Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Piltover


Markiz patrzył przez szklaną ścianę na piętrzące się za nią szczyty wieżowców. Ich szpiczaste czubki pięły się w górę coraz węższym i węższym fallusem, jakby brały udział w wyścigu i każdy jeden chciał urosnąć wyżej od pozostałych. Z jego perspektywy, z osiemdziesiątego piętra, nie dało się ustalić, który budynek w Piltover jest najwyższy, zerknąwszy w dół nie dało się też ustalić, co jest na samym dnie – w okolicy trzydziestego piętra budynki ginęły w gęstej, zielonkawej chemtechowej chmurze oparów, nazywanej Barierą i wyznaczającą symboliczną granicę między Piltover a Zaun. Markiz dobrze wiedział co jest poniżej Bariery, wpatrywał się w dół trochę dla zabicia czasu, trochę z ciekawości - mieszkańcy innych niż Piltover frakcji by móc popatrzeć na coś z góry musieli wdrapywać się na szczyty, co wymagało czasu. Patrzenie na świat z góry jest zawsze podniecające, niezależnie czy na szczyt mozolnie się wdrapiesz, czy wjedziesz windą – pomyślał mag.

Gdy przybył do domu profesora gandorid-gosposia kazała mu zaczekać, bo na każdą wizytę musiał zgodzić się jego lekarz, no i on sam musiał chcieć się z kimś zobaczyć. Tymczasem G-android usadziła Markiza w pokoju gościnnym i poczęstowała herbatą i ciągnącymi cukierkami. Herbatę doprawił syropem z aronii, na cukierki nawet nie zwrócił uwagi, bo w Noxusie krzywo patrzono na jedzenie takich rzeczy. Napatrzył się na sztuczne akwarium w którym pływały holograficzne rybki, odróżnialne od prawdziwych tylko dla maga który liznął cokolwiek wiedzy o hextechowej strukturze chemiczno-magicznej przedmiotów; potem przejrzał księgi postawiane na półkach przy drzwiach, ale znudził się szybko. Wszystkie miały pokrętne nazwy, czasem w martwym języku z czasów I dynastii Demacii, czasem w języku staroshurimiańskim, a czasem w naszym, wspólnym, ale i te były tak pokrętne, że ich zapisanie w znajomym języku nie pomagało wiele. Dyfrakcji hextechowej w prostopadle zmiennej amplitudzie opisanie – głosił jeden z tytułów na grzbiecie. Równie pokrętne były nazwiska autorów. Ornithophodus physiologus napisał Karakiris Delain Thuleis, Za Rozproszenie cząsteczkowe na powierzchni rdzenia katalitycznego w hex-bramach odpowiadał Dżileb Blackbriar Anatolius, a Historię odwiertów na powierzchniach komet o promieniowaniu neutrinowym popełnił Suzeim Amaranthe Roisigiusz. Każda księga miała przynajmniej dziewięćset stron i była gruba na niemniej niż pół piędzi. Wszystkie śmierdziały wiedzą, Prawdą i zatęchłym papierem, bo i nikt ich od dziesiątek lat nie otwierał. Napatrzywszy się na grzbiety i okładki Markiz przysiadł na fotelu przy ścianie i przez szkło patrzył w dół, na latające pomiędzy lasem wieżowców wehikuły napędzane pulsującą z ich podwozi niebieską esencją.

Gosposia weszła wreszcie do pokoju, jej stalowa noga zastukała o posadzkę.

- Profesor pana przyjmie. Ale nie na długo i tylko w mojej obecności. Gdyby jego stan się pogorszył, proszę natychmiast wyjść, poradzę sobie sama – stulecia mijały, ludzie i inne rasy rozumne ewoluowały, udomowiły konie, wynalazły proch, przeciwwagę, koleje, armaty, a wreszcie okiełznały i hextech i wzniosły sięgające chmur wieżowce, budując supernowoczesne społeczeństwo opływające w dostatku, chronione wrodzonymi prawami istot rozumnych i ośmioma procentami PKB przeznaczanymi na państwową służbę zdrowia. Ale czy walczono na spróchniałe kije, czy na hextechowee karabinki, czy śmiertelność noworodków do pierwszego roku życia wynosiła siedemdziesiąt procent, czy pół promila – jedna rzecz pozostawała stała i niezmienna: pokojówki, ludzkie, nieludzkie, cyborgi czy gandroidy, zawsze były wredne i opryskliwe.

Profesor Heimerdinger drgnął lekko, gdy usłyszał kroki dwóch osób wchodzących do jego pokoju. Obrócił się w elektrycznym wózku, do którego był na stałe przytwierdzony. Jego futro było wypłowiałe, postrzępione, w wielu miejscach nie było go wcale, tam widać było odsłoniętą, pomarszczoną i schorowaną skórę. Na głowie miał nasączoną aromatycznymi lekami czapkę, na oczach gogle przypominające noktowizor, bez których z pewnością był całkowicie ślepy. Choć i w nich widział słabo, Markiz dostrzegł, że miał on problemy z ustaleniem, skąd dokładnie pochodzą kroki i trzeba było podejść na kilka metrów, by profesor odróżnił go od otoczenia.

- Witam, profesorze.

- Witaj, młodzieńcze – głos Heimerdingera również nie był w najlepszym stanie. Podczas jednego z wypadków w laboratorium toksyczne opary popaliły mu gardło i dostały się do płuc. Było to z trzydzieści lat wcześniej, ale jak się okazało, nigdy go w pełni nie wyleczono. - Pani Marring powiedziała mi, że pogrzeb nie przebiegł, jak zakładano?

- Niestety. Z trumny wydostał się demon, narobił trochę chaosu i odleciał. Teraz muszę go odnaleźć, bo prędzej czy później wróci, a nawet jeśli nie, jeśli to był tylko jednorazowy wybuch zaklętej energii która po latach znalazła ujście i już się więcej nie połączy, to i tak muszę tę sprawę wyjaśnić i szczegółowo opisać w raporcie. Koniec końców chodzi o dobrą pamięć o hetmanie.

- Słyszałem, że Gangplank tam był. Co z nim?

- Ten pirat? Ma solidnie pofatygowaną sztuczną rękę i trochę obić. Znał go pan?

- Nigdy go nie spotkałem, ale Kled dużo mi o nim opowiadał. Myślałem że zobaczę go chociaż na starość, ale lekarz zabronił mi wybrać się na pogrzeb. Korzystanie z hex-portali w moim stanie nie jest w pełni bezpieczne, a tradycyjna podróż odpadała tym bardziej. Ale nic, poznałem dość wielu Noxian, by móc sobie na podstawie opowieści wyobrazić, jaki jest Gangplank.

- Gangplank nie jest Noxianinem – mag skrzyżował ręce na piersi.

- Ale ma noxiańską mentalność, inaczej Kled by się z nim nie przyjaźnił. Ale mniejsza o to, co cię do mnie sprowadza? Ja się nie znam na demonach i klątwach.

Markiz spojrzał na bok, pani Marrig siedziała kawałek dalej wlepiając się w nich, nie próbując nawet udawać, że nie podsłuchuje. Nie chciał mówić o tych sprawach w jej obecności, bo pokojówki, poza tym że wredne, lubią też być nader gadatliwe, a on nie chciał by wiedza o hetmanie stałą się obiektem plotek starych panien z Piltover. Mimo to wiedział, że sam fakt, że dopuszczono go do chorego profesora był szczęściem, nie chciał więc próbować wyprosić pokojówki, która raczej prędzej wygoniła by jego.

- Ten demon – zaczął robiąc krok wprzód by móc mówić ciszej – to najpewniej Kled w większej formie, zaszczepiony w jego sercu trzydzieści lat temu, podczas II wojny z Pustką, konkretnie wtedy, gdy razem biliście się z Malzaharem.

= O... - profesor skulił się, położył dłonie na kolanach i ruszał nieskładnie palcami, nie wiedząc jakby co z nimi zrobić. - Pamiętam, tak.

- To dobrze. Bo żeby pozbyć się demona, muszę dowiedzieć się więcej o tej bitwie. Każdy szczegół może być kluczowy.

- To źle trafiłeś, chłopcze, bo ja mam dziury w pamięci. Jeden fakt mi z głowy wyleci, inny przeinaczę. Poza tym nie mam ochoty o tym mówić. II wojna z Pustką była ostatnimi pięknymi dniami w moim życiu, dniami nadziei. Bo cóż mamy, prócz nadziei? Czyż to nie ona jest głównym motywatorem wszystkich naszych działań? Nie możemy mieć pewności, że nasze działanie przyniesie określony efekt, do tego trzeba by znać przyszłość. Naukowiec może określone działanie powtórzyć tysiąc razy i stwierdzić na tej podstawie, że za kolejnym razem efekt będzie taki sam, ale to nie jest pewność, tylko dobrze uargumentowana opinia. Nie-naukowcy robią to samo na co dzień, poprzez naśladowanie rodziców i autorytetów, by podobnymi do ich działaniami osiągnąć podobne rezultaty. Nadzieja, młodzieńcze, jest jedynym powodem, dla którego tu jesteś. A ja wtedy straciłem wszelką nadzieję. Na początku miałem tylko autorytet, którego musiałem się słuchać, potem miałem iluzję szczęścia przez którą usiłowała przebić się nadzieja. Wielu próbowało jej w tym pomóc. Tak, miałem więcej szans i więcej nadziei niż ktokolwiek mógłby od życia oczekiwać, a jednak zmarnowałem wszystkie szanse i przez własną słabość straciłem wszelką nadzieję.

Markiz milczał, wpatrując się na żałośnie prezentującą się postać jednego z najsłynniejszych naukowców w historii.

- Kiedyś – kontynuował stary Yordl - myślałem, że Kled się mylił, że wasz noxiański etos jest błędny, prowadzi do niepotrzebnego okrucieństwa i jest pretekstem do folgowania prymitywnym chuciom i nazywania tego wolnością. Ale to ja się myliłem. Ty jesteś młody, stoisz przede mną pewnie, zdeterminowany, z szacunkiem wysłuchując tego co mówię, choć w ogóle cię to nie obchodzi. Być może jutro zginiesz w walce z tym demonem, być może przeżyjesz kolejne dziesiątki lat, ale nigdy nie będziesz żałować swojej przeszłości, swojej słabości i zawahania, bo Noxus pozbawił cię słabości i zawahania, tak że patrząc w przeszłość dojrzysz tylko satysfakcję i świadomość, że przeżyłeś swoje lata najlepiej, jak byłeś w stanie. Ja, tak jak ty dostawszy szansę, tak jak ty wychowawszy się w noxiańskim domu, z którego wyniosłem wszystko, co potrzebne, przegrałem z samym sobą. A ty oczekujesz, że będę opowiadał o szczytowym momencie mojej porażki, w którym przepadłą wszelka nadzieja...

- Nie oczekuję, tylko proszę. Jeśli to dla ciebie zbyt trudne, rozumiem, nie wiem o czym mówisz, ale myślę, że rozumiem.

- Przychodząc tu wiedziałeś, w jakim jestem stanie. Dlaczego nie poszedłeś do kogoś innego? Skoro wiesz, że ja wziąłem udział w bitwie, wiesz też, że było nas więcej.

- Wiem. Ale w Demacii nie byłbym zbyt mile widziany, Yordlka Tristana jest w ciągłym ruchu, nie mam czasu się za nią uganiać, a golem Blitzcrank...

- Tak, tak. Walczył po to, by inni nie musieli. I nie przeżył – profesor milczał chwilę, jego oczy były ukryte w goglach, więc nie była wiadomo czy myśli, czy może zasnął nagle, jak to zdarza się starszym. Wreszcie jednak odezwał się znowu. - W takim razie, niech będzie. Usiądź, młodzieńcze, opowiem ci o Malzaharze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro