Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5.

 Szczęka niemal mi opadła. Musiałam powstrzymać się, by nie otworzyć szeroko buzi i nie wybałuszyć oczu, wiele wysiłku kosztowało mnie zachowanie uprzejmie pokerowej twarzy. Poczułam, jak żołądek podszedł mi ze strachu do gardła. Miałam wyjść na zewnątrz?! Przecież tam było niebezpiecznie! 

 Przez twarz Gabriela przemknął grymas, po którym poznałam, że jest równie zaskoczony, co ja. Przełknął ślinę i odwrócił się w stronę króla.

 — Ojcze, czy na pewno? Nie możemy sobie pozwolić na utratę jej w tak głupi sposób przed dopełnieniem się przepowiedni — powiedział cicho, jakby nie chciał, by jego słowa dobiegły moich uszu, ale ja słyszałam.

 — Tak, na pewno — odparł władca znacznie donośniej. — Córo Ragura, jak chciałabyś zabić Varulva, jeśli nie będziesz potrafiła walczyć ze Zmiennokształtnymi? Cieszę się, że tak dobrze idzie ci nauka Słów, ale potrzebujesz również praktyki.

 Gabriel kiwnął głową ze zrozumieniem. Ja również pojmowałam, o co królowi chodzi, i rozum podpowiadał, że ma on rację. Problem w tym, iż moja dusza protestowała całą sobą przeciw udziałowi w jakiejkolwiek wojnie, w regularnych bitwach, w zabijaniu. Mnie, zadeklarowanej pacyfistce, nie mieściło się to w głowie, choć przecież od początku musiałam wiedzieć, że tak to się skończy. Że będę patrzeć na zadawanie śmierci, ba, według przepowiedni sama odbiorę życie. 

 — Tak, panie — powiedziałam cicho, zrezygnowanym tonem. 

 — Spokojnie, dziecię. Gabriel ma rację, nie możemy sobie pozwolić na taką stratę. Wszyscy będą cię chronić, nawet za cenę własnego życia — zapewnił mnie król, patrząc troskliwie to na mnie, to na syna. Oblałam się rumieńcem, nic nie odrzeknąwszy. 

 — Dziękuję za wizytę, Zoio. Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze nie raz. Że wkrótce będziemy przy jednym stole świętować zwycięstwo. Teraz odpocznij, przypomnij sobie Słowa bojowe, zbierz siły przed porannym patrolem. Favngard stoi przed tobą otworem.

 Madur VIII potrafił pięknie ubrać w słowa "idź już, kobieto, nie mam dla ciebie czasu". Ukłoniłam się raz jeszcze i wycofałam, starając się nie odwracać plecami do tronu. Strażnik otworzył mi wrota.

 Gdy już się za mną zamknęły i zostałam sama w półmroku korytarza, oparłam się o lodowatą ścianę. Pomimo panującej temperatury, było mi gorąco ze stresu, i wręcz słabo. Wreszcie, zebrawszy się do kupy, miałam się oddalić, ale drzwi ponownie się uchyliły i Gabriel wyszedł do mnie.

 — W porządku? — Położył mi dłonie na ramionach, zatroskany. — Przepraszam, przygotowałbym cię jakoś na tę informację, ale sam nie wiedziałem.

 — Nic nie szkodzi — zapewniłam. — Czy bym się dowiedziała przed audiencją, czy na niej, strach jest ten sam. 

— Masz rację. Ale nic się nie martw, na początku nie będziesz musiała robić nic poza obserwowaniem, nauką i unikaniem zagrożenia.

 — Brzmi jak świetny plan. — Na te słowa Gabriel parsknął śmiechem. Obruszyłam się. — No co? 

 — James mówił, że jesteś dość... zachowawcza, ale nie sądziłem, że aż tak. Gdyby chodziło o Jui, zrugałaby mnie za takie polecenia i pierwsza wyrywała się do walki.

 — Sugerujesz, że jestem tchórzliwa jak mój przodek? — żachnęłam się.

 — Nie! — Pokręcił gwałtownie głową. — Jesteś ostrożna. To cnota. Chodzi mi o to, że na każdym kroku potwierdza się to, co mój brat o tobie opowiadał, znał cię tak dobrze... Chciałbym kiedyś przeżyć coś podobnego — zakończył cicho, patrząc w jeden punkt przed sobą. 

 — Miłość jest słodko–gorzka, jakkolwiek banalnie by to brzmiało — odparłam nie głośniej niż on. — Niby cudowna i każdy o niej marzy, ale potrafi tak cholernie boleć.

 Szliśmy w milczeniu korytarzem w kierunku mojego pokoju. Przed drzwiami przystanęłam, by pożegnać się z Gabrielem.

 — Do zobaczenia jutro. — Cmoknęłam go w policzek, myśląc o tym, że on i król są moją jedyną rodziną, jaką mam w tym świecie. 

 — Ubierz się bardzo ciepło. Poproszę, by przyniesiono ci do garderoby płaszcz i czapkę z merynosów. Cudownie trzymają ciepło.

 Podobnie jak James, Gabriel był pragmatykiem nawet wtedy, gdy zajmowały go dużo wznioślejsze sprawy i trudne myśli. Usmiechnęliśmy się do siebie i weszłam do pokoju.

***

 Słońce jeszcze smacznie spało za horyzontem, gdy po raz pierwszy w życiu opuściłam miasto i wraz z Gabrielem oraz pięcioma innymi Słowowładnymi ruszałam poznawać Favngard. Był to również mój debiut, jeśli chodzi o jazdę konną, ale dostałam najspokojniejszą w stajni klacz. Piekielnie bałam się na nią wsiąść, jednak nie chcąc opóźniać swoich towarzyszy, przemogłam się i zajęłam miejsce w siodle.

 Kraina była jeszcze zimniejsza i surowsza, niż wydawało mi się, gdy patrzyłam przez okno. Jechaliśmy kamienistą, zbyt wąską i zbyt stromą dla samochodu drogą, z którą jednak konie radziły sobie doskonale. Nad nami szumiały wysokie, strzeliste sosny, stojące tu niewzruszenie zapewne od wielu wieków. Ciemny, złowrogi las wydawał się dzikszy, niż jakakolwiek ziemska puszcza, którą podziwiałam w parkach narodowych. 

 — Jakie zwierzęta tu mieszkają? — zagadałam do jedynej poza mną kobiety w pochodzie. Była to dama w średnim wieku, szczupła i zwinna jak na około czterdzieści pięć lat.

 — Najwięcej jest wilków, jeleni i łosi. Sporo niedźwiedzi, lisów, trochę pająków lodowych i trolli. 

 — Trolli? — Zastanawiałam się, co mnie przeraża bardziej. Pająki, które musiały być gigantyczne, skoro wymieniła je obok innych całkiem sporych zwierząt, czy też te ostatnie istoty, które znałam tylko z książek fantasy. 

 — To gatunek wymierający, ale są bardzo niebezpieczne. Mają mnóstwo siły, ciężko je zabić, a bardzo łatwo sprowokować — wyjaśniła. Ok, trolle wygrały. Rozejrzałam się niepewnie, co moja rozmówczyni musiała zauważyć, bo zaraz uśmiechnęła się pokrzepiająco. — Nie martw się, radzimy sobie z nimi. Ich agresja i szkody, jakie potrafią wyrządzić, to pestka w porównaniu z bestiami.

 Jakoś mnie nie pocieszyła. Na szczęście las się przerzedzał, aż ustąpił miejsca rozległemu pustkowiu. W oddali majaczyły strome góry o nagich, ostrych jak brzytwa zboczach, a u ich stóp kilka punkcików, znad których unosił się dym. Wsie.

 — To przed nami, to pola uprawne, na których pracują wieśniacy — wyjaśnił mi Gabriel. — Teraz są jednak przykryte śniegiem. 

 Skierowaliśmy się do jednej z wiosek. Wzorem pozostałych popędziłam konia. Jak mi wyjaśniono, na tak rozległym otwartym terenie Zmiennokształtni nie mieli się gdzie ukrywać, nie groziła nam zasadzka, więc mogliśmy jechać szybciej. 

 Zwolniliśmy tempa dopiero zbliżając się do drewnianej palisady, otaczającej wioskę. Poczułam, iż moi towarzysze zrobili się czujni. Wypatrywali zagorożenia z każdej strony. 

 Wjechawszy do osady, mijaliśmy milczących, skupionych na swych obowiązkach wieśniaków. Co ciekawe, posyłali nam tylko ukradkowe spojrzenia, nic nie mówiąc i nie przerywając nawet porannych obrządków. Jechaliśmy główną drogą, a właściwie ledwo odśnieżonym traktem, prowadzącym do targowiska w sercu miejscowości, aż drogę zagrodził nam chudy, czarnowłosy chłopiec. Nagle zapanowała nerwowa atmosfera.

 — Z drogi! — krzyknął Gabriel, lecz dziecko dalej stało w tym samym miejscu. Dostrzegłam, że otworzyło usta, chcąc coś powiedzieć, lecz nim wydobył się z nich jakiś dźwięk, ciało z głuchym dźwiękiem opadło na ubity śnieg. Z głowy sterczała strzała, wystrzelona z łuku przez towarzyszącą nam kobietę.

 Nie bacząc na nic, zeskoczyłam z konia i pobiegłam do malucha. Wzięłam wątłe ciało pięciolatka na ręce, nie bacząc, że krew barwi mi ubranie. Gabriel stał przez chwilę, oniemiały z wrażenia, zaraz jednak puścił się w moją stronę.

 Łzy napłynęły mi do oczu, gdy pomyślałam, jakie to niesprawiedliwe, że małe dziecko za niesubordynację zapłaciło najwyższą cenę. Jakże okrutna jest Favngardzka szlachta! Skoro zabili niewinne, wieśniacze dziecię, ja nie chciałam stać po ich stronie.

 W akompaniamencie mojego szlochu mała, ciepła wciąż istotka wtulona w moją pierś wydała ostatnie tchnienie. Wtedy też dobiegł do mnie Gabriel i wyrwał mi chłopca, rzucając jego ciałem jak śmieciem gdzieś dalej, i łapiąc mnie boleśnie za przedramiona.

 — Nigdy więcej tak nie rób, rozumiesz? — wysyczał przez zaciśnięte z wściekłości zęby, ale ja nie zwracałam na niego uwagi. Patrzyłam zaszokowana ponad jego ramieniem, jak ciało kilkulatka zmienia się, rozciąga i powiększa, pokrywając się szczeciną. Już po kilku sekundach w kałuży krwi leżał nie budzący troskę czy politowanie dzieciak, a potężne stworzenie, przypominające krzyżówkę człowieka z dzikim zwierzęciem, wilkiem czy dzikiem. 

 — Nie ufaj nikomu — poradziła mi spokojnie łuczniczka, gdy Gabriel oddalił się w kierunku zabitego zmiennokształtnego. — Wieśniacy mają zakaz odzywania się w naszej obecności bez zgody pod karą śmierci, i dobrze o tym wiedzą. Dlatego jeżeli ktoś otwiera usta, zabijaj bez zastanowienia, bo to bestia, która zgładzi cię jednym Słowem, jeśli na to pozwolisz... I słuchaj Gabriela. Wykonuj jego polecenia, a dopiero potem się zastanawiaj.

 — Dobrze. — Kiwnęłam głową i objęłam się ramionami, czując, że całe moje ciało drży z nerwów. Zerknęłam ostatni raz na zwłoki, myśląc o tym, że gdyby nie szybka reakcja mojej towarzyszki, to ja mogłabym tam leżeć. Zrobiło mi się niedobrze.

 Po raz pierwszy widziałam czyjąś śmierć. Nie chodziłam nawet na pogrzeby, bo nie znosiłam widoku zwłok. A tymczasem musiałam odnaleźć się w tym dziwnym świecie, ogarniętym wojną, gdzie zabijanie miało stać się mojamą codziennością. Gdzie ja miałam odebrać życie, albo zginąć, cokolwiek bym sądziła o etyczności konfliktów zbrojnych. Pośrodkizmu nie było. 

 Wieśniacy dalej w milczeniu wykonywali swoje obowiązki, jakby nic się nie stało. Słońce budziło się jak gdyby nigdy nic, nie mając i tak szans na ogrzanie lodowatej atmosfery. A nad wszystkim królowały strome góry, nieczułe na nic, stojące w ten sam obojętny sposób od setek tysięcy lat. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro