Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Gdy śmierć wyciąga dłoń

Było cholernie zimno. Policzek Filipa niemal przymarzł do wilgotnej szyby. Chłopak cicho jęknął, ponosząc głowę. Bolał go kark.

- Daleko jeszcze? – zapytał, obserwując kierowcę.

Henryk spojrzał na niego w lusterku i pokręcił głową z uśmiechem. Starszy mężczyzna miał czerwony nos, który regularnie przecierał chusteczką.

- Jeszcze dobra godzina, młody – mruknął, skręcając między drzewami. Brodzili w śniegu. – Sprawdzisz, czy Mateusz nie ma gorączki?

Malinowski pokiwał głową, przykładając swoje czoło do czoła towarzysza. Poczuł wyraźne ciepło. Westchnął przeciągle, bo stan blondyna był gorszy z minuty na minutę. Odkąd jadą, chłopak nieustannie śpi.

- Powinniśmy się zatrzymać. Gorączka nie spada, a taka jazda może przynieść odwrotny skutek... Nie znasz jakiegoś lekarza w okolicy?

- Oj, Filipie. Nie takie rzeczy już robiliśmy – zaśmiał się Henryk. – Mateusz przeszedł naprawdę wiele. Kiedyś nawet spadł z drzewa do lodowatego jeziora. Wiesia nie chciała go wypuścić z łóżka. Leżał w nim kilka tygodni!

- Ach, pani Wiesia... Pakowała nam sporo lekarstw... Ale czekaj, gdzie one...

Młodzieniec zamrugał, szukając czerwonego kufra. Służył im za wielką apteczkę, w środku był niemal cały szpitalny asortyment. Chłopak otworzył go z nadzieją, że znajdzie tam coś skutecznego. W środku jednak nie było kompletnie nic. Widniała tam tylko mała karteczka i czarny przedmiot.

- Co jest, do cholery... - wymamrotał jakby sam do siebie, podnosząc wiadomość.

"Słowo nie jest odpowiedzią".

Obejrzał biały papier dokładnie z każdej strony, ale nie było tam nic innego. Czy ktoś kolejny raz w tym szalonym tygodniu raczył z niego kpić? Teraz na usta sunęło mu się wiele, może niezbyt grzecznych epitetów. Oblizał spierzchnięte wargi, podnosząc pakunek. Jednak to, co znalazł w środku, sprawiło, że zakrztusił się śliną. Zaczął kaszleć.

- N-Nie, nie! Wszystko w porządku... - uprzedził pytania współtowarzysza i przetarł załzawione oczy.

W środku znajdował się czarny pistolet i kolejne małe pudełeczko.

Jeden nabój.
Jeden strzał.
Jedna śmierć.

- Ten dzień nie może być chyba dziwniejszy – wymamrotał, zapominając niemal o spotkaniu z „wujkiem Dimitrim".

- Młody, nie mów "hop" zanim nie podskoczysz – skomentował Henryk, pokazując palcem na znak ustawiony po środku niczego.

Witamy w Labiryncie.

- Co to jest?

- Miejsce, do którego jedziemy od kilku godzin. Mieszka tutaj mój stary znajomy. Kiedyś nastawił mi nogę, dlatego pomyślałem, że będzie w stanie pomóc Mateuszowi. Nie mam pojęcia, jak sprawa się potoczy, ale zawsze warto spróbować, prawda? Najwyżej przekonam go, że to mu się opłaci. Zawsze lubił dostawać coś w zamian.

- Skoro tak twierdzisz... - westchnął, widząc, jak Henryk wyjmuje ze schowka szklaną kulę. – Po co to?

- Każdy ma jakieś hobby. Dimitri ma nietypowe, ale Stefan... Stefan zbiera szklane kule. Nie brzmi to zbyt poważnie, ale ostatnio ze znaczków przerzucił się właśnie na to. Kiedyś dzieciaki z mojej okolicy opowiadały sobie historie, że ojciec Króla, bo tak ma na nazwisko, zamykał tych, których piłki wpadły na jego teren w piwnicy... Ach, wspomnienia... Stefek raz mnie tam zabrał, miałem chyba jedenaście lat, ale do tej pory pamiętam tą ilość piłek.

- Nie męcz Filipa, staruszku... - wyszeptał Mateusz, który dopiero co odzyskał świadomość. – Nam wystarczy, że ty masz od dziecka traumę.

Wszyscy trzej się zaśmiali. Malinowski, korzystając z rozproszenia i niedyspozycyjności chorego, schował pistolet pod bluzą, za pasem. Nie wiedział, czy kiedykolwiek to mu się przyda, ale chyba warto mieć jakieś zabezpieczenie, bo w aktualnej sytuacji polisa na życie niewiele się zda.

- No dobra... Jesteśmy na miejscu – poinformował ich Henryk, parkując przed budynkiem.

Było to miejsce żywcem wyjęte z dziecięcych koszmarów. Stary budynek, od którego powoli odklejała się elewacja, brudne, smutne kolory i idealnie przystrzyżony trawnik. Filipa na samą myśl przeszedł dreszcz. Doskonale pamiętał, kiedy w dzieciństwie kopnął za mocno i piłka wylądowała dwa domy dalej, u złośliwego sąsiada babci Marii.

- Ech.. – wymamrotał, wzdychając cicho, przypominając sobie, jak w ramach kary musiał grabić trawnik tego starszego mężczyzny. To przecież była tylko jedna piłka! I kilka połamanych kwiatków, nic wielkiego...

Henryk wysiadł z samochodu, a Filip usiłował wynieść Mateusza. Wyglądało to komicznie mimo tragizmu sytuacji. Ranny starał się żartować, ale Malinowskiemu nie było do śmiechu, spocił się i zdenerwował, przeklinając gabaryty blondyna, który zemdlał, nim dotarli do drzwi.

- Henryk! Wieki cię nie widziałem! – krzyknął podniecony Stefan. – Co tutaj robisz, stary przyjacielu?

Stefan był niskim, przysadzistym mężczyzną. Miał okrągłą buzię, małe zdradliwe oczy, krzaczaste brwi i wąskie usta. Objął wielkimi ramionami drobnego Henryka i zamknął w niedźwiedzim uścisku. Wyglądali jak starzy, dobrzy przyjaciele, których kilka lub kilkanaście lat temu łączyło coś naprawdę wielkiego.

- Mamy mały problem. Mój podopieczny, Mateusz, wpadł w sidła zastawione na niedźwiedzia. Byłbyś skłonny pomóc? Oczywiście nie za darmo – zapewnił staruszek, uśmiechając się cwanie.

W jego oczach widać było zdradziecki błysk, który wydał się jeszcze bardziej przekonywujacy.

- Naturalnie! Zajmę się nim z największą przyjemnością. Chodźcie, dzieciaki! Zaraz zawołam moją po... córkę, miałem na myśli córkę, na pewno będzie skłonna pomóc w ratowaniu takiego przystojnego mężczyzny.

Król uśmiechnął się złośliwie, przytrzymując drzwi Filipowi, który aktualnie robił za tragarza. Pokierował ich prosto w stronę drewnianego stołu.

- No dobrze – stwierdził Stefan, chrząkając. – Weronika! Ruszaj się! Mamy gości!

Donośny głos mężczyzny wybrzmiał w całym domu, potem do uszu przybyłych dobiegły odgłosy zbiegania po schodach.

W pomieszczeniu pojawiła się młoda, wysoka dziewczyna. Twarz miała identyczną jak jej ojciec. Mysie oczka obserwowały każdy detal, niosła ze sobą torbę, z której wystawały liczne strzykawki, bandaże i podejrzanie wyglądające, kolorowe butelki.

- Cześć wszystkim, nazywam się Weronika – powiedziała ze słodkim uśmiechem, proponując cichemu Malinowskiemu coś do picia. – Na pewno nie masz ochoty na herbatę?

- Zdecydowanie nie, dziękuję – zmrużył oczy, spoglądając na postawione przed nim ciasteczka, posypane brązowym cukrem.

Mateusz leżał na stole blady jak śmierć. Z jego nogi sączył się ogrom krwi, a twarz wyrażała jedynie agonię.

Czy ktoś normalny byłby w stanie rozmawiać o tak błahych sprawach jak herbata w obliczu cierpienia drugiej osoby?

- Szkoda, ciasteczka są własnej roboty – pochwaliła się, podnosząc buteleczkę z wodą, aby przemyć ranę Mateusza.

Zdjęła prowizoryczną opaskę uciskową, którą udało się zrobić Filipowi i Henrykowi. Delikatnie zaczęła zajmować się raną Mateusza. Wyjęła igłę i nić, znieczulając wcześniej miejsca wokół rany i przystąpiła do innych, koniecznych czynności.

W tym samym czasie Stefan radośnie rozmawiał z Henrykiem, który popijał aromatyczną herbatę. Wydało się to Filipowi o tyle dziwne, że postanowił nie drążyć tematu i udawać, że wszystko jest w porządku. Nagle usłyszał ciche, bardzo równomierne stukanie z górnej części budynku.

- Macie jakiegoś pupila? – zapytał Weroniki, która już nawet nie patrzyła na Mateusza.

- Nie, jestem sama z tatą, Filipie – odparła spokojnie, bandażując nogę poszkodowanego.

Umysł Malinowskiego ledwo zarejestrował to, co powiedziała. Kiedy się jej przedstawiał? Czy w ogóle to zrobił? Jednak o wiele ciekawsze wydało się to, że na prawym nadgarstku dziewczyny widniało kilka małych ran, najprawdopodobniej od igieł. Nie było możliwym, aby podczas pracy zraniła się jakąś strzykawką.

Chłopak przełknął ślinę, kiedy głośne uderzenie przerwało jego rozmyślania. Wtedy, niemal jakby reagując na niemy sygnał, Stefan uniósł dłoń, pokazując coś Weronice.

Kobieta w reakcji uśmiechnęła się i podniosła strzykawkę z jakimś niezidentyfikowanym, czerwonym płynem.

Filip poczuł doskonale znany zapach malin i wiedział, co się święci. Wszystko działo się bardzo szybko. Weronika podniosła przyrząd, kierując się w stronę szyi Mateusza.

A Filip?

Chwycił broń, zagryzając wargi.

- Odsuń się od niego! – krzyknął, widząc, że nie może liczyć na wsparcie towarzyszy.

Głowa Henryka niebezpiecznie odchyliła się do tyłu, był nieprzytomny. Stefana już nie było w pomieszczeniu, najprawdopodobniej ulotnił się po okazaniu córce sygnału. Pisk opon tylko utwierdził w tym przekonaniu Filipa.

Mateusz nie miał możliwości ucieczki, wcześniej podane lekarstwa sprawiły, że był otępiały i nie do końca wiedział, co się dzieje. Wszystko widział i słyszał, jedynie reakcja nie była możliwa.

Malinowski szczerze mu współczuł.
Ledwie znana kobieta pochylała się nad nim ze strzykawką, której zawartość mogła ofiarować mu jedynie bilet w jedną stronę.

- Powiedziałem, żebyś się od niego odsunęła! – powtórzył uparcie, podchodząc do Weroniki.

- Och, nie wygłupiaj się, Malinowski. To i tak koniec – mruknęła, uderzając paznokciem w igłę. – Śmierć prawie nie boi. Po co jakieś głupie ostatnie słowa?

Z powodu braku reakcji chłopak podszedł bliżej, podnosząc pistolet na wysokości jej klatki piersiowej.

- Odejdź albo strzelę! – głos drżał mu niemiłosiernie.

Filip nie był mordercą, nigdy nikogo nie skrzywdził.

- Nie żartuj! Doskonale wiem, że tego nie zrobisz – zaśmiała się, odkładając strzykawkę na stół, jednak cały czas miała ją w zasięgu dłoni. – Nie potrafiłbyś żyć ze świadomością, że kogoś zabiłeś.

- Nie znasz mnie – mruknął, starając się powstrzymać drżenie dłoni. – Odsuń się od niego. To ostatnie ostrzeżenie.

Weronika zaśmiała się i nadepnęła na stopę Filipa, wbijając w nią obcas. Chłopak jęknął, cofając się o krok. W tym czasie próbowała wyrwać mu pistolet, który w efekcie wylądował na podłodze. Było to naprawdę niespodziewane, szarpanina robila się coraz bardziej niebezpieczna.

Podczas ich krótkiego sparingu oboje zostali ranni. Weronika uderzyła Filipa w głowę metalową pałką, którą wyciągnęła spod kanapy, potem zraniła go w lewą rękę nożem leżącym na stoliczku. Wszystko zdawało się być zaplanowane, co do minuty. Każda rana na ciele chłopaka była zadana precyzyjnie, ale on nie pozostał dłużny. Uderzył ją nogą od połamanego podczas upadku krzesła.

- Ty... - wysyczała zdenerwowana, łapiąc się za ramię, które momentalnie zrobiło się czerwone. – Zabiję cię!

Krzyk dziewczyny rozniósł się po pomieszczeniu. Rzuciła się na Filipa, drapiąc go po twarzy paznokciami. Młodzieniec w ostatniej chwili złapał długopis, leżący na pozostałościach krzesła i wbił go w jej prawe oko. Kobieta zaczęła wrzeszczeć i chwyciła leżącą na stole strzykawkę, aby wbić ją w ciało Filipa.

- Zapłacisz za to! Za wszystko! Mój pan się zemści! Mój ojciec się zemści! Zginiesz, Malinowski!

Zamachnęła się, chcąc precyzyjnie wykonać powierzone jej zadanie, jednak tym razem Filip był szybszy.

Złapał pistolet i strzelił.

Weronika upadła na zakrwawioną podłogę, nie oddychała.

Kap, kap, kap...

Filip spojrzał w dół, przełykając wielką gulę w gardlę.

Jego dłonie, ubrania i blada twarz były we krwi.

Kap, kap, kap...

Słone łzy spłynęły po poranionych policzkach.

Co on najlepszego zrobił...?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro