Rozdział 1.
Rzeka płynęła spokojnie, a tafla zahaczała o brzegi, mocząc piach. Z małej norki wyskoczyły trzy jaszczurkowate stworzenia o słomianej skórze z lekkimi, zlewającymi się z ciałem piórami. Uniosły się na tylnych nogach i energicznie zarzuciły parę razy łebkami z ostrymi pyszczkami na lewo i prawo, upewniając się, że w pobliżu nie czaiło się nic większego. Jeden wysunął się naprzód. Schylił się. Do nozdrzy dotarła delikatna woń. Reszta kompanów spojrzała zaintrygowana i czekała, aż tylko padnie dźwięk sygnalizujący jedno – jedzenie. Gad jeszcze przez moment stał w bezruchu. Nie chciał się pomylić i skończyć jako obiad żerujących nieopodal troodonów. Minęło parę chwil, a zapach pozostawał bez zmian, a nawet się nasilił. Już był pewny, że to nie zagrożenie, a idealna okazja na dorwanie cudzej, zapewne upolowanej wczesnym rankiem, zdobyczy.
Zwierzę wydało skrzek. Ruszyło wraz z małym stadem. Przebiegły pod nogami większego gada kroczącego w stronę wodopoju. Nie przejął się, bo nawet ich nie zauważył. Poruszały się zbyt szybko oraz były zbyt małe, by stanowić dla niego jakiekolwiek zagrożenie. Tymczasem woń się nasilała. Kompsognaty wymijały skały leżące nieopodal rzeki, przeskakiwały nad wystającymi korzeniami tutejszych samotnych drzew oraz nad starymi, próchniejącymi konarami. Jeden biegł przy samym brzegu, naruszając spokojną taflę wody małymi, zwinnymi nóżkami z pazurkami. Prawdopodobnie przez to zwrócił uwagę wszystkich okolicznych drapieżnych ryb, lecz zignorował ten fakt na rzecz nadchodzącego śniadania.
Wreszcie dotarły do zdobyczy. Stanęły jak wryte. Nieopodal wody leżała naga kobieta. Czarne włosy rozlewały się po piachu, a także zakrywały część twarzy. Wyglądała na nadzwyczaj spokojną, jakby nieprzejęta faktem, że spała w odkrytym miejscu bez jakiejkolwiek odzieży. Kompsognaty ostrożnie podeszły bliżej. Jeden z nich wskoczył na brzuch nieprzytomnej. Niepewnie, strosząc pióra, naruszył jedną z piersi. Odskoczył. Zero reakcji. Przekręcił łeb. Spojrzał na równie skonfundowanych towarzyszy. Nie wiedziały, czy ryzykować, czy wrócić i zapolować na gryzonie. Jednak aż szkoda zostawić taki łup. Na dodatek nienaruszony.
Nagle palce u rąk kobiety się poruszyły. Zainteresowany gad aż spojrzał. Przysunął się do dłoni. Złapał ząbkami za kciuk. Wtedy dziewczyna gwałtownie się poderwała, zrzucając innego gada. Stadko natychmiast się spłoszyło. Nie zdążyła się przyjrzeć. Przymykała powieki przez rażące słońce i krzywiła, nie rozumiejąc jeszcze, co się działo dookoła. Przysłoniła twarz ręką. Złapała kilka głębszych wdechów, starając się przetrwać masakryczne zawroty głowy. Czuła ciarki wywołane przez chłodny powiew wiatru. Dopiero do niej dotarło, że nie miała na sobie ubrań. Odruchowo skrzyżowała nogi i zakryła piersi. Energicznie pogładziła się po przedramionach, starając się choć trochę zredukować zimno rozlewające się po skórze. Na marne. Ciało drżało od chłodu i przerażenia. Jednocześnie małe jak szpileczki fragmenty rozwijających się roślin wbijały jej się w skórę pośladków.
Dziewczyna uniosła głowę. Niepewnie rozejrzała się wokół, mrużąc oczy. Dostrzegła pobliskie wzniesienie oraz gęsty las po drugiej stronie rzeki. Z jednego z drzew zleciało ptakopodobne zwierzę o czarnych jak węgiel piórach. Wylądowało nieopodal dziewczyny i jeszcze kilkukrotnie podskoczył na ptasich nóżkach, by zmniejszyć prędkość. Ledwo odrywający się od ziemi gad spojrzał z zaintrygowaniem, kręcąc łbem z nieco wydłużonym dziobem. Zamerdał stosunkowo długim, równie bogato upierzonym ogonem. Dziewczyna wysunęła do niego dłoń, ale ten natychmiast się odsunął, wydał głośny skrzek, po czym poderwał do lotu.
Gdzie ja jestem? — spytała w myślach, spoglądając na rękę.
Dziewczyna poprawiła zwichrzone włosy i ponownie zwróciła wzrok na pobliską florę. Powoli wstała, otrzepując nogi z piachu. Podeszła do rzeki tak, że woda sięgała jej kostek. Popatrzyła na siebie w rozmazanym odbiciu. W umyśle ogarniała ją taka pustka, że nie potrafiła przypomnieć sobie własnego imienia. Pogładziła się po czole. Miała mętlik wywołujący natarczywy ból głowy. Nie było trudne ani długie, ale nie umiała złożyć liter tak, by stworzyły logiczny wyraz. Wplotła dłoń we włosy, wytężając wszystkie jakkolwiek działające komórki mózgowe.
Kate.
Uśmiechnęła się. Kate. Tak. Na pewno miała tak na imię. Mały sukces. Teraz wypadałoby przypomnieć sobie, skąd się tu wzięła i dlaczego wszystko wokół wydawało się zupełnie obce.
Obok rozległ się głośny dźwięk. Przypominał orkiestrę wysokich i niskich tonów następujących po sobie. Kate odwróciła się z przestrachem. Otworzyła szerzej oczy. Aż przestała się na moment przejmować nagością. Opuściła ręce. Parę kroków od niej przechodziło nieduże stado masywnych, trzymetrowych gadów o skórze w kolorze jasnego brązu wraz ze zróżnicowanymi, artystycznymi szlaczkami. Pierwszy z brzega kilkukrotnie machnął łbem z długim rurkowatym, lekko zakrzywionym grzebieniem i uchylił "kaczy" dziób. Zwierzęta przystanęły przy rzece. Jeden z nich ułożył się przy brzegu, nieco ochlapując towarzyszy.
Kate przyglądała się z zachwytem. Choć miała zupełną pustkę w głowie, to była pewna, że nigdy nie widziała czegoś podobnego. Podeszła niepewnie. Parazaurolofy się nie spłoszyły, jedynie zwróciły uwagę, że ktoś się zbliżył, ale najwidoczniej nie uznały Kate za zagrożenie, więc nadal wypoczywały w spokoju. Dziewczyna przyjrzała się z bliska. Przysunęła dłoń do zwierzęcia. Pogładziła go po szorstkiej skórze, podążając palcami po spiralnym wzorze rozchodzącym się po chwili na setki innych zaokrągleń. Uśmiechnęła się szeroko. Dostrzegła, że gad obrócił głowę i na nią spojrzał. Wydał krótki dźwięk, który Kate nie wydawał się ostrzegawczy, ale dla pewności zabrała rękę.
Piękne są...
Niespodziewanie całe stado stanęło jak wryte i panicznie zaczęło się rozglądać. Kate odsunęła się na bezpieczną odległość, nie rozumiejąc, skąd takie nagłe zachowanie gadów. Zrobiły się wyjątkowo głośne, wymachiwały ogonami.
Z lasu wyskoczyły dwa masywne, dwunożne stworzenia. Stado natychmiast się rozbiegło, kompletnie niszcząc równą powierzchnię wody oraz chlapiąc na wszystkie strony. Kate potknęła się o własne nogi. Na szczęście zielonkawe gady o przerażająco ostrych zębiskach nie wydały się nią zainteresowane. Skupiły się na pogoni za parazaurolofami. Kate widziała, jak znikały w kolejnej gęstwinie drzew. Serce tłukło jak szalone. Wszystko wydarzyło się tak gwałtownie. Momentalnie zaczęła drżeć na myśl o innych bestiach, czających się wśród zarośli.
Coś upadło z hukiem tuż za Kate. Obróciła głowę. Zamarła. Z ziemi podnosił się jeszcze jeden osobnik. Najwidoczniej musiał nie dotrzymywać tempa poprzednim towarzyszom. Zwrócił uwagę na Kate. Zwierzak był nieco niższy, więc zapewne to młode. Kate zacisnęła zęby. Ciało kazało jej uciekać, ale jednocześnie strach dopadł każdy skrawek ciała i nie pozwalał na najmniejszy ruch. Teratophoneus zbliżał się powolutku, delikatnie uchylając paszczę i odsłaniając rzędy krzywych zębów. Kate podciągnęła nogi, gdyż tylko na tyle było ją stać.
Dinozaur wydał głośny ryk, aż zadrżał fałd skórny. Szykował się do szarży. Coś go zatrzymało. W ostatniej chwili uniknął ataku innego dwunożnego drapieżnika. Większego oraz o lekkim bladym upierzeniu pośród słomianej skóry spowitej czarnymi wzorami tworzącymi płomienną kompozycję. Warknął na młodego osobnika. Teratophoneus zaczął się wycofywać, nie spuszczając gada z zasięgu wzroku. Rzucił jeszcze spojrzenie Kate, po czym pobiegł w kierunku lasu, wściekle skrzecząc.
"Wybawca" potrząsnął parę razy łbem. Ziewnął. Szmat ostrych jak szpile zębisk zostały odkryte na krótką chwilę. Wydawał się zupełnie niezainteresowany dziewczyną, pomimo iż wciąż na nią spoglądał swoim złocistym okiem oraz z lekko uchyloną paszczą. Jak gdyby nigdy nic odszedł wzdłuż rzeki, mijając Kate, która odsunęła się, gdy masywna noga o trzech palcach zakończonych długimi pazurami była obok, a już zaraz się uniosła i utrzymywała cielsko gada w dalszym chodzie. Kate aż się obejrzała za nim. Potrzebowała chwili, żeby przetworzyć to, co wydarzyło się tuż przed sekundą. Przez myśli przewijało jej się tysiące pytań, a głównie jedno: Dlaczego jej nie zabił? Nie narzekała, wręcz przeciwnie, ale próbowała zrozumieć, co skłoniło nieznane jej stworzenie do odgonienia potencjalnej konkurencji, a następnie zrezygnowania z łupu.
Czyżbym wyglądała na niezbyt smakowitą?
— Co do... — Rozległo się za Kate.
Dziewczyna się odwróciła i natychmiast się zasłoniła. Nieopodal stał chłopak z wycelowanym w jej stronę ciemnofioletowym łukiem o złotych zdobieniach. Opuścił go i zdjął strzałę z cięciwy. Poprawił garść czarnych włosów, które opadły mu na twarz. Rozejrzał się, po czym zarzucił broń na ramię oraz uzupełnił kołczan. Wyregulował jeszcze pas z kilkoma nożami. Oparł ręce na biodrach, ściągając przy tym luźną, nieco porwaną koszulę. Uśmiechnął się zmieszany.
— A myślałem, że już nic mnie w życiu nie zaskoczy — rzucił prześmiewczo. Choć wypowiadał dziwne w brzmieniu słowa, to Kate rozumiała wszystko. Nie dociekała, jakim cudem. I tak skłębiło się zbyt wiele pytań i każde powtarzało się echem.
Chłopak podszedł bliżej, ale zachował metrowy dystans. Przykucnął, dokładnie przyglądając się Kate. Dziewczyna zarumieniła się ze wstydu. Mimowolnie zaczęły drżeć jej ręce. Nie wiedziała, czego spodziewać się po nieznajomym chłopaku, który jeszcze chwilę temu celował do niej z łuku. Widocznie to dostrzegł, dlatego odsunął się o parę kroków, dając Kate większą przestrzeń.
— Nie skrzywdzę cię, spokojnie. — Położył rękę na sercu. Mimo to Kate nadal nie mogła opanować drżenia kończyn.
Chłopak ponownie się rozejrzał. Przygryzł dolną wargę. Dokładnie pilnował okolicy, co dało Kate do zrozumienia, że mogła spodziewać się zagrożenia w każdej sekundzie i im dłużej siedziała w jednym miejscu, tym bardziej narażała się na śmierć.
— Nie jesteś tu bezpieczna... — powiedział cicho, ponownie zwracając zielone oczy na Kate. — Tylko musisz się w coś ubrać...
Nieznajomy wpierw zdjął kołczan i strzały, a następnie pozbył się koszulki. Podał ją Kate, która na ten moment bardziej skupiła się na zabliźnionym torsie chłopaka. Widoczne ślady po pazurach ciągnęły się od brzucha po pierś. Musiał mieć dużo szczęścia, skoro przeżył z raną w tak delikatnym miejscu. Kate się otrząsnęła i złapała za materiał. Wydobywała się z niego woń potu, ale dziewczyna wolała mieć cokolwiek na sobie, niż paradować nago przy obcym człowieku. Popatrzyła się wymownie na chłopaka.
— Wiem, pewnie trochę capi... — Podrapał się po potylicy.
— Odwróć się... — wypowiedziała niepewnie, dziwiąc się, że zdołała użyć słów, które sama słyszała pierwszy raz.
— Wybacz. — Obrócił się ze wstydem. — Zapomniałem się.
Kate narzuciła koszulkę. Zwróciła uwagę na jej długość. Sięgała jej aż do połowy ud. Podniosła się powoli, upewniając się, że odzież zakrywała wrażliwsze części ciała. Poprawiła włosy i rzuciła jeszcze okiem na kilka mniejszych blizn na plecach chłopaka. Była pod wrażeniem. Widocznie nieznajomy miał doświadczenie w dziczyźnie, co sprawiało, że Kate poczuła się nieco bezpieczniej w jego towarzystwie. Wzrostem też wywoływał dreszcze. Przewyższał dziewczynę o głowę.
Czym oni cię karmili...
Chłopak zabrał kołczan i łuk z ziemi, żeby ponownie je zarzucić. Odwrócił się i posłał jej delikatny uśmiech.
— Maniery. — Pochylił się lekko. — Jestem Erelm.
— Kate...
Erelm spojrzał nieufnie. Kate momentalnie poczuła ciarki na całym ciele. Czyżby powiedziała coś źle? Już? Tylko się przedstawiła. Chyba że "Kate" było jakąś najgorszą obelgą dla tutejszych ludzi? Przypadkiem obraziła Erelmowi całą rodzinę?
— Pierwsze słyszę. Skąd jesteś?
Oczywiście, że to pytanie musiało paść, co wcale nie dziwiło Kate. Erelm prawdopodobnie wybrał się na spokojny spacer, a tu nagle spadła mu z nieba naga dziewczyna, którą zignorował prawdopodobnie jeden z większych drapieżników w tym miejscu. Erelm będzie miał wiele do opowiadania przyszłym wnukom.
— Ja... — Kate pogładziła się po ramieniu. — Nie wiem... Obudziłam się tutaj. Niczego nie pamiętam.
Erelm nadal się krzywił.
No tak, Kate, na pewno ci uwierzy.
— Erelm! — krzyknął ktoś z lasu.
Erelm westchnął i wywrócił oczami. Ekspresja jego twarzy uległa nagłej zmianie. Spojrzał przez ramię w stronę gęstwiny roślin.
— Do cholery jasnej — przeklął pod nosem. — Nie drzyj się tak! Tu jestem!
Kate zadrżała. Erelm nie był sam? Co jeśli druga osoba nie okaże się przyjazna i zareaguje gniewem, gdy dostrzeże ją odzianą w koszulkę Erelma? Złapała się za ramiona. Nie miała, dokąd uciec. Myśl, że znów spotkałaby kolejne drapieżne stado, wywołała nieprzyjemny dreszcz. Pozostało wierzyć, że, zapewne, przyjaciel Erelma nie zdenerwuje się, zobaczywszy Kate.
Zza krzaków wyłonił się chłopak odziany podobnie do Erelma. Dzierżył słomiany łuk w dłoni. Poprawił niesforny kosmyk blond włosów, który uciekł spod reszty związanych w nieco krzywy kok. Gdy tylko się zbliżył, spotkało go nieprzyjemne spojrzenie Erelma. Wydawał się nie zauważyć Kate.
— Co ci? — spytał chłopak, marszcząc brwi.
— Czy ty chcesz zawołać wszystkie cholerstwa, które się tu kręcą? — odrzekł z wyraźnie słyszalną pretensją w głosie. Ton miał ostry i suchy, aż Kate nie wierzyła, że przed nią stał ten sam Erelm, który chwilę wcześniej wykazał się niezwykle miłym i całkiem troskliwym zachowaniem.
Chłopak widocznie to zignorował. Dopiero wtedy kątem oka dostrzegł przerażoną Kate. Zamrugał kilkukrotnie. Przerzucał wzrokiem na przemian na Erelma i na Kate. Wskazał na nią palcem.
— Kim ona jest i czemu paraduje w twojej koszuli?
Erelm oparł dłonie na biodrach. Widocznie szukał odpowiednich określeń, które przedstawiłyby sytuację w świetle pozbawionym wszelkich dwuznaczności.
— Wiem, że nie możemy jej tak zostawić. — Unikał spoglądania na towarzysza. Raczej wzrok kierował w stronę rzeki. — Była tu nago i sama.
— Sam nie wiem, braciszku. — Położył rękę na ramieniu Erelma. — To może być Akenka. Wiesz, jakie są te świnie. Mogli coś wymyślić.
Kate zacisnęła zęby. Zrodziły się kolejne pytania. Czy ta dwójka faktycznie była braćmi, czy to okoliczny zwyczaj, że przyjaciół nazywało się w ten sposób? Co to za dziwna nazwa? Z głosu chłopaka wynikało, że to nikt przyjaźnie nastawiony. Jeśli uznają, że Kate należała do nich, to mogło to zwiastować poważne kłopoty.
— Niby tak, ale, jak mówiłem ci, była nago, co jest sprzeczne z ich kulturą. To po pierwsze. Druga sprawa... — Erelm zaciął się na moment. Ponownie skierował oczy na Kate, która zdawała się z każdą chwilą trząść jeszcze bardziej niż przedtem. Wreszcie kontynuował: — Chory tyranozaur jej nie zabił.
Przepraszam, że jaki? – pomyślała Kate z paniką.
To zaraźliwe?!
Chłopak otworzył szerzej oczy.
— Jesteś pewny?
— Athard, w życiu bym nie pomylił chorego tyranozaura — zaznaczył pewniejszym tonem. — Byłem koło siedliska tych gnoi.
— Dziwne...
— Nawet bardzo.
W oczach Atharda coś zalśniło. Jakby namiastka nadziei. Ponownie poprawił niesforny kosmyk, po czym podszedł bliżej Kate.
— Dobrze więc, panienko. — Wyciągnął dłoń ku niej. — Chodź z nami. Będziesz w bezpiecznym miejscu.
Kate nieufnie przyjrzała się ręce, na której wisiał jasny łuk ze zdobnym, miękkim futerkiem. Przełknęła ślinę. Chwyciła za nią i posłała delikatny uśmiech. Zdziwiło ją, że Atharda nawet nie zainteresowało imię czy pochodzenie, jak Erelma. Wydawali się zupełnie inni. Przynajmniej teraz tak sądziła, jeśli nie uwzględniać poprzedniego zachowania Erelma. Teraz wciąż miał zrzędną minę, poganiał zmęczonym wzrokiem, a wcześniej patrzył pogodnie. Kate gdybała, skąd ta zmiana, jednak znała Erelma zaledwie chwilę i nie umiała stwierdzić, czy choć minęła się z prawdą.
Athard ruszył powoli do przodu. Kate postawiła krok, jedną ręką trzymając za kraniec koszuli, by ta przypadkiem nie powędrowała ku górze, odsłaniając prywatne strefy.
— Ty się tłumaczysz matce — rzucił radośnie Athard, gdy tylko znalazł się obok Erelma. Ten wywrócił oczami, po czym wysunął się naprzód. Athard w międzyczasie przełożył łuk do drugiej dłoni.
Przeczucie mówiło Kate, że nie powinna iść z nimi, jednakże starała się je wyciszyć. Obejrzała się za siebie, patrząc, jak cały krajobraz nieznanej krainy znikał, gdy tylko wkroczyła w zarośla za Athardem i Erelmem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro