zaklęcia były straszliwe, chaotyczne, desperackie i bardzo potężne. Tak bardzo, że po wielu, wielu latach ich moc nadal znajdowała ujście, generując dziesiątki przedziwnych zjawisk.
- To tam – Markiz wskazał na głęboki na dobre sto stóp krater, idealnie wyrzeźbiony w skorupie półmisek – to tam stoczyli bitwę z Malzaharem.
- Niebezpiecznie blisko Otchłani – zauważyła Yinling.
- Jeśli oni przeżyli, to my też możemy – rzekł Markiz, po czym zwrócił się do towarzyszących im inżynierów i parobków wlekących osadzone na platformach balisty. - Wszystko tak, jak ustaliliśmy. Sprowadzimy demona w epicentrum klątwy, nie będzie mógł stamtąd odejść ze strachu, że zdejmiemy zaklęcie, więc jesteście całkowicie bezpieczni, możecie ustawić się w takiej odległości, jaka wam odpowiada. Bełty dwóch lewych balist pod dowództwem pana Beonima są lżejsze, pokryte ametystowym pyłem, on zakłóci strukturę demona, utrudni mu pobór mocy z klątwy, a przy tym spowolni i zmusi do lądowania. Pozostałe dwie balisty dowodzone przez pana Teyzymacha mają bełty podpalające i wybuchające, cięższe i wolniejsze. Powtarzam schemat: ja i sierżant Yinling idziemy w centrum klątwy, skupiamy na sobie demona, Ja spowalniam go zaklęciami, wtedy balisty Beonima sprowadzają go na ziemię ametystowymi bełtami, a na koniec Teyzymach trafia w nieruchomy cel ciężkimi pociskami. Jakieś pytania?
- Czemu idziecie tylko we dwójkę? Co, jeśli wam się nie uda?
- Bez obaw, panie Beonim. Więcej ludzi na niewiele by się zdało, powodowali by tylko chaos a wy musielibyście baczyć, by nie trafić w nich z balist. Pamiętajcie, że będziemy się kręcić zaraz obok demona, tłok nie jest nam na rękę.
Yinling i Markiz odeszli od reszty grupy, która pociągnęła balisty na pobliskie wzneisienie.
- Nie chcę podważać twojej siły, ale jesteś pewien, że sobie poradzisz? Podczas pogrzebu nie poszło ci szczególnie dobrze.
- Podczas pogrzebu miałem tylko sygnet z maleńkim rubinem umożliwiający bardzo powolny przepływ mocy. Moje pociski i łańcuchy słabe i powolne. Teraz mam kostur z pięćset karatowym inkluzem, zobaczysz, na co mnie stać.
Zbliżyli się do krateru, Markiz odstawił kostur na bok, tenże zamiast przewrócić się, idealnie wyważony stał na swoim środku ciężkości i obracał powali wokół własnej osi, napędzany zaklęciem.
- Beh'hes-pridussz, Urma var Lla Magra Calavera! - Oczy Markiza zabłysły błękitem, ponownie inkluz w kosturze, który zaczął nagle obracać się znacznie szybciej.
- Zainicjowałem rytuał. Lada moment się zacznie, ale najpierw pokaż swoją tarczę.
Yinling uniosła wzmacnianą stalą, okrągłą tarczę, mag przyłożył dłoń do wierzchniej części, a gdy ją odjął, na tarczy został błękitny ślad.
- Zaklęcie Niewzruszonego Banshee. Mogę naładować twoją tarczę mocą by jednorazowo zablokowała dowolny cios. Ale przepływ mocy przez strukturę tarczy może ją wewnętrznie uszkodzić, więc mogę powtarzać zaklęcie tylko co jakiś czas. Po prostu gdy zagwiżdżę, skieruj tarczę w moją stronę.
- Dzięki.
- Bez ciebie sobie nie poradzę, a teraz skup się. Zaklęcie jest już gotowe.
Teren przed nimi spowił mrok, mgła z której wyłoniło się kilka postaci. Upiory były ciemne, na powierzchniach ich ciał niby płonienie ognia falowała czarna mgła, nie miały oczu a jedynie kłęby mroku, a ich głosy, choć naśladowały prawdziwe, miały silny, demoniczny pogłos.
- Ej, co ty niby zamierzasz zrobić!? - zerwała się na nogi osłupiała.
- To, co należało zrobić już dawno temu. Nie powinienem był zawierać tej umowy, należało go zabić gdy była okazja, zdradziecko, gdy spał, gdy był odwrócony, gdy stracił czujność. Ale powstrzymała mnie moja dobroć, traktowanie Zła w taki sposób, jaki jest właściwy w stosunku do Dobra. To był błąd, moja naiwność, moja słabość, płonna nadzieja. Ale to błąd, który bardzo łatwo naprawić.
- Nigdy nie straciłem przy tobie czujności, mości rycerzu. Nigdy nie odwróciłem się do ciebie plecami. Gdy spałem, czuwała Skaarl, gdy ona spała, czuwałem ja. Nigdy nie miałeś okazji, by mnie zabić. Jestem zbyt silny, by dać ci taką okazję.
- Teraz mam okazję, wyciągaj topór.
- Jesteś fanatykiem, Garenie – Poppy zbliżyła się, ochłonąwszy odrobinę. - Teraz już rozumiem, teraz gdy się przede mną otworzyłeś i gdy opowiedziałeś o swoich słabościach. Jesteś przekonany, że podążasz jedyną właściwą ścieżką, którą wskazał ci Bóg, ścieżką, która ma prowadzić do nieskończonego dobra i szczęścia. A jednak nie jesteś szczęśliwy, przeciwnie, ciągle cierpisz i gdzieś w środku ciebie tli się świadomość, że źródłem tego jest właśnie ścieżka, którą obrałeś, która wcale nie jest tak boska i idealna, jak chciałbyś sobie wmawiać. A obok jest on, szaleniec, barbarzyńca nie uznający żadnych świętości, łamiący wszystkie zasady które uważasz za słuszne, okrutny, bezlitosny, Jedyny i... szczęśliwy. To cię boli, prawda? On czy cierpi z rąk swych wrogów, czy pije z przyjaciółmi, i tak jest szczęśliwy, a ty, podążając ścieżką Prawdy, cierpisz. Tobie nie chodzi o sprawiedliwość, Dobro, czy boską wolę. Ty mu po prostu zazdrościsz, nienawidzisz go za to, że on jest szczęśliwym barbarzyńcą, a ty nieszczęśliwym rycerzem.
- Nic o mnie nie wiesz, a teraz odsuń się, to nie twoja sprawa.
- Póki co to jest moja sprawa. Jesteśmy tu by zniszczyć Pustkę, uratować nasz świat. By to zrobić, musimy przejść przez Icathię. Potrzebujemy go, barbarzyńcy, amoralnego sadysty i zwykłego bandyty. Bo jest silny, bo pomoże nam zabijać Zło, nawet jeśli sam nim jest. A może weźmiesz to na siebie, sam zabijesz jeszcze pięćdziesiąt stworów więcej, które normalnie zabiłby on? Tak bardzo chcesz zrobić z siebie męczennika, który uciemiężony i osamotniony ginie w słusznej sprawie, w poczuciu niezrozumienia, przygnieciony przez niesprawiedliwość świata? O nie, głupcze, nie pozwolę ci na to, przeszłam zbyt długą drogę i wycierpiałam zdecydowanie zbyt wiele, by pozwolić ci to wszystko zaprzepaścić w imię twojej nienawiści. Jak już wykonamy nasze zadanie, znajdziemy tego cholernego Urfa i uratujemy świat, wtedy możecie się nawzajem zabijać do woli. Wtedy, nie teraz.
- Bez obaw, Poppy, nie będziemy walczyć.
- Przeciwnie. Będziemy.
- Nie, rycerzyku. Walka zakłada obecność kilku uczestników, ja się na to nie zgadzam, więc walki nie będzie. Jesteś mi obojętny. Jest mi obojętne twoje życie i twoja śmierć, więc nie będę dążył do żadnego z nich. Na tym właśnie polega obojętność. Ale by coś mogło być ci obojętne, musisz być od tego silniejszy, inaczej może ci narzucić swoją wolę. Ty jesteś słaby, ranny i zmęczony. Atakuj, jeśli chcesz. Mogę uchylać się przed twoimi ciosami tak długo, aż padniesz z wycieńczenia. Ja ciebie nie zabiję, bo wyzbyłem się wszelkiej nienawiści, bo Noxus zakazuje kogokolwiek nienawidzić, a ja jestem wzorowym Noxianinem. Co by mi przyszło z zabicia ciebie? Komu się tym pochwalę? ,,Słuchajcie, rodacy, zabiłem samego Garena, co prawda był ledwo żywy i nie miał szans się obronić, ale zabiłem go, wielbcie mnie!" O nie, jesteś zbyt sławny, by zmarnować taką okazję... Pewnego dnia, Garenie, gdy wyzdrowiejesz, gdy będziesz w pełni sił i znów staniesz naprzeciw mnie, wtedy, możesz być spokojny, z radością z tobą zawalczę. Ale nie dziś, nie tutaj.
- Jak nie chcesz, to się nie broń. Twoja wola – Garen sięgnął za plecy, dobył miecza, ale Yordlka bez zawahania podbiegła i stanęła mu na drodze.
- Wycofanie się z błędu nie jest oznaką słabości, a siły. Nie wstydź się, nikt się nie dowie, jak się tu zbłaźniłeś. Jemu nikt nie uwierzy, my nikomu nie powiemy. Po prostu się wycofaj.
- Za późno, jestem już po drugiej stronie Otchłani. Zejdź mi z drogi.
- Jesteśmy dopiero przy Otchłani, druga strona jest jeszcze kawałek dalej. A zresztą to bez znaczenia. Nie pozwolę ci go zabić.
- Nie zdołasz mnie powstrzymać.
- Wiem! - fuknęła nagle wściekle. - Przyzwyczaiłam się już, że jestem mała i słaba i że nic ode mnie nie zależy! - ostentacyjnie spojrzała w bok.- Blitz... Jesteś zdecydowanie zbyt duży, by udawanie że cię tu nie ma miało jakikolwiek sens. Więc przestań łaskawie udawać i zrób coś!
Golem Blitzcrank, istotnie stojący nieruchomo z odwróconą głową, spojrzał na Yordlkę, czekał chwilę skonfundowany, wreszcie wzniósł rękę i obalił ją na ziemi, odgradzając Garena od Kleda metalową łapą, cięższą od wszystkich pozostałych zebranych razem wziętych.
- Popełniacie błąd – powiedział Garen już ciszej, spokojniej. Opuścił miecz, chwilę stał wpatrzony w ziemię smutnym, zrezygnowanym spojrzeniem. Wreszcie odwrócił się, powolnym krokiem odszedł od pozostałych, skrył za jednym ze spróchniałych drzew. - Popełniacie wielki błąd...
Nastał niczym nie zmącona cisza, Garen stał samotnie obok, Poppy i Tristana patrzyły raz na siebie nawzajem, raz na Blitzcranka, który też nie wiedział, co robić, a że był największy, było mu najbardziej głupio i najbardziej czuł presję bezradności. Kled był zadowolony, jak zwykle, stał oparty o zwalony pień i drapał Skaarl za uchem. Profesor Heimedinger był pogrążony w swoich myślach, trudnych do ogarnięcia pospolitemu umysłowi. Markiz wpatrzył się w niego i zrobiło mu się żal Profesora. Nawet pomimo przygnębienia i demonicznej postaci wyglądał na zdrowego, bardzo mocno kontrastowało to z tym słabym, samotnym i chorym Heimerdingerem, którego poznał w Piltover.
To Heim jako pierwszy poczuł zmianę w powietrzu. Minimalny wiatr zamarł, gołe gałązki drzew zastygły, okrył je delikatny, mroczny szron. Heimerdinger palcem zebrał ten, który osadził się na stalowej powłoce Blitzcranka, przyjrzał mu się uważnie, po czym spojrzał w dal.
- Zdaje się – powiedział cicho, ale w absolutnej ciszy oddalony Garen usłyszał go i tak – zdaje się, że jednak będziesz miał okazję ulżyć swej nienawiści, Demacianinie.
Pozostali podążyli za jego spojrzeniem. Martwym pustkowiem podążał powolnym krokiem, ledwo dotykając spaczonej ziemi, prorok Malzahar. Tak jak i oni był upiorem, z jego głowy biła moc kryształu Rozkładu, pierwotnie fioletowego, obecnie, podczas rekonstrukcji, martwo-czarnego. Poppy westchnęła ze strachu, uświadamiając sobie że poprzednio mieli po swojej stronie gwardię Piltover, ale teraz byli sami. Ścisnęła młot, upewniła się, że puklerz jest mocno osadzony na ramieniu, i wyszła mu an spotkanie. Tristana sięgnęła po swoje działo, sprawdzając czy jest naładowane pomarańczową esencją i pociskami. Blitzrank rozruszał stalowe stawy, kilkakrotnie obrócił dłonie o trzysta sześćdziesiąt stopni sprawdzając, czy są dobrze naoliwione i gotowe do walki. Garen powrócił do towarzyszy, ustawił się z nimi w jednym szyku. Kled rzucił smokolpie spojrzenie, oboje uśmiechnęli się do siebie, zerkając na dumnie kroczącego Proroka. Ewidentnie nie darzyli go wielkim poważaniem. Wstali oboje i zbliżyli się.
- Otchłań... - rzekł Malzahar, gdy zatrzymał się w bezpiecznej odległości od nich. Jego głos był upiorny nie tylko przez fakt zaklęcia, nawet jego prawdziwy głos kipiał mocą Pustki. - To tutaj rozpoczęła się moja historia.
- I tutaj się zakończy – odrzekł Garen.
- Bynajmniej. Jestem teraz częścią Pustki, jej historia jest moją historią, a ona jest nieskończona.
- Daruj sobie przemowy – Poppy ścisnęła młot obiema rękoma. - Wiemy już, kim jesteś. Vel'Koz cię opętał. To, co widzisz, nie jest przyszłością, tylko jego wizją przyszłości, którą na ciebie zesłał byś wierzył w jego słowa i był mu wierny.
- Pustka jest nieskończona i wyjątkowa i tylko wyjątkowych wpuszcza w swe szeregi. Ja jestem wyjątkowy, przeżyłem o wiele więcej, niż można by ode mnie oczekiwać, przeszedłem drogę której nikt przede mną nie przeszedł. Dla wielu moich krytyków był to zwykły przypadek, łut szczęścia, ale jak próżnym trzeba być, by twierdzić że tak złożony świat może być dziełem przypadku? Wszyscy jesteśmy Dziećmi Pustki, wszyscy jesteśmy z niej zrodzeni, a ona po eonach wróciła, by się o nas upomnieć. Do jest dobra nowina, którą niosę światu.
- Ja tam kwestionuję tę twoją wyjątkowość – rzekł Kled nie przejąwszy się zbytnio słowami wieszcza. - Powiedz no, jak to było z tym Twisted Fate'm? Słyszałem wiele teorii na ten temat, ale w Piltover uczono mnie pewnej ciekawej dziedziny nauki, o której żadna z teorii twojego sukcesu nie wspomina. Ta dziedzina nazywa się statystyka. Wiesz, co ona mówi? Że jeśli szansa na wylosowanie czegoś jest bardzo mała, ale będzie bardzo wiele prób, to jest całkiem realna opcja, że komuś się uda. A zatem? Jak to było z tobą?
Malzahar milczał. Choć jego oczy nie miały źrenic i były tylko skupiskiem mocy, nie było wątpliwości, że wpatruje się w Kleda.
- A więc to prawda – rzekł tenże, ewidentnie rozbawiony - Ty miałeś po prostu szczęście. Nie jesteś wyjątkowy, jesteś najzwyklejszym w świecie wieszczem, którego obdarzono gigantyczną mocą, na którą nie zasłużyłeś i która w efekcie momentalnie przejęła nad tobą kontrolę, zamieniła w maskotkę Vel'Koza. Jako Noxianin czuję się zobowiązany, by cię zniszczyć.
- Wasza noxiańska determinacja jest jakże uroczo nieproporcjonalna do celu. Ograniczacie wasze istnienie do doczesności i z wielkim uporem się jej oddajecie. Pomyśl tylko, co by było gdybyśmy połączyli siłę Noxian, wiarę i determinację Demacian, wiedzę Piltover, dziedzictwo Shurmian i magię Freljrodu... Ale wy nie potraficie tego połączyć, od tysiącleci wybijacie się w imię doczesności, czyniąc afront wieczności.
- W takim razie odeślemy cię do twojej wieczności, a ty odchędoż się od naszego świata i naszej doczesności. Tłumaczyć nam wieczności nie musisz próbować, przecież my, marne istoty, i tak tego nie zrozumiemy...
- Nie z...
Zastygli w bezruchu, wszyscy, nawet mgła przestała płynąć po powierzchni ich ciał.
- Co się stało – spytała Yinling maga, ale nie zdążyła usłyszeć odpowiedzi. Upiorny Kled poruszył się, też dostrzegł, że jego towarzysze i Malzahar stoją w bezruchu, potem spojrzał w drugą stronę, na stojących niedaleko Noxian.
- Yinling, dziewczyno, dobrze cię widzieć! Myślałem, że zginęłaś w Wilkijtvorze – podszedł do nich uradowany. Od jego postaci biło ciepłem potężnej magii, z każdym wypowiedzianym słowem z jego nieruchomych ust wydobywała się czarna mgła. - Ale zaraz... Jak ty się tu znalazłaś, jesteśmy kawał drogi stamtąd? I czemu tak nagle wydoroślałaś? I ważniejsze pytanie, dlaczego jesteś w noxiańskiej zbroi? I jeszcze ważniejsze pytanie: dlaczego jesteś w podrobionej noxiańskiej zbroi?! My nie stosujemy takich oznaczeń.
- Parę lat temu gangi z Zaun przechwyciły ładunek karabinów snajperskich z Piltover. Bronie rozeszły się po całym kontynencie i służyły do eliminowania wyższych oficerów z ogromnych odległości. Dowództwo postanowiło zmienić system odznaczeń i emblematów, by trudniej było ocenić rangę danej osoby.
- Nic mi o tym nie wiadomo...
- To się stanie dopiero za parę lat, hetmanie – wtrącił się Markiz.
- A ty, kim jesteś, magu? - Kled obdarzył ich oboje podejrzliwym spojrzeniem.
- Markiz de Tangan, twój dobry znajomy, choć poznamy się dopiero po wojnie.
- Po wojnie... przybyliście z przyszłości?
- Nie, wiedza o podróżach w czasie przepadła po wojnach runicznych. My przybyliśmy tu by odtworzyć wasze stracie z Malzaharem. Prorok zginął w walce, ale wcześniej zasiał w twojej duszy ziarno Pustki, po twojej śmierci demon wyszedł z ukrycia i jest niebezpieczny, musimy go zniszczyć.
- A więc umarłem?... Jak?... A zresztą, co za różnica? No, mówcie kochani, jak mogę wam pomóc?
- W zasadzie to nijak, do teraz wszystko szło według planu.
- Więc po co wytrąciliście mnie z błogiej nieświadomości? Już nie mogłem się doczekać aż on przestanie ględzić i przejdziemy do rzeczy.
- To nie my wyrwaliśmy cię z rytuału, tylko moc klątwy. Demon czuje, że po niego przyszliśmy, czuje że jesteśmy silniejsi i że przegra, jeśli będzie musiał walczyć. Nie pojawi się dopóki nie będzie absolutnej konieczności, więc póki co tylko rzuca nam kłody pod nogi. Wyrwał cię z odgrywanej sceny, żeby zakłócić jej przebieg. Jeśli pierwotne wydarzenie i nasza rekonstrukcja nie będę pokrywać się w dostatecznie dużym stopniu, moc obu zaklęć zaistnieje niezależnie, moje kontr-zaklęcie nie rozpozna klątwy jako celu, a demon w ogóle nie będzie musiał wyjść nam naprzeciw.
- Rozumiem. Co teraz?
- Wróć na swoje miejsce, hetmanie, postaraj się odegrać tę scenę tak, jakbyś to zrobił, gdyby ta rozmowa w ogóle się nie odbyła. Po prostu zabij Malzahara.
- Da się zrobić, szczególnie jak już mi powiedzieliście, że wygramy. Co do was takiej pewności nie ma, więc jest sens życzyć wam powodzenia. Powodzenia zatem, a tak poza tym... Cieszę się, Yinling, że ci się udało.
- Udało mi się w dużej mierze dzięki tobie – sierżant zagryzła dolną wargę, spojrzała w bok. - Podziękowałabym... Ale ty przecież nie zrobiłeś tego dla mnie...
- Zgadza się. Nie powinno się dziękować za to, co jest standardem, bo dewaluuje się w ten sposób to, co wykracza ponad standard i faktycznie zasługuje na podziękowania. Dziękować można od groma i za byle gówno symbolicznie, swoim bliskim i przyjaciołom, bo to dobrze wpływa na intymne relacje. A my, dziewczyno, będziemy przyjaciółmi?
- Nie. Już nigdy się nie spotkamy.
- Nie dziękuj w takim razie. I dokop ode mnie temu demonowi.
Odwrócił się i poszedł z powrotem na swoje miejsce obok Skaarł, przybrał wcześniejszą pozę.
- ... amierzam wam tego tłumaczyć. Żeby to zrozumieć, trzeba to zobaczyć samemu – Malzahar wzniósł rękę. Blitzcrank, Garen, Heimerdinger, Poppy i Tristana, którzy dopiero co na powrót zaczęli się poruszać, zamarli znowu, ich oczy, jak i oczy Kleda, spowił mrok, buchnęły dymem.
- To teraz. Malzahar ich odurzył, teraz spróbuje ich opętać i wcielić w szeregi Pustki – rzekł Markiz i chwycił swój kostur. - A to znaczy, że teraz nasza kolej.
Ryk przeszył niebo, w asyście błyskawic i trzasków wyłonił się dobrze im znany kształt uskrzydlonego Kleda o długim, ostrym ogonie, krótkim pysku i masywnych łapach. Zapikowała w dół i poderwała raptownie będąc blisko ziemi, po drodze chlastając łapą szeroko. Yinling w porę padłą na ziemię, Markiz szybkim teleportował się na bok. Demon wzleciał w górę i począł powtarzać ten sam schemat raz za razem. Noxianie rozdzielili się, by jednym ciosem demon nie miał w zasięgu ich obu, za drugim podejściem cios odbiła Yinling, zasłaniając się tarczą wzmocnioną zaklęciem Banshee, za kolejnym Markiz osłonił się magiczną kopułą.
- Gra na czas – stwierdził, gdy po raz kolejny demon zawisł na moment wysoko, wysoko nad nimi, szykując się do kolejnego ataku. - Musimy go zniszczyć, nim Kled wyrwie się z uroku Malzahara.
- To czemu w ogóle nas atakuje? Teraz jest w górze, po zasięgiem twoich zaklęć.
- Bo jeśli da mi chwilę swobody, zakłócę rytuał i uniemożliwię Prorokowi spaczenie Kleda. Ale mam pomysł, nie ruszaj się.
Yinling zastygła, ku jej zdenerwowaniu mag też nie podjął żadnego działania, demon natomiast, widząc że nie próbuje on zdjąć klątwy, nie atakował i zawisł wysoko w powietrzu.
- Tracimy czas – rzekła poirytowana sierżant. - Zrób coś.
- Właśnie robię. Nie prowokuję demona, by balisty miały czas wykierować w nieruchomy cel.
Bełt wystrzelił, dwułokciowy pocisk ugodził demona w korpus, Kled runął na ziemię, ziemia zadrżała gdy wyrżnął o glebę. Markiz zdzielił go błyskawicą prosto w twarz, Yinling podbiegłą i cięła w tylną nogę, na której wstający demon oparł większość ciężaru, w efekcie ten wywalił się znowu. Jednym machnięciem skrzydeł wyskoczył w powietrze, wokół jego szyi zaraz owinął się błękitny łańcuch, dużo grubszy i twardszy niż ten z pogrzebu. Demon zaczął mocować się z Markizem, dość długo, by sięgnęły go ametystowe pociski z balist. Ponownie padł na glebę, tym razem dodatkowo sparaliżowany pyłem. Yinling doskoczyła i zaczęła ciąć gdzie popadło, Markiz dla większej efektowności użył multiplikacji, on i trójka jego klonów powtarzali te same zaklęcia, bijąc demona raz za razem.
Jeden z klonów nie docenił jego szybkości i długości ogona, zniknął w magicznym rozbłysku by jego ostry koniec przebił mu korpus. Drugi nie docenił swojej własnej mocy, przed jego pociskiem demon zasłonił się pazurem. Rozbłysk oślepił klona, a gdy wzrok mu powrócił miał już w czaszce szereg zębów. Demon zaczął poruszać się po ziemi, wspomagał się skrzydłami by skakać szybciej na boki i unikać kolejnych łańcuchów którymi Markiz próbował go spętać.
- Na ziemi jest dużo szybszy, trzeba jakoś odwrócić jego uwagę.
- Jest na to sposób – odparł mag, spojrzał na ostatniego z klonów. - Idź zdejmij klątwę.
Klon ruszył w stronę nieruchomych upiorów, demon od razu panicznie rzucił się na niego, zdołał dopaść i rozciąć w pół, ale zaraz potem łańcuch oplótł mu nogi, potem gębę przeszył miecz Yinling, a chwilę potem kolejne dwa bełty wbiły się w korpus.
Ale klątwa była taka, jak mówił Swain - po demonie nie było znać śladów zmęczenia ani ran, był w pełni sprawny tak długo jak miał skąd czerpać moc. Rozerwał łańcuchy i odskoczył w tył.
- Nie mamy już więcej czasu, teraz musimy go zniszczyć.
- Osłaniaj mnie – nakazała Yinling i od frontu doskoczyła do bestii, szeregiem ciosów zmuszała ją do wycofywania się. Jednej kontry uniknęła półobrotem, przed poziomo lecącym ogonem zdołała się uchylić. Demon wzniósł łapę, Yinling usłyszałą gwizd z tyłu, wyskoczyła w powietrze i w locie złapała tarczą zaklęcie Banshee, uderzyła nią prosto w łapę demona. Wydawało się, że masywna kończyna zakończona wielkimi pazurami rozedrze tarczę a potem noxiankę, ale zamiast tego zaklęcie odbiło cały impet, zachwiało demonem. Yinling wyprowadziła kolejny szereg ciosów, z każdym kolejnym doskakując do bestii i zmuszając ją by się wycofywała. Przeszli przez ciało upiornego Blitzcranka, minęły całe pole bitwy z Malzaharem, wreszcie Yinling odskoczyła, a Markiz cisnął w demona zaklęciem kinetycznym. Kled poleciał w tył, okazało się nie ma już gruntu pod nogami, bo za nim rozciągała się Otchłań. Z rykiem spadł w przepaść, a głębia rozbłysła fioletem.
- Szybko! - krzyknęła Yinling do Markiza, wciąż nie mającego pewności, czy demon nie wyfrunie z Otchłani. Na jej polecenie podbiegł jednak do miejsca bitwy, wypowiedział formułę deaktywującą klątwę. Zrobiło się cicho, Yinling podeszła do niego, razem, niepewni, co dalej robić, wycofali się na bezpieczną odległość.
Oczy Kleda przestały rozbłyskiwać, Yordl otrząsnął się po walce stoczonej w umyśle z mocą Pustki, spojrzał na towarzyszy. Wyszczerzył się głupawo i zaczął mówić swoim charakterystycznym, kpiącym i krzykliwym tonem.
- A co my tu mamy... Przybyliśmy tu niszczyć Pustkę, a ty zamiast tego rozkoszujesz się jej obietnicami? - Obiema dłońmi chwycił Tristanę za piersi, wybudzając ją z uroku. - Ty też? Ty, taka mądrala i moralizatorka? Orędowniczka dobra, Prawdy, sprawiedliwości i czego tam jeszcze zapragniesz? - Nie siląc się na delikatność chlasnął Poppy w pośladki, Yordlka podskoczyła, odzyskując świadomość. Kled tymczasem poszedł dalej wzdłuż szeregu swoich kompanów. - Heim, naprawdę? Najtęższy żyjący umysł na Runeterrze? Jakie świadectwo wystawiasz naszej planecie? - Położył dłoń na policzku przyjaciela, pogładził delikatnie jego futro, uśmiechnął ciepło, po czym pchnął profesora w pierś, przewracając i przywracając rzeczywistości. - A to ci dopiero zaskoczenie! Wielki demaciański rycerz! Dowódca Nieustraszonej Gwardii, wzór wszelkich cnót, sprawiedliwy, wytrwały, wysłany przez Boga by kształtować tę planetę zgodnie z Jego wolą... stoi teraz, do reszty zauroczony wizjami losowego prymitywa, jakim jest Malzahar... Patrzcie, jak mu ślinka cieknie od tych wizji i obietnic! - podszedł do Garena i trzasnął go w twarz z wyskoku, Demacianin wywalił się na plecy, po chwili dotarło do niego, co się stało. - No nie, ty? Naprawdę? Co on ci obiecał? Czego może pragnąć taki durny stos blachy jak ty? Nowego oleju silnikowego bez szkodliwych domieszek?! - Yordl podniósł kamień i cisnął z całej siły w czoło Blitzcranka.
Cofnął się trochę i wzrokiem ogarnął wszystkich towarzyszy, pomału dochodzących do siebie.
- Jesteście bandą słabeuszy i ostatecznym dowodem na to, że to Noxus powinien rządzić światem. Dobrze wam radzę ofermy, odłączcie się od kompanii, bo jeśli zostaniecie, to długo, oj dłuuuugo będziemy wam wypominać, coście tu odwalili, co nie Skaa...
Urwał osłupiały. Jego wierna szkapa Skaarl stała obok, a jej omamione wizją oczy błyszczały tak samo, jak przed chwilą wszystkich pozostałych. Kopniak trafił ją prosto w głowę, obudzoną smokolpę Kled ucapił za przednie kończyny i zaczął wściekle szarpać na boki.
- Ty jesteś noxianką, tak?! Potężną, Jedyną, twardo stąpającą po ziemi? A potem przyłazi losowy wieszcz i miesza ci we łbie?! Obiecał ci nowe siodło albo podwójny tatar z katoblefasa i od razu idziesz za nim z wywieszonym jęzorem? I ty jesteś smokolpą, odporną na magię i uroki, tak? Co ty sobie wyobrażasz, durna jaszczurko?! Oj będziesz mnie musiała prosić, żebym o tym Gravesowi nie opowiedział, oj będziesz ty...
- Kled... - Garen przerwał mu szarpanie przyjaciółki uzupełniane regularnymi kuksańcami. Yordl podążył za jego spojrzeniem. Malzahar stał cierpliwie, z rękoma skrzyżowanymi na ramionach, wpatrywał się w nich swoim pustym wzrokiem.
- Wrócimy do tego jeszcze, kochana – Kled pogroził smokolpie palcem po czym szybkim ruchem wskoczył na siodło i dobył topora.0
- Chciałem rozwiązać to inaczej – powiedział wieszcz, gdy wszyscy ustawili się już w szyku – ale mogę po prostu was zabić.
- Ciekawe, jak – Poppy uniosła młot. - Nas jest więcej.
Malzahar zrobił krótki gest dłonią, przed nim otworzył się szereg portali z których wyskoczyły dziesiątki czworonożnych Puskląt. Pajęcze stworzenia ustawiły się w trójszeregu, czekając na rozkaz.
- Mogłaś tego nie mówić – stwierdziła Tristana, wznosząc swoją wyrzutnię. - Może by się nie zorientował.
Nim obie strony rzuciły się na siebie, Yinling dostrzegła jeszcze delikatne spojrzenie. Kled obrócił głowę i uśmiechnął się do niej, po czym chlasnął Skaarl butem i razem skoczyli na Pustklęta.
- Bywaj, hetmanie – powiedziała, po czym odwróciła się i odeszła. Za nią odszedł Markiz, za plecami zostawiając grad wybuchów z działa Tristany, rakiet Blitzranka, serii z karabinu maszynowego Heimerdingera i stos skaczących wściekle Puskląt.
- Więc.... Teraz już mniej więcej wiesz, jak to ze mną było – powiedziała Yinling, gdy wrócili do stanowiska balist. - A ty? Jak go w ogóle poznałeś?
- To długa historia...
- Świetnie się składa – odparła. - Bo do domu daleka droga.
Mag wzruszył ramionami.
- Właściwie, czemu nie? Ruszajmy, pani sierżant, opowiem ci piękną historię...
Koniec
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro