Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8.

Straciłam rachubę czasu. Nie wiedziałam, czy siedzę w ukrytym pokoju z Jui godzinę, czy może już kolejną dobę. Galopujące myśli i strach, który aż powodował mdłości, sprawiały, że każda minuta dłużyła mi się niemiłosiernie. A nie było nawet okien, by zobaczyć, czy już świta.

Gdy drzwi stanęły otworem, Jui spięła się, gotowa do działania, i natychmiast rozluźniła, widząc Gabriela. Tym razem był w pełni ubrany i dużo spokojniejszy, choć widziałam mroczne ogniki wściekłości w jego oczach.

— Ktoś zdradził twoje położenie. — Doszedł do tego samego wniosku, co moja towarzyszka. — Zdradził ciebie, a więc i mnie, i króla, i cały Favngard. Wystawiłem już listy gończe i jak się dowiem, kto to, to będzie wisiał, przysięgam.

Zbliżył się do mnie i usiadł obok. Jego siła, ciepło bijące od umięśnionego ciała, uspokajały mnie na tyle, że się uśmiechnęłam.

— Czyli co, mogę wracać do siebie? — zapytałam, udając beztroskę i mając nadzieję na odmowną odpowiedź. Z drugiej jednak strony nie chciałam zostać tam, gdzie się znajdowaliśmy, obawiając się, że dostanę do głowy w pokoju bez okien i większych rozrywek.

— Nie, wykluczone. Dopóki nie znajdziemy zdrajcy, nie możesz mieszkać sama, nawet gdyby obstawić twoje kwatery strażami. — Potrząsnął gwałtownie głową, aż srebrny łańcuszek, łączący pagon jego munduru z kieszenią na piersi, zadzwonił cicho.

— Może zamieszkać ze mną, może wytrzymam z tą ciamajdą. — Jui przewróciła oczyma.

— Braliśmy to pod uwagę, ale nie będziecie się gnieść przecież w jednym pokoju. Poza tym... — zmieszał się, ale rozłożył dłonie w geście „nic nie poradzę". — Nie mieszkasz sama, Jui. Znam twoją rodzinę i wiem, że to porządni ludzie, ale dopóki nie znajdziemy zdrajcy, wszyscy są potencjalnie podejrzani. Im mniej osób ma dostęp do Zoi, tym lepiej.

— Co, może mnie też podejrzewasz? — Podniosła głos, ale się zreflektowała. — Przepraszam, rozumiem to.

— Ufam ci, Jui, ale nie decyduję sam. Naradzaliśmy się z ojcem i jego najbardziej zaufanymi ludźmi, i doszliśmy do wniosku, że najlepiej, jeśli Zoia zamieszka ze mną. Mam dużo miejsca, jesteśmy rodziną, no i mieszkam w pojedynkę.

Zarumieniłam się mimowolnie, lecz poczułam ciepło i radość, mimo tej całej sytuacji. Po pierwsze dlatego, że Gabriel nazwał mnie swoją rodziną, co sprawiało, że nie czułam się taka samotna w tym wciąż obcym dla mnie świecie. Po drugie, wiedziałam, że przy nim nic mi się nie stanie.

— Rano zamierzacie zwołać Radę Starszych i omówić z nimi problem? — zapytała rudowłosa dziewczyna, zbierając się do wyjścia. Gabriel spiął się, wyprostował i spoważniał.

— Rada Starszych zostaje zawieszona, a Linnake postawione w stan wojenny do czasu zażegnania kryzysu.

Wyszczekana zazwyczaj Jui stanęła w pół ruchu i zaniemówiła, otwierając usta ze zdziwienia.

— Co to znaczy? — zapytałam.

— To znaczy, że król przejmuje władzę absolutną. Od dziesiątek lat nie było to stosowane, ale w naszym prawie jest możliwe. I teraz nadszedł moment, by po to sięgnąć: fakty są takie, że o miejscu twojego zamieszkania wiedziało niewiele osób, w tym właśnie Rada Starszych, więc do czasu ustalenia winnego, który wystawił cię na śmierć, nawet im nie wolno ufać.

— I to wszystko przeze mnie? Przez to, że ktoś mnie zaatakował? Przecież to poważne zmiany ustrojowe — zdziwiłam się.

— To nie chodzi tylko o ciebie. Dziś ktoś zdradził Zmiennokształtnym, gdzie ty jesteś, jutro przekaże im inną tajemnicę państwową, która narazi nas wszystkich... Ale porozmawiamy o tym rano. Do świtu pozostały tylko dwie godziny, a ty musisz odpocząć, moja droga. Chodź.

— Ciamajdo? — zagadnęła mnie Jui na odchodnym. Spojrzałam na nią wyczekująco. — Jestem z ciebie dumna. Pokazałaś, że jesteś pilną uczennicą. W innym przypadku już byś zresztą nie żyła.

Uśmiechnęłam się, wiedząc, że taka pochwała z ust dziewczyny to ogromny komplement i wyraz uznania. Pożegnaliśmy się i poszłam za Gabrielem. Pokazał mi najpierw swoją sypialnię, żebym wiedziała w razie nagłego wypadku, gdzie go znaleźć, a następnie zaprowadził mnie do pokoju gościnnego — małego pomieszczenia, którego lwią część zajmowało ogromne, wygodne łoże. Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, z przyjemnością się rozebrałam i wskoczyłam pod warstwy pościeli, by się ogrzać. Ze zmęczenia zapomniałam o strachu; natychmiast zasnęłam.

Obudziło mnie przyzwyczajenie: po prostu otworzyłam oczy o tej samej porze, co zazwyczaj, nie czując się jakoś bardziej wypoczęta, niż gdy się kładłam. Narzuciłam sobie na ramiona koc i wyszłam na korytarz, ciągnąc go po podłodze.

Usłyszałam krzątaninę w pomieszczeniu, które okazało się kuchnią. Dobiegł mnie też zapach czegoś bardzo smakowitego, więc podreptałam w tamtym kierunku.
Gabriel stał przy piecu, w którym wesoło strzelał ogień, i smażył coś na żelaznej patelni. Obok, w garnku, bulgotała już woda.

— Sam sobie gotujesz? — zdziwiłam się.

— Sobie i tobie — poprawił z uśmiechem. Puścił do mnie oczko. — Może i zleciłbym to służbie, ale nikt nie robi takiej pysznej jajecznicy z kruczych jaj. Siadaj!

Posłusznie zajęłam miejsce na ławie przy dębowym stole. Poprawiłam koc, ciesząc się, że tu jest cieplej, niż na korytarzu. Gabriel tymczasem podstawił przede mną ceramiczny kubek z kawą.

— Dziękuję. James też często robił nam śniadania. — Uśmiechnęłam się smutno, przypominając sobie te wspaniałe poranki, gdy schodziłam na dół, a on kręcił się po kuchni w samych bokserkach, całował mnie na powitanie i nastawiał specjalnie dla mnie ekspres, bo sam rano nie pił kawy. Beztroskie szczęście, które mi wtedy towarzyszyło, już nigdy nie będzie moim udziałem.

— Mnie też go brakuje — odparł Gabriel ze zrozumieniem, jakby czytał mi w myślach. — Chociaż przez ostatnie lata widywaliśmy się bardzo rzadko, to wcześniej spędzaliśmy razem każdą chwilę. Gdy był malutki, uczyłem go Słów i jazdy konnej, i strzelania z łuku, i tropienia zajęcy...

— Nie masz mi za złe, że to przeze mnie zginął? — szepnęłam.

Chwycił mnie za rękę i ścisnął mocno, aż kłykcie mu zbielały. Spojrzał mi w oczy i, choć był to wzrok na wskroś smutny, to mówił ciepło i spokojnie.

— Zginął, czyniąc swoją powinność. Za Favngard, jak bohater. Wkrótce będą o nim śpiewać pieśni, a on już teraz ucztuje z Hyvą przy jednym stole.

Hyva była boginią, którą wyznawali, opiekunką chyba większości pozytywnych wartości w Favngardzkim systemie. Znacznie więcej mieli złych bożków i bóstw, niż tych dobrych, ale ci drudzy byli znacznie potężniejsi. Według nich Hyva opiekowała się wojownikami i dzielnymi ludźmi, a po śmierci mieli oni specjalne miejsce w jej niebiańskim pałacu.

Ja jednak pozostawałam ateistką. Tak jak nie wierzyłam w żadnego boga w moim świecie, tak i ci tutaj wymykali się z mojego kręgu wiary. Nie pocieszyło mnie więc to wyjaśnienie, lecz zamiast dyskutować, pokiwałam głową, by nie robić Gabrielowi przykrości.

— Jedz, straciłaś dzisiaj w nocy dużo sił. Stanęłaś na wysokości zadania, ale to jeszcze nie koniec. Musimy pozostawać w ciągłej gotowości, dopóki nie wiemy, skąd nadejdzie zagrożenie — mówił, wstając i przynosząc mi talerz z parującą jajecznicą oraz czerstwym, pełnoziarnistym chlebem. Kiwnęłam głową z wdzięcznością i wzięłam się za pałaszowanie, popijając kawą z odrobiną mleka tura. Miał rację, byłam potwornie wygłodniała.

— Nie chciałem cię o to prosić przed śniadaniem — zagadał, gdy myłam za nami talerze. — Chciałbym, żebyś obejrzała ciało bestii, którą zabiłaś, i wszystkie jej przedmioty. Wiem, że to dla ciebie trudne, ale może coś rozpoznasz, albo ta wiedza okaże się przydatna w przyszłości. Nie możemy pozwolić, by coś nam umknęło.

— Dobrze — zgodziłam się, choć wzdrygnęłam się na samą myśl. — Ale najpierw muszę się ubrać.

— Tak, rzeczywiście! Strażnik przyniósł trochę twoich rzeczy. Czekają w szafie w łaźni. Gdy będziesz gotowa, przyjdź do mojego gabinetu.

Owłosione cielsko pół—człowieka, pół—wilka leżało na stole w pomieszczeniu przylegającym do lazaretu. Ktoś już zdążył rozebrać je do naga i rozkroić brzuch, a potem niedbale go zaszyć. Jak wyjaśnił Gabriel, sprawdzano, co lub kogo jadł ostatnio, gdyż niektóre bestie lubiły żywić się ludzkim mięsem. Z trudem powstrzymałam obrzydzenie.

Obejrzałam najpierw pysk, ale nic mi nie mówił. Starając się nie zwracać uwagi na wszechobecny odór gnijącego mięsa, który przecież nie pochodził z rozkładu zbyt świeżego ciała, a z paszczy Zmiennokształtnego, podeszłam do drugiego stołu, na którym rozłożono ubrania i drobiazgi. Przeglądałam je uważnie, jeden za drugim. Kartki zapisane w nieznanym mi języku, na pewno nie alfabetem łacińskim i na pewno nie Pradawne Słowa. Sakwa. Jakieś świecidełka, pewnie kradzione. Zegarek.

Zegarek elektroniczny, który musiał pochodzić z mojego świata. Zresztą wiedziałam o tym doskonale, bo znałam dokładnie ten egzemplarz. James dostał go od mojej mamy i nosił do pracy. Miał go na sobie w chwili śmierci, a ja, pogrążona w żałobie, nie zauważyłam jego braku, gdy zwracano mi rzeczy osobiste męża.

Żołądek podszedł mi do gardła. Zachwiałam się, aż towarzyszący mi mężczyzna musiał mnie podtrzymać i wyprowadzić. Pomógł mi usiąść na łóżku w lazarecie i patrzył na mnie z troską.

— To on zabił Jamesa — wybełkotałam.

— Skąd wiesz? — Twarz Gabriela zmieniła się, jakbym wymierzyła mu policzek.

— Sukinsyn ukradł mu zegarek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro