Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

22

Leżąc plecami na miękkiej trawie, Hailey sunęła wzrokiem w górę drzewa po brązowej korze oraz zieleni rozpostartej nad jej głową. Spokojny wiaterek szeleścił liśćmi dużego wiązu, a nieliczne promyki słońca prześlizgiwały się między nimi. Błękitne niebo bez ani jednej chmurki rozciągało się aż po horyzont i był to kolejny upalny dzień. Zamknęła oczy i pozwoliła myślą płynąć w różne kierunki. Jednym z nich był Harper, który wyjechał przed tygodniem. Trochę bolał ją jego ponowny wyjazd. Obiecał, że się odezwie, że wróci, ale żadna z tych rzeczy jeszcze nie nastąpiła. O ile w ogóle nastąpi. Jak tylko obudziła się, zdała sobie sprawę, że to już koniec. Nie była Hailey i Harpera. Była tylko ona. Pogłaskała bransoletkę, którą dostała w prezencie od niego. Wzięła w palce dwa splecione H i potarła je. Poczuła łzy pod powiekami, ale szybko je odgoniła. Nie było na nie teraz czasu. Przejechała opuszką palce po raz ostatni po srebrze, złapała za pięcie i pierwszy raz od siedmiu lat, od kiedy ją jej zapiął, ściągnęła ją. Nie chciała już jej, nie potrzebowała. Podniosła się z trawy, otrzepała jeansy i podeszła do grobu córki. Kucnęła, prześledziła palcem wskazującym litery. Tak, była pora. Położyła metal przy niedużym nagrobku i wyszeptała

- Żegnaj.

Z bólem serca obróciła i ruszyła w stronę domu, w stronę życia. Była już dużą dziewczynką i postanowiła, że nigdy więcej nie obdarzy miłością żadnego faceta. Nie byli tego warci. Cholera, to nie tak. Tylko trzech z nich było warte całego złota świata. Nick, Sam oraz Kieran, to byli faceci jej życia i tylko oni. Reszta mogła iść się pieprzyć. Ale jedyną rzeczą, która niedawno ją uderzyła, było posiadanie dziecka. Jej własnej malutkiej kruszynki. Chciała mieć takiego malucha, i w sumie żałowała, że tamtej nocy nie zaszła z Kieranem. Przyjaciel w związkach miał takiego samego pecha jak ona. Ach, do diabła z tą całą pieprzoną miłością. Może to co chciał zrobić Hunter z Susan nie było takie złe. W końcu uczucia zawsze raniły. 

- W końcu jesteś - krzyknął Kieran. - Gdzieś ty się, do diabła podziewała?

- Żegnałam przeszłość - wyznała szczerze i naprawdę to miała na myśli.

- Cholera - mruknął.  - I co teraz?

- Teraz pójdziemy i wskoczymy w nasze stroje, a następnie pojedziemy na ślub, gdzie będziemy dobrze się bawić.

- To ten twój genialny plan? - Prychnął.

- A masz lepszy? - Wzruszył ramionami.

- Pieprzyć to, mam ochotę zalać się dzisiaj w pestkę. - Pociągnął Hailey do środka.

- W sumie ja też i kto wie jak to się skończy - mrugnęła.

- Ty szelmo - zaśmiali się oboje.

Dwie godziny później cała czwórka z rancza White Horse wjechała czarną terenówką na podjazd przed dom Huntera. Faceci ubrani byli w czarne smokingi oraz muszki, a Hailey miała na sobie prostą długą do samej ziemi fiołkową sukienkę z większym wycięciem na plecach. Jej czerwone włosy zostały rozpuszczone, a jedynie biały wpięty kwiat był ich ozdobą. To było święto Susan, a ona jako jej pierwsza druhna miała inne zadania na głowie. Drużbami pana młodego zostali: Nick, Kieran oraz Sam. Cieszyła się, że cała czwórka dogadywała się chociaż najmłodszy z jej rodziny nie pałał zbytnio entuzjazmem do Huntera. Cóż, nie każdy musiał wszystkich lubić. 

Ramię w ramię z Kieranem ruszyła na tyły domu, gdzie miała odbyć się za godzinę uroczystość. Część gości już się zjawiła, a miejsce wyglądało tak jak chciała. Rozstawiony duży namiot chroniący przed słońcem był wypełniony mnóstwem białych i fioletowych kwiatów, tak jak jej sukienka. Ogarnąwszy sytuacje, stwierdziła, że pora iść do panny młodej.

- Idziesz do Huntera? - Zapytała Kierana, kiedy wchodzili do domu.

- Tak, ale najpierw chcę zobaczyć Susan w tej jej bajecznej sukience, którą jej kupiłaś. Wiesz jaki Hunter był wściekły, kiedy dowiedział się, że ona nie wydała ani centa z jego karty?

- O domyślam się, ale ktoś musiał mu utrzeć ten jego zarozumiały nos - wyszczerzyła się.

- Jesteś podłą kobietą, żeby tak gnębić mężczyznę - zaśmiał się i ją przytulił. - Cudownie wyglądasz.

- Ty też. 

Stanęli przed drzwiami, jednak to Hailey zapukała, po czym wetknęła tylko głowę. W pokoju panował rozgardiasz, ale nie taki jak się spodziewała.

- Co jest, do cholery? - Pchnęła drzwi i bezceremonialnie wparowała do środka, a za nią wszedł brunet i zamknął drzwi.

- Cholera - mruknął na widok przed sobą. - Co się tutaj stało? Wygląda jakby przeszło tornado.

- Jezu, Hailey, nie dostarczyli moich butów. Przekopałam wszystkie pudła i... - urwała bo do pokoju wpadł jej czteroletni syn z... - Skąd ty mały czorcie masz moje buty?

- Tatuś mi je dał - powiedział z niewinną minką.

- Co? - Zapytała zszokowana Susan. Odebrała je od niego i ... - Ale to nie są te, które zamówiłyśmy. Spójrz - pokazała je Hailey.

- Zdaje się, że twój narzeczony chciał ci coś kupić. Uparty drań.

- Ta ich męska duma - mruknęła blondynka i ruszyła do sofy, stojącej w rogu pokoju.

Kieran przyglądał się chłopczykowi, był wierną kopią ojca. Nawet robili takie same miny. Hunter nawet jakby chciał nie mógłby się go wyrzec. W końcu w nich obu płynęła ta sama krew. Kucnął przed małym i odezwał się do niego:

- Może zostawimy mamusię i ciocię, a my obaj pójdziemy porobić jakieś męskie rzeczy, co ty na to?

- Tak - zaszczebiotał wesoło - tam mam auta, w pokoju.

- Drogie panie - zwrócił się do dwóch kobiet - zdaje się, że na nas pora.

Hailey zagapiła się na przyjaciela z dzieckiem na ręku i zanim zdążyła ugryźć się w język, wypaliła.

- Do twarzy ci z nim.

- Tam myślisz? - Uniósł ciemną brew, a jego niebieskie tęczówki zamigotały czymś jej nieznanym.

- Mhy - pokiwała głową. A on pochyli się do niej i wyszeptał: 

- Zróbmy sobie takie.

- Co? - Obróciła głowę i zapatrzyla się na niego .

- Chcę małego Mastertona.

- Cholera - sapnęła - ty mówisz poważnie.

- Tak - skradł jej szybkiego całusa i wyszedł.

Stała oszołomiona. Czy on powiedział to, co usłyszała? Może jednak ten upał dał się jej we znaki? Dotknęła swojego czoła, nie miała gorączki, więc... Jezu...

- Radzę ci korzystać z życia- usłyszała za sobą śmiech Susan. - Oni wszyscy to apodyktyczne gnojki. A ten tutaj nie jest inny.

- Niewydaje mi się...

- Och, wierz mi. Kiedy facet mówi, ze chce dziecka... A tak słyszałam, co powiedział. To znaczy, ze dokladnie to miał na myśli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro