Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.

Umarłam za życia.

Moje płuca pracowały jak zwykle, serce pompowało krew, a mimo to czułam, że jestem martwa. Umarłam w chwili, gdy do moich drzwi zapukał poważny mężczyzna w policyjnym mundurze i poinformował mnie, że mój mąż miał wypadek.

Roześmiałam mu się w twarz. Przecież mój James dopiero co zaczął nockę w pracy... Szybko zostałam uświadomiona, że nigdy do firmy nie dotarł. To właśnie wtedy pękło mi serce i przestałam już chcieć żyć. Stałam się emocjonalnym zombie.

Do pogrzebu jeszcze się jakoś trzymałam, wszak trzeba było ogarnąć formalności, czy wyglądać jakoś przed licznymi gośćmi, przewijającymi się przez nasz dom. To zabawne, jak wiele osób za życia Jamesa nie zadzwoniło do niego nawet z życzeniami na święta , ale przypomniało sobie o przyjaźni, kiedy go zabrakło i trzeba było znaleźć dobry pretekst do obejrzenia pogrążonej w żałobie wdowy — niczym małpki w zoo.

Po pogrzebie już się im opatrzyłam. Zrobiłam się nudna. Nic, tylko jadłam, spałam, patrzyłam w ścianę i chodziłam do toalety. Zakupy robiła mi mama, ona też sprzątała i gotowała dwa razy w tygodniu. Gdy nie przychodziła, jadłam lody, suchy chleb, jogurt, odgrzewaną pizzę — cokolwiek, byle nie zdechnąć z głodu, ale też nie musieć wychodzić do ludzi.

Rozpamiętywałam nasz związek, dwanaście wspólnych lat, w tym sześć po ślubie. Analizowałam klatka po klatce, słowo po słowie dzień wypadku, przypominając sobie, jak James mnie przytulił na dzień dobry i zrobił mi kanapki do pracy, jak pocałował mnie, gdy wróciłam, jak przewrócił oczyma, widząc, że kupiłam sobie nową książkę. I dochodziłam do jednego tylko wniosku: to nie mogło się zdarzyć. Nie nam.

Przecież James był ostrożnym, doświadczonym i bardzo dobrym kierowcą. Nie rozwijał takich prędkości, by wypaść z drogi na wiadukcie i rozbić się o bariery. To mogło przydarzyć się każdemu, ale przecież nie mojemu mężowi, prawda?

Tak sobie funkcjonowałam tygodniami, egzystując, ale nie żyjąc. Jednak w końcu ludzie zaczęli dzwonić, koleżanki chciały się umawiać na kawę, pytano, kiedy wracam do pracy i jak długo jeszcze będę nosić żałobę.

Na początku robiłam wielkie oczy, no bo jak to? Zawalił mi się świat, wszystko leży w gruzach, a ja mam po prostu iść do pracy? A potem uświadomiłam sobie, że z tych gruzów trzeba coś sensownego odbudować, mimo że pierwotny fundament już nie wróci i należałoby znaleźć inny —  praca mogłaby się w tej roli świetnie sprawdzić.

I rzeczywiście, etat w bibliotece pozwolił mi wyrwać się z letargu. Miałam powód, by rano wstać, ubrać się i umalować, wyjść z domu. Później do niego co prawda wracałam i wybuchałam płaczem, widząc, jaki jest pusty, ale byłam już w na tyle dobrym stanie, by móc zacząć porządkowanie rzeczy Jamesa.

Gdy wyciągałam szufladę z jego szafki nocnej, aby zrobić porządek w szpargałach, poczułam opór.

Pociągnąwszy ostatni raz nosem, szarpnęłam i w końcu udało mi się wyciągnąć, po czym odłożyłam ją na podłogę, by zajrzeć do środka i ocenić stan metalowych szyn.


Były w porządku, ale do blatu na dole taśmą klejącą był przyklejona niewielki przedmiot. Karta SD. Oderwałam ją i, bez namysłu rzuciwszy się do laptopa, wepchnęłam pośpiesznie w czytnik, by jak najprędzej sprawdzić jej zawartość.

Był tam tylko jeden plik — kilkuminutowy film. Bezrefleksyjnie, niecierpliwymi palcami odpaliłam go i z otwartą buzią patrzyłam na mojego męża, mówiącego do kamery.

— Hej, Zoia. — James podrapał się po głowie w geście, który u niego oznaczał zdenerwowanie tudzież skrępowanie. Siedział na kanapie w naszym salonie z nietęgą miną, patrząc to w kamerę, to rozglądając się na boki. — Jeżeli to oglądasz... Bardzo chciałbym z tobą być już zawsze, ale jeżeli to oglądasz, to pewnie stało się coś złego.

Łzy popłynęły po mojej twarzy. Byłam sama, mogłam sobie na nie pozwolić.

— Posłuchaj. Nie wiem, jak zniknę: umrę, a może ktoś zrobi ze mnie wariata i przestępcę, ale oni już na pewno mają plany. Chcę ci tylko powiedzieć, że czai się na mnie... I na ciebie coś niedobrego. Nadchodzi czas, gdy będziesz musiała nauczyć się odróżniać przyjaciół od wrogów, i będziesz musiała nauczyć się bronić. Wiem, że to brzmi chaotycznie... — Z niemałym szokiem zobaczyłam, że James również zaczął płakać, ale zaraz pełnym złości i zażenowania gestem otarł te łzy i mówił dalej. — Tak strasznie mi ciężko, że nie mogę cię dłużej osłaniać, że nie dam dalej rady. Nie mam czasu, by wyjaśnić wszystko od samego początku, ale pamiętaj, że możesz zaufać człowiekowi o imieniu Gabriel. Rozpoznasz go bez trudu, gdy go zobaczysz. Powie ci, co powinnaś robić, będzie miał dla ciebie plan. Nie bój się walczyć. Kocham cię.

Podciągnął głośno nosem i nachylił się do kamery, by ją wyłączyć. Jego piękna twarz, otoczona długimi, brązowymi włosami, cudowne, siwe oczy z kilkoma zmarszczkami w kącikach — to wszystko zniknęło tak nagle, pozostawiając po sobie tylko czarne okienko na ekranie. Siedziałam jeszcze chwilę jak sparaliżowana, a później pobiegłam się ubrać i pojechałam na policję.

Po drodze targało mną milion myśli. Wydawało mi się, że zdążyłam się już pogodzić ze śmiercią Jamesa, tymczasem ten film rozdrapał rany na nowo. Niczego nie wyjaśnił, pozostawił po sobie tylko znaki zapytania i ogromną dziurę w moim sercu.

— Przyszłam w sprawie Jamesa Wraitha — wydyszałam przy okienku do dyżurującego na posterunku oficera. Dłuższą chwilę, która wydawała mi się wiecznością, wpisywał coś do komputera, gdy ja tymczasem zaciskałam kurczowo palce na karcie w kieszeni mojego płaszcza.

— Ale ta sprawa jest już zamknięta. Nieszczęśliwy wypadek — rzekł tonem tak obojętnym, jakby prosił o reklamówkę w sklepie, a przecież chodziło o śmierć człowieka. Najważniejszej osoby w moim życiu.

— Mam nowe dowody. — Zniecierpliwiłam się. — Och, proszę po prostu zawołać oficera, który się tym zajmuje! — podniosłam odrobinę głos, a on przewrócił oczyma, ale zrobił to, o co prosiłam.

Chwilę później pojawił się znajomy policjant i z poważną miną podał mi na powitanie dłoń, po czym zaprowadził mnie do jasnego, przytulnego pokoju przesłuchań. Bez ceregieli podałam mu kartę, opowiadając, jak ją znalazłam, a on włożył ją do czytnika wbudowanego w ekran telewizora w rogu i obejrzeliśmy wywód Jamesa. Płakałam nie mniej niż za pierwszym razem.

Kiedy nagranie się skończyło, oficer westchnął ciężko. Wzrok miał posępny, policzki zaróżowione z podekscytowania. Wyraz jego twarzy mówił mi, że on potraktował mnie poważnie.

— Dziękuję, że pani z tym przyszła. Od początku sprawa wydawała się prosta, a mimo to coś mi śmierdziało, jednak poza swoją intuicją nie miałem na to żadnego potwierdzenia. Teraz wiem, jakimi tropami spróbować iść.

— Co ma pan na myśli? — zapytałam tonem sugerującym, że nie biorę pod uwagę braku odpowiedzi.

— No cóż... — zawahał się. — Udział osób trzecich, być może nawet morderstwo. Albo, hm, no... chorobę psychiczną pana Wraitha i samobójstwo.

— Czyli morderstwo. — Pokiwałam głową, odrzucając drugą opcję. Zauważyłabym, gdybym żyła pod jednym dachem z człowiekiem, mającym zaburzenia obsesyjne. Ściszyłam głos, biorąc go za rękę. Zarumienił się. — Proszę się dowiedzieć, kto to zrobił i dlaczego, oficerze. Aby już nigdy nikomu, nie zagroził.

— Wzmożemy patrole w okolicy pani domu, proszę się nie bać. — Wydawał się coraz bardziej zmieszany moją wizytą. Cofnęłam dłoń, opuszczając jego strefę komfortu. — A teraz niech mi pani wybaczy, muszę wracać do pracy. Kartę niestety zostawiam jako dowód w sprawie, rozumie pani.

Rozumiałam. Pół godziny później wróciłam do domu, wykąpałam się i spędziłam wieczór na oglądaniu teleturniejów w telewizji. Złapałam się na tym, że kilkukrotnie sprawdziłam, czy aby na pewno drzwi są zamknięte, a alarm włączony i co chwilę podchodziłam wyjrzeć przez okno, czy nikogo nie ma przed domem. Widząc przejeżdżający powoli radiowóz, poczułam się pewniej i poszłam wreszcie spać. 

Gdy się obudziłam, wciąż jeszcze było ciemno. Leżałam w pościeli, nie ruszając się, nasłuchując głuchej ciszy i powoli nabierając przekonania, że w domu był ktoś jeszcze. Czułam czyjąś obecność.

— James, jesteś tu? — zawołałam, nie myśląc racjonalnie. Nic nie było słychać: ani oddechu, ani szelestu kroków, a mimo to wiedziałam z coraz większą pewnością, że nie jestem sama. — Kto tu jest? 

Byłam coraz bardziej przestraszona. Nagle do moich nozdrzy doszedł dziwny zapach, początkowo bardzo subtelny, lecz z czasem stawał się coraz mocniejszy: zapach zgniłego mięsa.
A może to tylko zmęczony umysł płatał mi figle? Może zaczynałam wariować?

Nie. Wiedziałam, że ktoś... Coś mnie czuje i słyszy, wie o mojej obecności tak samo dobrze, jak ja o jego — i że na mnie czyha.

W mroku zobaczyłam tylko kształt. Ogromne zwierzę na dwóch nogach zakryło swoim ciałem niemal całą powierzchnię otwartych drzwi. 

Upolowało mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro