Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XV. Ich najtrudniejszy czas

To głupota mówić, że Wokulski zaczął ją prześladować. On po prostu chciał ją zobaczyć i w tym przypadku wizyta w kościele, widocznie przy usilnym zamyśle Mefistofelesa, była jedynie czystym trafem w dziesiątkę. To nic, że świątynia chrześcijańska to miejsce święte. Ważne, że mógł ją zobaczyć i pogrzeszyć, ile tylko dusza zapragnie — kiedyś co najwyżej wyspowiada się z tych swoich płonnych marzeń o jej jedwabistych pończochach, przecież to nie koniec świata pożądać kobietę.

Akurat za pierwszym razem zrobił to nieumyślnie. Wybrał się na mszę do kościoła jak każdy normalny człowiek w niedzielę i pierwsze, co tam zobaczył, to Teofilę siedzącą z Tadziem przy konfesjonale. Oczywiście nie miała mu potem tego za złe, ale kiedy tylko zobaczyła go tam w następną niedzielę, (jakby też innych kościołów w Warszawie nie było!) i to jeszcze całkiem blisko, zaledwie przy drugim konfesjonale — domyśliła się, że ten na nią czatuje. Myślała, że mu łeb zaraz w tym kościele urwie. Ale to akurat musiała przyznać — śliczny to on miał ten łeb!

Zauważył, że mu się przypatruje, więc prędko uciekła wzrokiem do ołtarza, umykając przed nim soczystym rumieńcem. Widać było, że go to ucieszyło, wreszcie odważyła się na niego spojrzeć — niemniej jednak nie była zadowolona. Teraz już nie mogła się na niczym skupić w tym kościele. Kątem oka spoglądała nieumyślnie w jego stronę, ale potem szybko szła za rozumem i cicho odpowiadała na wezwania kapłana, klepiąc jakieś regułki chrześcijańskie, mało co prawda mające się ze światem rzeczywistym.

Wokulski starał się ją zdenerwować na milion sposobów, byle ta tylko się na niego popatrzyła. Wyszło mu to na tyle dobrze, że w tym gąszczu głów zauważył go wreszcie Tadzio. Chłopiec zaczął ciągnąć Teosię za rękę i zabawnie podskakiwać, więc ta — chcąc nie chcąc — musiała się do niego schylić i zapytać się, co jest przedmiotem jego zachwytów.

Niestety, był nim Wokulski, jej odwieczny wróg, acz bóstwo zarazem, romantyczny kochanek, jednym słowem, jej facet marzeń.

— Mamusiu, ja chcę do wujka! — wymyślił sobie Tadzio.

— Kochanie, nie możesz iść teraz do wujka, ponieważ jesteśmy w kościele, a tu nie wypada się tak zachowywać — szepnęła mu cichutko na uszko.

— To jak nie można iść do wujka, to ja nie chcę tu chodzić — zdecydował jednoznacznie. — Mamusiu, proszę! Wujek się tak ładnie do ciebie śmieje!

— Siedź spokojnie, kochanie. Wujek przyjdzie do ciebie po obiedzie, ja go zaproszę.

— Nie! Wujek wcale nie przyjdzie, bo ty już go nie lubisz i nie przytulasz! — zezłościło się dziecko.

Szczerze mówiąc, zrobiło jej się głupio. Już nawet Tadzio widział, że nic nie jest takie jak przedtem. A ona przecież nie chciała dziecka w to wszystko ładować. I tak nie miała mu jak i co wyjaśnić, wątpiła, że to zrozumie.

— Mamusiu, czy ty już naprawdę wujka nie lubisz? — zapytał po dłuższym namyśle Tadzio, tym razem akurat cichutko.

Panna Jagodzińska znacząco westchnęła. Ona nie lubiła, ona kochała. Dałaby naprawdę wszystko, aby cofnąć czas i pojawić się w życiu Stanisława wcześniej niż ta okrutna zbuntowana zakonnica. Nic jednak nie mogła na to poradzić — jej uczucie było bezwzględnie przegrane, a Wokulski utrudniał to jeszcze swoim teraźniejszym zachowaniem. Nasz nieudolny amant stał się jej istnym owocem zakazanym, który najlepiej smakuje po fakcie.

— Lubię, ja go bardzo lubię — odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem. Z tym dzieckiem było to o wiele trudniejsze — z nim sobie nie mogła tak po prostu porozmawiać. Geografię mogła mu bajkowo wykładać, ale z takim uczuciem jak miłość poradzić sobie nie mogła. Nawet po tym wszystkim, gdy wreszcie pojęła, co to jest odpowiedzialność o drugiego człowieka.

Nie przewidziała, że Wokulski zdecyduje się tam do nich podejść. Myślała właśnie o nim i tak nagle wpadła na niego wzrokiem, że aż zamarła— mimo wszystko starała się być twarda, już niejedno wiedziała o tym, jak ten na nią działa. Jak ten magnes, co jej to serduszko pcha jak do jakichś fluidów, jak pisał sam Fredro.

Dosłownie myślała, że go w tym miejscu ze skóry obedrze jak nie gorzej jeszcze — z tym, że ona bardziej go chciała pocałować i mu wszystko wyznać niż się na nim mścić. Takie teraz było jej życie, pełne kłamstw i zaprzeczeń. Co jak co, ale aktorstwo dobrze jej szło — Wokulski nie był zbyt domyślny w tych sprawach, nawet by nie pomyślał, że ona go kocha (i on ją zresztą tak samo), co wreszcie mogłoby ich połączyć w spokoju świętym. Nie oszukujmy się — z ich znamienitym życiorysem nic nie może być święte, a jedynie piekła warte.

Tadzio natychmiast rzucił się w ramiona wujka, zatapiając się z dziecięcym zachwycie, na co przyszło Teofilce patrzeć jedynie ze zniecierpliwieniem. Wcale go tu nie chciała, a on jak zwykle musiał zepsuć wszystko i dzieciaka przekabacić na swoją stronę.

— Chciałabym wiedzieć, co ty tu robisz — syknęła mu na ucho. — W poprzednią niedzielę też tu jakoś dziwnie byłeś — mocno zaakcentowała to ostatnie zdanie.

Jako że chwilę potem Tadzio zeskoczył prosto na ziemię i zapatrzył się w coś na ołtarzu, ta mogła w najlepsze wydrzeć się na Stanisława. Choć byli w kościele, na nic przyszło jej to wszelkie dobre wychowanie — w swym oburzeniu nie omieszkała się chwycić go za kołnierz u ubrania i skrzyczeć szeptem, byle tylko ten przestał ją wreszcie nachodzić i dzieciaka straszyć.

— Po jakiego czorta ty za mną tak wiecznie łazisz, przygłupie? — warknęła, spoglądając na niego wymownie.

Tak naprawdę to chciało jej się płakać. On wcale nie był żadnym przygłupem, tylko jej najukochańszym mężczyzną na świecie — tym pierwszym, tym jedynym i zaiste tym ostatnim.

Choć ściskała go mocno za koszulę, nie przyszło mu nawet pomyśleć o tym, aby ją odepchnąć. Chciał ją w ten sposób otworzyć, usidlić, być może sprawić, żeby ta z nim wreszcie porozmawiała, ale ta zupełnie nie chciała sobie tym głowy zawracać.

— A więc milczysz? Nic nie powiesz? — syknęła.

— Chciałabym, abyś wreszcie do mnie wróciła — odpowiedział na poważnie. — Żebyś wróciła do nas. Wszyscy martwimy się o ciebie. A już najbardziej ja się o ciebie martwię, Filu.

Ciepło jej się na sercu zrobiło. Już tak dawno nie słyszała, jak zdrabnia jej imię. Mimo wszystko — szybko to zignorowała.

— A cóż cię też znów nabrało na to, aby się o mnie najbardziej martwić?

— Nie rozumiem. Zawsze się o ciebie martwiłem i w tym wypadku również się o ciebie martwię. To się czuje, Teofilo. Wiesz — ściszył nieco głos — myślałem, że jesteśmy rodziną, tak jak sobie obiecaliśmy we dwójkę. A ty zerwałaś przysięgę.

— Że też ci się zachciało mówić o tym akurat w kościele! — prychnęła. — Przecież to tylko taka zabawa miała być, pomoc... A ja teraz spokoju potrzebuję i...

Nie dokończyła. Tak coś nagle gruchnęło o posadzkę, że cała ziemia się pod tym kościołem zatrzęsła. Wystraszona musiała aż odskoczyć od Stanisława, a kiedy tylko odczuła, że nie ma przy sobie Tadzia — paskudne przekleństwo momentalnie wydostało się z jej ust.

To, co jednak czekało ją na ołtarzu, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Panowało tam ogromne poruszenie — wręcz piekło, o ile tak można powiedzieć o kościele: kolosalna świeca paschalna leżała połamana pod stołem, dookoła rozchodziły się świetliste płomienie, a baby na przodzie darły się jak w gorączce. Razem z proboszczem wygrywały na jeden takt — klecha padł z podkasanym ornatem prosto na ziemię i z istnym niewieścim piskiem zawołał do siebie ministrantów, którzy stali za nim jak na pogrzebie. Jeden to nawet zaczął z głupi ogień gasić kropidłem, co oczywiście nic to nie dało, ponieważ sam dywan zajął się wkrótce ogniem, a zaraz za nim materiały ozdobne, powywieszane tu i ówdzie na ścianie.

A sam Tadzio — jak gdyby nigdy nic — siedział przy ambonie i po stokroć śmiał się z koronkowych kalesonów proboszcza. Zamiast coś zrobić, ludzie wlepili w nich swoje wścibskie ślepia — tu się waliło i paliło, a cała rzesza parafian albo krzyczała, albo wskazywała na nich palcem. Nikt jednak nie zajął się tym biednym dzieckiem czy chociaż tym nieszczęsnym proboszczem, który już dosłownie płonął ze wstydu i chyba nie tylko ze samego wstydu, ponieważ i sam ornat zaczął mu się wkrótce palić.

Organista, prawdopodobnie żartowniś, zagrał im marsz weselny na zachętę — gorzej być nie mogło, już samo to, że Tadzio był w tak bliskim odstępie od ognia, było diabelsko niebezpieczne.

— Jezus Maria! — wydusiła z siebie Teofila, okrążając wzrokiem obecnych w kościele wiernych. Wszyscy milczeli i ani myśleli komuś pomagać — czy to z uprzedzenia do nich czy z szoku — więc to wreszcie ona rzuciła się prosto na ołtarz.

Zaraz za nią pobiegł Wokulski, który obił się bokiem o jedną ze ścian. Jeden z ozdobnych pozłacanych materiałów spłynął mu na plecy i owinął mu się o kołnierz, czyniąc mu w ten sposób istną pelerynę. Teośce nawet by przez myśl nie przyszło, że ma wreszcie przy swoim boku tego swojego wymarzonego Napoleona z obrazu Davida — sama w sobie była zajęta jak najszybszym i miała nadzieję, że chociaż możliwym ugaszeniem ognia.

Baby nie przestawały się drzeć, jeden z ministrantów gdzieś wybiegł, ale ona nie zamierzała na nikogo czekać. Jednym zwinnym ruchem powzięła do siebie miecz z rzeźby świętego Pawła i cisnęła nim prosto w chrzcielnicę. Jedna z dewot to tam nawet zemdlała i jakiś pan musiał ją na zewnątrz wynosić.

A ona tak waliła i waliła w tę chrzcielnicę, że aż jej się wreszcie złamał ten święty miecz. Puściła go w odstawkę, rzucając go z chrzęstem na podłogę. W tym też momencie zza ołtarza wyleciał tamten ministrant wraz z zapitym do cna kościelnym. Zaczęli cucić dopiero co omdlałego proboszcza i prawie udałoby się im to zrobić, gdyby nie Teofila, która tak bardzo uwzięła się na tą całą chrzcielnicę, że ją wreszcie na ziemię pchnęła.

Woda wylała się na ołtarz jak z cebra. Trochę to pomogło, ale niektóre, wyższe partie ołtarza, były już zajęte i nie było jak ich ugasić. Z tym, że ten jeden, wyjątkowo chyba głupi ministrant, zaczął to kropidłem gasić. Prawie ta zasłona na głowę nie spadła, przed czym oczywiście uratował go nasz Napoleon Bonaparte.

— Tylko nie święcona! Tylko nie święcona! — lamentował proboszcz, mdlejąc i powracając do żywych jednocześnie. — Uciszcie wreszcie tego organistę! Jak Boga kocham, w imię Ojca i Syna... — nie dokończył, ponieważ padł plackiem prosto na posadzkę. Kościelny był tak zapity czystym spirytusem, że nawet nie szło mu go złapać.

Teofila zgrabnie ich ominęła i szybko przedostała się do Tadzia, aby go wreszcie złapać. W tym jednak wyminął ją Wokulski, który szybko wziął go do siebie na ręce i zakrył tym całym pochwalnym Bogu materiale ozdobnym. Akurat wtedy wleciały do kościoła pierwsze oddziały pożarowe, które natychmiast rozdzieliły wystraszonych parafian i kazały im natychmiast opuścić świątynię. W całym tym gwarze i zamęcie Teofila ostrożnie zeszła wraz ze Stanisławem ku drodze do wyjścia. Oddychała ciężko i była bardzo zdenerwowana, ale była też na tyle zmartwiona swoim bliskim kontaktem z nim, że prędko odebrała mu Tadeusza i postawiła go na podłodze. Razem — we trójkę — udało im się wydostać z kościoła przed zbędnym upomnieniem oddziałów pożarniczych.

— Ileż ja ci mam jeszcze mówić, że w kościele trzeba zachowywać się grzecznie? — zapytało ostro, pociągając go mocno za rączkę. Wokulski przyglądał się im, nic nie mówiąc. — Jak ci trochę wieku przybędzie, wyślę cię na pensję dla chłopców! Tam cię nauczą dyscypliny raz-dwa!

— Mamusiu, ale ja nie chcę iść na żadną pensję! — zawołało dziecko.

— Nie marudź. Każdy powinien się czegoś nauczyć za życia, ale nie każdy chłopiec w twoim wieku ma na to szansę. Ty ją właśnie otrzymałeś, pozostaje tylko kwestia poszanowania. Tobie jak grochem o ścianę, Tadeuszu. Jedno wiesz, a robisz drugie. Takie mi nieraz wyprawiasz głupstwa, że niewiele mi trzeba do globusa.

— Mamusiu, ale przecież globus ja mam na szafce! Wujku, powiedz coś!

— Ty już wujka nie bierz łaskawie na swoją stronę. On ci to samo powie, co ja. Szkoła jest bardzo ważna, wujek sam się dużo uczył i zdawał egzamin, nic tylko iść na pensję za dwa lata dla wujka i dla mnie.

— Mamusiu!

— Już nic nie mów, tylko chodź do mnie na ręce. Jedziemy do domu — powiedziała, wznosząc chłopca do siebie.

Tadzio utkwił w nią baczne spojrzenie i wtulił jej się prosto w pierś. Może była okropnie zła na malca za ten cały incydent, ale wraz z tym czułym gestem cała jej złość minęła.

Nim jednak odeszła, ostatni raz spojrzała na Stanisława. Nie chciała nic mówić do niego przy dziecku, więc zdobyła się tylko na liche i całkiem niechętnie spojrzenie.

— Już nie musisz za mną chodzić — wymknęło jej się z ust, po czym skierowała się w zupełnie przeciwną stronę.

Po obiedzie odwiedziła ją Konstancja wraz z Suzinem. Oboje przyszli zabrać chłopca na pokaz połykaczy ognia na Starym Rynku, co z wiadomych względów początkowo jej się nie spodobało. Chciała jakoś chłopca ukarać i nie pozwolić mu nigdzie wychodzić, ale Konstancja nalegała, więc wreszcie zdecydowała się go puścić. Na tym się jednak nie skończyło, ponieważ w chwilę potem — jakoś strasznie dziwnym trafem — zaszła do niej Kazia Wąsowska wraz z tym całym swoim Anglikiem. Łatwo poznała się po tym, że to na pewno musi być ich sprawka, a sama Kazia — nie wiadomo co miała teraz w głowie.

— Dobrze by było, żebyś wreszcie wyszła na świat, a nie zamykała się w tym domu jak ostatnia cnotka, Teosiu — powiedziała.

— Ty też jesteś w tym całym spisku — odpowiedziała jej na to Teofila. Usiadła samotnie na sofie i ani myślała się ruszyć — nawet jak ją Kazia będzie błagać, ona za nic w świecie na Warszawę nie wyjdzie.

— Jakim znów spisku? — zdziwiła się Wąsowska, zwracając się następnie szeptem do pana Anglika. Kazia chyba podejrzewała, że będzie to długa rozmowa, więc wolała go odprawić.

— Wywęszyłaś sobie jakąś tajemnicę i teraz mi wmawiasz, że w jakimś spisku jestem.

— Tyle już mnie razy okłamałaś, że mam prawo ci nie wierzyć.

— Przesadzasz. Zamiast się tak dąsać i wymyślać na mnie, zabrałabyś się wreszcie na do Łazienek i porozmawiała ze mną szczerze jak przyjaciółka. Dla mnie to sama przyjemność, a dla ciebie — odpoczynek na świeżym powietrzu. Chodź, taka śliczna dziś pogoda!

— Jak mamy rozmawiać o nim, to wybacz, ale powinnaś sobie odpuścić.

Wąsowska spojrzała na nią zdziwiona.

— Wcale nie planowałam mówić z tobą na ten temat, Teofilko. Chciałam ci pomóc odreagować złość, tylko tyle. Czy to tak wiele?

Teofila jakiś czas milczała. Bardzo mocno o czymś myślała i wkrótce zrobiło jej się na tyle głupio, że postanowiła zgodzić się na wszystko. Jej dziecięca naiwność jak zwykle dała o sobie znać.

— Mogę iść na chwilkę. Ale tylko bez żadnych numerów, dobrze? — ostrzegła ją Teofila, powstając z miejsca. Była coś dziwnie spokojna.

Wąsowska była wręcz wniebowzięta. O innym, gorszym aspekcie tego spacerku, wolała nie mówić — wierzyła, że ostatecznie i tak uda jej się zapanować nad wszystkim.

Jak tylko Jagodzińska obejrzała się w lustrze, wyszły razem na zewnątrz. Na nic jednak przyszła Teofilce ta przedwczesna radość, ponieważ w powozie, wraz z panem Williamem, zasiadał jeszcze Wokulski. Oczywiście, że nie była zadowolona z tego spotkania — już i tak przeżyła z nim za wiele w kościele. Jak widać, Wąsowska chciała ją za to karać na miarę Pana Boga.

— To ja wychodzę! — zawołała obrażona ponad wszystko stara panna. Miała uciekać, ale Kazia w porę wepchnęła ją do środka, a pan Bridgeman zwinie posadził ją na siedzeniu zaraz obok Stanisława — teraz była już pewna, że to wszystko to jest jeden wielki spisek.

Mimo wszystko postanowiła już nie wydziwiać. Razem z nimi zabrała się do tych cholernych Łazienek tylko po to, aby raz na zawsze dobić im do zrozumienia, że jej małżeństwo z Wokulskim nie ma prawa bytu. Nie wiedziała tylko, jak ma do tego podejść — miała wrażenie, że oboje z tym Anglikiem świergotają coś na ich temat i to jeszcze bardziej ją rozzłościło.

W samym parku również lepiej się na zachowywała. Natychmiast go wyminęła i przepchała się przed Kazię, aby zostawić go daleko w tyle. Oczywiście, że było jej przykro — po stokroć wolałaby tam wrócić i szepnąć mu coś na ucho niż udawać, że on wcale jej nie interesuje. To wszystko było zwykłym kłamstwem — im bardziej starała się go znienawidzić i przestawić sobie w jak najgorszym świetle, tym głębsza i większa stawała się jej miłość. Nie była w stanie wygrać z najokrutniejszym przeciwnikiem człowieka — skoro pierwszy raz kochała, w poprzek wszystkim zmysłom i na awanturę z rozumem, nie miała szans wygrać. To było jak choroba, taka piekielna potrzeba posiadania kogoś, bycie dla kogoś światłem. Z tym jednak, że Wokulski naprawdę uważał ją za światło nad wszelkim innym światłem i jakby teraz mu ktoś dał z tysiąc Łęckich i jedną taką Teośkę z Krakowa, nie zawahałby się nawet na chwilę. Teofila była światłem, pięknem, życiem — była wszystkim.

Wąsowska okazała się szybsza. Zwinnym ruchem powzięła ją do siebie i kazała jej stać spokojnie, co ta — co prawda niezbyt przychylnie — uczyniła.

— Gdzie ty się tak spieszysz, Teosiu? — zapytała dama, udając zaskoczenie.

Ona już tam dobrze wiedziała, przed czym Jagodzińska ucieka. Wcale nie zamierzała jej pomóc w ucieczce, a wręcz ją utrudnić. Widząc, że Wokulski staje zmieszany w tyle i że chyba jest mu przykro, wolała tego nie lekceważyć. Klasnęła w dłonie i szybko zaprosiła go do siebie — po to, aby Teosia nie została sama i miała towarzysza na spacerze.

— Już nie musicie się tak państwo wstydzić! — zawołała ze śmiechem. Próbowała złączyć ich dłonie, ale przyszło jej to z nie lada trudem. Teofila uciekała jej za każdym razem i z tego też powodu złączyła im jedynie ramiona. — Ślicznie razem wyglądacie! They are very sweet, right? — zwróciła się do pana Bridgemana.

Ten chyba odpowiedział jej na to pozytywnie, ponieważ zaraz potem wybuchnął urokliwym śmiechem — przynajmniej tak myślała Teofila, ona tam już wolała nie wiedzieć, co ta parka o nich gada.

Jakoś dziwnie czuła się, stojąc z nim pod ramię. Już tak dawno tego nie robiła, że wydawało jej się to zupełnie obce, a jednocześnie miłe i nie do zniesienia. Sam Wokulski był jak w pułapce. Podobnie jak Teofila obawiał się zdemaskowania, doskonale zdawał sobie sprawę, po co Wąsowska ich tu zabrała. Że on w ogóle zgodził się na to wszystko — zwykła głupota i tęsknota!

Wąsowska wraz ze swoim przyjacielem ruszyła przodem, więc i oni uczynili tak samo. Teofila za każdym razem odpływała za nim rumieńcem. Wstydziła się, że kocha i że w ogóle miała śmiałość go pokochać po tym wszystkim, co tamta kobieta mu zrobiła. Nie mogła jednak zapanować nad swoim sercem — chyba rzeczywiście przyjdzie jej kiedyś pogodzić się z tym, że przegrała z tym najokrutniejszym przeciwnikiem świata.

Wydawało jej się, że Wąsowska przyspiesza, a ona zostaje w Wokulskim sam na sam. Nie miała o czym z nim gadać, choć tak naprawdę mogła z nim rozmawiać o wszystkim. Zawsze miała z nim tyle tematów dogadania, tyle opowiadań, tyle spraw na głowie, zaś teraz — teraz jej się zdawało, że nic wspólnego nie ma z tym człowiekiem. W każdym bądź razie postanowiła wykorzystać sytuację i kiedy wreszcie jej emocje opadły w pewnym stopniu, wyciągnęła od niego swoją rękę. Nie spotykała się z żadnym protestem, co bardzo ją ucieszyło, ale odrobinę też zraniło. Teraz była przy nim wolna, nie musiała karmić się jego dotykiem i ciepłem, szła sama i szczerze mówiąc w pewnym momencie przestała go w ogóle zauważać.

Zwolniła i starała się zachować w miarę cicho. Jak tylko odczekała chwilę i zobaczyła, że ten nawet się za nią nie odwraca, ruszyła samotnie ku wyjściu z parku, byle tylko go już więcej nie spotkać i tam zostawić. Tylko że on akurat spostrzegł jej odejście.

Bardzo go to zmartwiło, ale wolał tego po sobie nie pokazywać. Usiadł na ławce i zaczął wpatrywać się w pałac na wodzie z widocznym zamyśleniem i tym swoim całym dziwactwem, jakie miał w sobie. Mickiewicz po raz kolejny dał mu o sobie znać — ostatecznie stwierdził, że już go nie interesuje ta cała miłostka mickiewiczowska, żadne to prawdziwe źródło, tylko kłamstwo. Teosia pewnie już dawno się na nim wyznała, dowiedziała się o wszystkim i teraz starała się go unikać, ponieważ nie chciała go ranić. Koniec końców — nietrudno było się na nim wyznać. Nawet jak ją szczypał czasem w bioderko nad ranem, czuł, że i tym jej miłość wyznaje. Lubił jej dokuczać, w jej towarzystwie stał się zupełnie innym człowiekiem. Jak jeszcze było między nimi dobrze, Królowa nazywała go "cyrkowcem", "żartownisiem" i "śmieszkiem".

— Dlaczego jest pan tutaj sam? Teosia gdzieś poszła? — Z uporczywych rozmyślań wywołała go pani Wąsowska. Mogła przewidzieć, że Teofila od niego ucieknie.

— Tak, przeprosiła mnie i odeszła — przytaknął z widocznym smutkiem, powstając w miejsca. Wąsowska dobrze widziała po nim, że ten kłamie. — Lepiej będzie, jak już pójdę. Nie będę państwu przeszkadzał w spacerze.

— Ale co też pan opowiada? Wcale nam pan nie przeszkadza — sprawnie zaprzeczyła. — Dobrze by jednak było, gdyby pan jednak tam pojechał i sprawdził, co jej jest — być może boli ją głowa albo coś ją znów zasmuciło. Niech pan do niej pojedzie — dla mnie.

— Obawiam się, że panna Jagodzińska nie chce mnie widzieć...

— Oczywiście, że chce pana widzieć — przerwała mu. — Panie Stanisławie, jak pana proszę, ona jest taka wrażliwa, pan powinien tam do niej jechać... Kogo ona przyjmie, jak właśnie nie pana?

— Śmiałbym zaprzeczyć, myślę, że panna Jagodzińska nie chciałaby mnie nigdzie... przyjąć.

— Nie rozumiem pana. Przecież jest pan jej najważniejszą i najbliższą osobą w życiu. Mówię panu, to, jak Teosia się zachowuje, wcale nie oznacza, że ona pana nie uwielbia. Bo uwielbia.

— Kiedy niby ona o tym pani powiedziała?

— Wczoraj zaledwie. Pan dobrze wie, że nie miałabym po co kłamać. Dla niej i dla pana — nigdy bym się tak nie zachowała.

Nie trzeba mu było tego jeszcze raz powtarzać. Skoro Teofila mówiła, że jest jej najważniejszym człowiekiem na świecie, musiała być to prawda. Podjeżdżając jednak pod jej kamienicę spostrzegł znajomy powóz zaprzężony w dwa siwe konie — to nie mogło nic dobrego oznaczać, Wilski był na horyzoncie, a Teofila co gorsza jeszcze go do siebie wpuściła. Bardzo go to zdenerwowało, a jak tylko usłyszał dochodzącą z otwartego okna na górze szczerą rozmowę, jeszcze bardziej to nim wstrząsnęło. Może Wąsowska rzeczywiście kłamała, ale i tak nie zaprzestał na tym, aby tam iść i tego człowieka stamtąd wygonić — chociaż tyle chciał dla niej zrobić, za to, że go właściwie do siebie przyjęła i pomogła mu się odnowić. Więcej nie musiał od niej oczekiwać, a skoro cierpiał na tym, że ta go nie kocha, to jest tylko i wyłącznie jego wina, mógł za to obwiniać jedynie siebie.

Wbiegł na klatkę schodową jak na złamanie karku, zadziwiając tym jednoczenie starszą sąsiadkę i stróża. Szykowało się widocznie zacięte starcie, ale jak widać — sąsiedzka parka chciała jeszcze odrobinę poobserwować sytuację, być może dopiero potem zacząć działać.

Wokulski jeszcze nigdy nie dobijał się do niej tak jak dziś, co ostatecznie i tak nie spotkało się z miłym przyjęciem.

— Chciałeś czegoś? — zapytała jak gdyby nigdy nic. Wydawała się zdziwiona tym, że tu jest — jakby on jej już zobojętniał kompletnie.

— Wiem, że on u ciebie jest, Filu — odpowiedział gorzko. — Chciałbym wejść i powiedzieć mu kilka słów. Tak na drogę, o ile ci to nie przeszkadza.

— Oszczędź się. Ja też nie jestem zadowolona, że on tu jest, ale poradzę sobie z nim sama. Możesz sobie iść.

— Doprawdy? Z dołu słyszałem, że całkiem miło wam się rozmawiało.

— A co miałam niby zrobić? Też mi się to nie podoba, ale skoro przyszedł przeprosić, załatwię z nim to raz-dwa i już się do niego więcej nie odezwę. Nie musisz się wcale denerwować.

— Wchodzę. Zaraz go stąd wygonię.

— Stasiu, przestań! On zaraz pójdzie! — syknęła do niego szeptem.

Teosia starała się złapać go za ramię, ale ostatecznie i tak spełzło to na niczym. Jak śmiało zauważyła — nic go nie zatrzymało przed wejściem do salonu, zaraz potem i ona sama pognała za nim, obejmując go odruchowo w pasie.

Wilski powstał w miejsca i zaczął mu się kłaniać. Wokulski prędko kazał mu tego zaprzestać, atakując go swoim zawziętym, jakby to panna Łęcka powiedziała, gburowatym spojrzeniem.

— Nic pana nie nauczyła nasza przygoda w teatrze. Mówiłem panu już wiele razy i powiem jeszcze raz — tak dla sprostowania, jak jest to dla pana zbyt trudne do pojęcia — ma pan się do niej absolutnie nie zbliżać. Ta kobieta zbyt wiele przeżyła, aby ktoś mógł ją jeszcze krzywdzić — ja pod żadnym pozorem na to nie pozwolę.

— Panie Wokulski, z całym szacunkiem do pana, ale...

— O jakim szacunku mówił pan do mnie w tym momencie? O tym szacunku kłamliwym, fałszywym jak całe pana wnętrze, co przypomina wnętrze spróchniałego drzewa? Przecież ja doskonale wiem, kim ja dla pana jestem, wcale nie trzeba mi tu z żadnym szacunkiem wyskakiwać, panie Wilski — ja jestem dla pana jak ten wariat i babska utrzymanka.

Teofila szarpała go od tylu i widocznie chciała mu coś powiedzieć, ale ten nie myślał nawet na to zareagować. Powziął ją jedynie do siebie i pogłaskał po główce, żeby pokazać, że nie jest w tym wszystkim sama. Wilski przyglądał im się w tym czasie z drwiącym spojrzeniem.

— Skoro mam zwracać się do pana bez szacunku, to proszę̨ bardzo — odezwał się hrabia. — Przybyłem tu po to, aby moją kuzynkę przeprosić za to całe zajście. Kiedy pan to zrozumiesz, to nie wiem, ale patrząc na pana, ma się wrażenie, że Warszawa wychowała idiotę. Zachciało się panu za spódniczką latać na stare lata, to pan teraz widzisz, jakie są tego konsekwencje. Nic do pana żywnie nie dociera.

— Rozśmiesza mnie pan — odpowiedział z nieukrywanym uśmiechem Wokulski. — Myślałem, że postawisz pan na większą oryginalność, a tymczasem zaatakował mnie pan tym samym, co reszta miasta. Cóż, widocznie wszelka rozmowa z panem jest zbędna. Życzę sobie w takim razie, aby opuścił pan to mieszkanie.

— A więc rozumiem, że drwisz pan sobie ze mnie?

— Proszę wyjść. Ja i Filcia — tu po raz kolejny pogłaskał ją po główce — nie chcemy tu więcej pana widzieć. Czy życzy pan sobie, abym odprowadził pana do wyjścia?

— Nie, z takim towarzystwem to szczerze sobie za to podziękuję. Wybacz, kuzynko. Przyjmij moje najszczersze współczucie.

— Ależ ja bardzo chętnie pana odprowadzę! — zawołał ze śmiechem Wokulski. — Przecież jest pan gościem, już, już pana odprowadzę!

— Stanisławie, uspokój się wreszcie! — syknęła do niego szeptem Teosia, opuszczając ręce i ciskając go swoim łokciem prosto w żebro. Nawet go to nie zabolało.

Panowie skierowali się prosto do wyjścia. Teofila ruszyła za nimi tylko po to, aby stanąć na straży porządku i podjąć należne działania, gdyby coś przypadkiem się stało. Nie chciała w to jednak wierzyć. To jedynie wiedziała, że Staś zasługuje na porządne lanie — szczerze mówiąc, już planowała zamknąć go w szafie o chlebie i wodzie za to całe gadanie.

Ta głupia myśl sprawiła, że tylko się na tym przeliczyła. Podczas gdy panowie żegnali się ze sobą w iście wymuszonym geście, Wilski zaatakował Stanisława mocnym uderzeniem z czoła prosto w nos. Teosia wyskoczyła do nich z krzykiem, ale to i tak nic nie pomogło, ponieważ ci zaraz potem stoczyli się po schodach i wylądowali na podłodze przed pierwszym stopniem. Tak bardzo ją to przeraziło, że nie mogła inaczej postąpić, jak tam pobiec i ich rozdzielić. Było jej strasznie głupio, na klatce bowiem zaczęło zbierać się całe tutejsze sąsiedztwo, a starsza sąsiadka chciała już nawet policję zawiadamiać.

Stróż złapał ją w porę i pchnął prosto w ramiona staruszka Waleriana. Sam zaczął rozdzielać obu panów, co swoją drogą wcale nie okazało się takie łatwe. Tym razem to Wilski widocznie górował nad Wokulskim — po tym całym uderzeniu czołem, krew lała mu się z nosa, jakaś dobra chwila dzieliła go od omdlenia.

— Panowie, już, spokojnie! — zawołał stróż. Widząc, że to nic nie daje, Wilski dostał od niego głowę i przez to stracił nad sobą panowanie.

Wokulski w ten sposób chciał wykorzystać nadarzającą mu się do szczęścia okazję. Wilski dostał od niego w pierś i z krzykiem upadł na jeden ze schodków. Prosto na twarz wyleciała mu jakaś biała karteczka, ale w tym momencie nie miał jak się nad tym zastanowić. W oczach go zaćmiło, a on poczuł na sobie jakąś ciężką rękę, która powzięła go do siebie za kołnierz. Nawet nie wiedział, co tam się teraz dzieje. W każdym bądź razie niedługo potem było już po wszystkim — Wilski stał unieruchomiony przy ścianie przez sąsiada, on przez stróża.

— Proponuję panom jak na ten czas się rozdzielić. W takim miejscu wymagane jest zachowania porządku. Wszelkie niedopowiedzenia proszę sobie załatwiać w sądzie, a nie kosztem mieszkańców.

Wilski wyswobodził się z uścisku i z nieukrywaną drwiną plunął w ich stronę. Właśnie miał zbierać się do wyjścia.

— Prostactwo! — zawołał na odchodne. Tylko z Teofilą pożegnał się wcale nieskromnym ukłonem. W chwilę potem już go nie było.

— To chyba należy do pana. — Wokulski dostał od stróża białą karteczkę. Karteczka jak karteczka, może nie była to jego własność, ale głowa tak bardzo go teraz bolała, że włożył ją sobie w kieszeń. — Lepiej będzie, jak pan pójdzie do siebie i wypocznie. Za dobrze to pan nie wygląda.

— Ja się zajmę tym nicponiem — odezwała się niepytana przez nikogo panna Jagodzińska, która równocześnie pobladła, a równocześnie rumiana jak szczere czerwone jabłuszko, zeszła ze schodów i zbliżyła się w stronę Stanisława. Niemym gestem starała się mu przekazać, że chce mu pomóc z tym zakrwawionym nosem, ale ten — wcale, a wcale — nie mógł jej po stokroć zrozumieć.

Dopiero przy pomocy stróża udało jej się go zabrać do siebie. Posadziła go oczywiście w salonie, a gdy tylko ten wyszedł wreszcie, zabrała się za przygotowanie okładów. W międzyczasie chciała znaleźć jeszcze jakąś chusteczkę do wytarcia nosa, ale jak na złość nie mogła nic odszukać. I, co najważniejsze — pod żadnym pozorem nie pozwoliła mu "pochylać łba do tyłu", o ile nie chce, żeby stało się to poważniejsze. Jak tak na to teraz patrzył, jednak cieszył się, że pobił się z tym całym Wilskim — przynajmniej będzie mógł spędzić z nią czas.

Gdy tylko Teosia wróciła, na powitanie rzuciła mu wcale nieskromnym rządkiem narzekań. Tyle że go chociaż przytuliła, bo dzięki temu mógł puścić żartem jej wszelkie narzekania i wreszcie poczuć jej ciepło bijące od wewnątrz.

— I po co ci to wszystko było? — zapytała, wcale nie czekając na odpowiedź. Pogłaskała go po głowie, a w międzyczasie chwyciła go za skrzydełka od nosa i skierowała jego głowę do przodu. — Czy ty masz jakieś robale w tyłku? Nie musisz się tak strasznie wiercić. Popatrz tylko, jak ty wyglądasz!

— Temu idiocie się należało — odpowiedział ochrypłym głosem.

— Należało się czy nie, ale biłeś się niepotrzebnie. Masz rozharatany cały nos. To było niepotrzebne.

— Było potrzebne. Nie mógłbym mu na nic pozwolić względem ciebie, Filu.

Po raz kolejny tego dnia zdrobnił jej imię. Natychmiast zrobiło jej się ciepło na sercu, ale zapomniała o tym tak szybko, jak szybko też o tym pomyślała. Jako że prędko uporała się z jego nosem, wolała w tym momencie zmienić temat rozmów. Zanim wybuchnie awantura, a ona zacznie się z nim kłócić o to, kto miał rację.

— Chodź, położysz się. Jak będziesz ze mną współpracował, to nie będę miała kłopotów z przetransportowaniem cię na łóżko. — Może i nie chciała zabierać go do swoich pokojów, ale w tym przypadku miała jeszcze jakieś sumienie i wolała przełożyć jego zdrowie nad swoje osobiste odczucia.

— Na twoje? — zapytał ze zdziwieniem. Po tym długim czasie milczenia nawet leżenie na jej łóżku wydawało mu się jakieś nienaturalne.

— Przecież nie na Tadzia. Ono jest na ciebie za małe. Wolę nie ryzykować, że je zgnieciesz albo ono się pod tobą zapadnie. Chodź.

Oczywiście, miała z tym sporo problemów, ale koniec końców udało im się to zrobić. W pewnym momencie jednak przypadkiem się zagalopowała i przez to o mało na niego nie wpadła. Szybko odwróciła się tyłem, a on w tym czasie jeszcze raz wykorzystał sytuację i z rozbawieniem uszczypnął ją w biodro.

— Co ty wyprawisz? — zapytała oskarżycielskim tonem, odwracając się w jego stronę.

"Byle tylko się nie zarumienić, byle tylko się nie zarumienić", powtarzała sobie.

— Gdzie idziesz? Nie będziesz tu ze mną siedzieć?

— Połóż sobie kompres na czoło. Ja w tym czasie zrobię ci ziółka — ucięła. W chwile potem już jej nie było. Chciała w ten sposób uciec przed nim i przed tym swoim nieszczęsnym rumieńcem.

Jak tylko do niego wróciła, spostrzegła, że nigdzie go nie ma. Już miała się do niego odwracać i przyłapać go na gorącym uczynku, ale w porę usłyszała, jak ten zamyka jej pokój na klucz. Mogła się po nim wszystkiego spodziewać, ale to, że się z nią zamknie, było już istnym szaleństwem.

— I z czego się tak cieszysz? Zaraz ci wezmę ten klucz i na tym się skończy ta twoja cała dziecinada.

— Nie oddam ci tego klucza. Chcę, abyś wreszcie powiedziała mi prawdę. Chciałbym ci pomóc.

— Wątpię, abyś mógł mi pomóc — odpowiedziała lakonicznie. — Proszę cię, czy mógłbyś mi oddać już ten klucz?

— Ani myślę. Będę tu siedział z tobą do czasu, aż mi wszystko ładnie i sprawnie opowiesz.

— Ciekawe, co będzie, jak zgłodniejesz, łakomczuchu.

— Coś na ciebie wymyślę.

— Już to widzę. Masz mi natychmiast oddać ten klucz, zrozumiano? Jak nie, to nie będę patrzeć na twój nos albo na twoją głowę, tylko po prostu się z tobą pobiję.

— Nie masz ze mną najmniejszych szans.

— Jeszcze zobaczysz. Względem ciebie może i jestem malutka, ale mam swój spryt i rozum. A ty masz tylko obity nos, wybacz.

Jakąś dobrą chwilę wpatrywali się w siebie. To Teofila ostatecznie zareagowała jako pierwsza. Najpierw się na niego rzuciła, a kiedy nic to nie dało, zaczęli ganiać się po całym pokoju. Stasia wyraźnie to cieszyło, ona już taka radosna — chciała go jak najszybciej pochwycić, bo jak, nie daj Boże, się ugnie, straci go na zawsze. W jej przypadku wydawało jej się to bardzo egoistyczne, ale chociaż formalnie chciała mieć tego człowieka przy sobie niż z niego rezygnować.

— Jakim ty jesteś dzieciuchem! Po prostu... Jak ty mnie denerwujesz! Przecież nie możemy tu wiecznie siedzieć!

— Wybacz, ja mógłbym siedzieć tu z tobą cały czas.

— Uwierz, ale skończyłoby się to dla nas tragicznie. Dostałabym kręćka, jakbym miała siedzieć tu z tobą choćby dwadzieścia minut! Nawet nie — dwadzieścia to jest za dużo! Minutę!

— Minuta minęła już dawno, a ty zdajesz się być zupełnie normalna. Uparta i wojownicza jak zwykle — uwielbiam to w tobie, Filu.

— Powiem ludziom, że mnie przetrzymujesz w mieszkaniu!

— Nic im nie powiesz, bo nie masz aktualnie jak, wasza wysokość.

Rzuciła się na niego jeszcze raz. Tym razem miała na niego lepszą taktykę i była niemal pewna, że uda jej się zwinąć od niego klucz. Jak na złość — okazała się o wiele gorsza, a on na nieszczęście wzniósł ją jeszcze do siebie w ramiona i obrócił wokoło niczym w tańcu. Wówczas wydarzyła się rzecz zupełnie niespodziewana — Wokulski całkowicie bezmyślnie wyrzucił klucz przez okno.

— Coś ty zrobił? Coś ty zrobił, idioto? —zawołała, targając go mocno za koszulę.

— Chodź do mnie na kolana... Opowiem ci o powstaniu, tak jak lubisz...

— Jeszcze co! Czy ty naprawdę chcesz, żebym przez ciebie dostała kręćka? Zachowujesz się jak jakiś zboczeniec, po prostu... Co ty sobie wyobrażasz?

— Chodź... — powiedział krótko, tuląc ją do siebie bardzo mocno. Teosia była na ten czas taka słaba, że musiała mu na to odpowiedzieć. Natychmiast przylało ją wewnętrzne ciepło, a to sprawiło, że prawie natychmiast się uspokoiła.

— Puść mnie. Przecież my musimy jakoś wyjść... — odezwała się cichutko.

— Spokojnie, Filu... Spokojnie...

Jasna sprawa, że wolała przy nim zostać. Kochała go jednak za bardzo, aby mogła ranić go swoim uczuciem. Jednym zwinnym ruchem się od niego odepchnęła i natychmiast zwróciła się w stronę okna — wstydu robić nie chciała, ale w tym przypadku musiała jeszcze raz wygłupić się za życia. Warszawa żyła sobie swym własnym, leniwym życiem, więc podejrzewała, że ktoś na pewno znajdzie dla nich drabinę. Co do kluczyka — mała była pewnie szansa na to, że go znajdzie.

— Ludzie! Ratujcie!

Wokulski jeszcze raz powziął ją do siebie, zatykając jej szczelnie usta.

— Co ty wyprawiasz? Chcesz tu nam wszystkich zwalić na głowę?

Coś tam zaczęła do niego gadać, ale ze względu na to, że miała zasłonięte usta — nie miała mu co bardzo powiedzieć. Mimo wszystko — chciała walczyć w miarę o godne wyjście na zewnątrz. Każda chwila spędzona z Wokulskim w jednym pomieszczeniu mogła jedynie pogorszyć jej i tak już okropną sytuację.

Teraz to ona zaatakowała go niezbyt miłym uszczypnięciem w biodro. Na sam koniec wbiła mu paznokieć w prosto skórę, więc uwierzcie — po tym całym incydencie z Wilskim na klatce trochę go to zabolało. Tym też sposobem ponownie przedostała się w stronę okna.

— Ludzie! Ratujcie! Jestem uwięziona!

— Waszmość Jagodzińska, tragedia tam jaka u was czy jak? — zapytał jeden z przechodniów.

— Zgubiłam klucz, jestem uwięziona w jednym pokoju z moim... przyjacielem! Ludzie, pomóżcie, dajcie nam jakąś drabinę!

— Co za idiota zamykała się w pokoju na klucz, a potem wyrzuca go przez okno? — zapytała jakaś pierwsza lepsza staruszka. Jak tylko spostrzegła, że przedmiotem jej zapytania jest sam Wokulski — zamilkła jak zaklęta.

Na ulicach zaczynało robić się dość tłoczno. Wielu przybyło tylko popatrzeć, ale znalazło się też kilku pomocników z prawdziwego zdarzenia — to wprawdzie dzięki nim w chwilę potem drabina stała oparta o kamienicę. Nie wyglądała może stabilnie, ale na te dwie osoby wystarczy na pewno — tak przynajmniej myślała Teofila. Już miała zabierać się do wyjścia przez okno, ale w tym oczywiście po raz kolejny przeszkodził jej Wokulski. Wprawdzie on sam nie chciał nigdzie wychodzić, ale skoro Teofila nalegała, i tym samym zebrała im sporo gapiów, wolał się poddać.

— Filu, ja pierwszy zejdę. Zaczekam na ciebie w połowie i wezmę cię na ręce. Nie pozwolę, aby stała ci się jakakolwiek krzywda — a przynajmniej teraz, gdy ja jako tako mogę nad tym zapanować.

Co dziwniejsze — zgodziła się prawie natychmiast. Pewnie chciała jak najszybciej z tym skończyć.

— Jak już zejdziesz, to dobrze by było, żebyś rozejrzał się za tym całym kluczem. Przez ciebie nie mam gdzie spać — powiedziała złośliwie. Nie odpowiedział jej na to wcale.

Drabina była już gotowa. Wystarczyło jedynie zejść, więc ten wreszcie skierował się w stronę okna. Bez najmniejszych problemów udało mu się stanąć na niższym szczeblu i się przekręcić, tylko że akurat właśnie wtedy coś na nieszczęście musiało się stać. Sam do końca nie wiedział, co się wydarzyło, w ostatnim momencie chwycił się za parapet, opadając na niego czołem z drżącym oddechem — prawdopodobnie drewno nie wytrzymało pod cięższym naporem. Mało brakowało, a wylądowałby z chrzęstem na chodniku i zostałby kaleką do końca życia — co również pewne, zginąłby na miejscu.

— Boże, ratujcie! On umiera! — Teofila zapomniała o ich wszelkich sporach i z płaczem rzuciła mu się na szyję, otaczając go wcale nieskromnym wianuszkiem.

Nikt nie myślał reagować na jej słowa — całe zebrane dookoła towarzystwo było wręcz przerażone, z zapartym tchem czekało na dalsze popisy warszawskich kochanków, którym chyba niekoniecznie udała się ta "szekspirowska scena balkonowa".

— Ludzie, ruszcie się! Dobry Boże... Stasiu, złotko ty moje najmilsze!

— Filu, puść mnie... — Wokulski z drżącym głosem i z widocznym mu na twarzy wysiłkiem spojrzał na nią z przerażeniem. — Ja się podciągnę... Odsuń się.

— Stasiu, nie! Ja chcę z tobą razem! — wykrzyczała ze zdławionym płaczem. Mimo próśb nie chciała się go puścić. Jak już miała spadać, to razem z nim — umrą razem jak Romeo i Julia i wreszcie skończy się to ich całe cierpienie.

— Odsuń się, ja już nie wytrzymam...

Mimowolnie odsunęła się od niego z jawnym utęsknieniem. Była blada i wycieńczona, choć przecież nie była nawet spracowana. Na szczęście w porę poczuła, jak ten zachłannie bierze ją w do siebie ramiona. Upadła z nim razem na podłogę, scałowała mu całą mordę, (prócz ust oczywiście), ale ona sama uznała, że jest to jeszcze za mało. Tak jak za dawnych czasów — znów wywracali się razem po podłodze.

— Filu, Filu moja najmilsza... Przecież żyję!

— Ty moja perełko, ty moja mała krówko złota... Stasiu! Stasiu! Stasiu!

Usiadła na dywanie i prędko przycisnęła go do siebie. Atakowała go rządkiem ciepłych pocałunków, miłych słów i utuleń. I tak do czasu, aż nie przyszło do nich kilku sąsiadów — z tym całym nieszczęsnym kluczykiem.

Następnego dnia znów nie pojawiła się w sklepie. Wszystko to przez wczorajszą sytuację, która dała jej naprawdę sporo do myślenia. Dała mu jedynie klucze do sklepu i szybko się z nim pożegnała, uchodząc szybkim krokiem do siebie. Tam też przez większość czasu opiekowała się Tadeuszem — najpierw wyłożyła mu arytmetykę, później przyjęła nauczyciela od pianina, a potem czytała mu książkę i bawiła się z nim w salonie. Gdy jednak chłopca umorzyła drzemka, mogła chwilę odpocząć — tak jej się przynajmniej zdawało, ponieważ zaraz po tym, jak usiadła na sofie, usłyszała jakieś zaskakująco niepewne pukanie do środka.

Podejrzewała, że to Wokulski. Pewnie przyszedł się jej zapytać, czy jest z nią wszystko dobrze. Planowała go jak najszybciej spławić, ale jak tylko zobaczyła, kto stoi za progiem, o mało nie zemdlała z wrażenia. Może ona nie miała zbyt wiele wspólnego z Wokulskim, ale jeśli miałaby podstawić pod nos jakieś skojarzenie z nim związane, zapewne byłaby to ona. Stała przed nią bowiem panna Łęcka.

Z jej ust wydobyło się tylko ciche westchnienie, które szybko przerodziło się w zdziwienie. Stwierdziła, że to jest jakiś żart, ale kiedy nawet przetarcie oczu nie pomogło, musiała pogodzić się z tym, że jest to prawda. Najprawdziwsza w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Początkowo wpatrywały się w siebie ze zdziwieniem. Koniec końców Teofila wreszcie zareagowała, gotowa zamknąć się na kłódkę. Tak się jednak nie stało — gdy miała się zamykać, ta naparła na wejście i zwinnie oparła się o framugę.

— Czego ty ode mnie chcesz? — wrzasnęła Teofila. Zaczęła szarpać za klamkę, ale tamta nawet nie puściła. — Nie dość, że kiedyś już do nas przyszłaś i ponownie namieszałaś temu biednemu mężczyźnie w głowie? Wiem! Chcesz mnie wziąć pod szantaż!

— Chciałam z panią poważnie porozmawiać — odpowiedziała na spokojne panna Łęcka. Co jak co, ale to dziwne spokojne spojrzenie dobiło do ostatka Teofilę. Była gotowa wpuścić ją do środka, ale najpierw wolała dowiedzieć się, co ma być przedmiotem ich rozmów — jak Wokulski, była już zgubiona.

— O czym chcesz ze mną rozmawiać? — warknęła tamta. — Jeszcze ty mi tu jesteś potrzebna!

— Może mi pani wierzyć lub nie, ale nie przyszłam po pieniądze. Nie przybyłam po nic, o co pani mogłaby mnie podejrzewać. Chciałabym tylko porozmawiać.

— Nie nabierzesz mnie.

— A jak bym pani powiedziała, że przybyłam się wreszcie oczyścić, miałabym szansę z panią porozmawiać?

Teofila stanęła jak wryta. Gdy się na nią patrzyła, miała wrażenie, że ta wcale nie kłamie, a co gorsza — gada prawdę. Mogłaby się po niej wszystkiego spodziewać, ale to wydawało jej się dziwne.

— Może pani wejść. Tylko bez żadnych numerów, dobrze? — ostrzegła ją Teofila. Co najdziwniejsze, tamta nic jej na to nie odpowiedziała. — Mój synek właśnie zasnął w swoim pokoju, więc uczulam panią przed jakimkolwiek podnoszeniem głosu, o ile was przypadkiem nie zdenerwuję.

Tamta znów nic jej na to nie odpowiedziała. Teofila poczuła się przez to trochę niepewnie w jej towarzystwie.

Obie weszły razem do salonu. Teofila poleciła jej usiąść, po czym sama również usiadła. Początkowo spowijało je milczenie. Widać było, że panna Łęcka chce dobrać odpowiednie słowa — denerwowała się, nerwowo mięła spódnicę z wbitym w ziemię wzrokiem. Wybiła godzina szesnasta.

— Powinna się pani na mnie teraz gniewać — zaczęła śmiało Iza. Jej dłonie mieszały się w wielu kolorach — zapewne od malowania szkiełek w fabryce. — Nie mogę się teraz usprawiedliwiać. Chciałabym panią szczerze przeprosić i prosić o wybaczenie. Zrobiłam już wszystko, co mogłam, aby się uratować i zostaliście mi jeszcze tylko wy we dwójkę. Przepraszam.

— Niech pani zaczeka... — poprosiła ją Teofila. Jak przedtem czuła się przy niej niepewnie, tak teraz była jakaś nerwowa. Nie wiedziała, jak ma z nią mówić. — Wie pani, że to nie mnie, a jego powinna pani przepraszać?

— Panią również wypada mi przeprosić. Wymyślałam o pani same najgorsze kłamstwa, nie wiedząc, jaka pani naprawdę jest. A ja widzę i słyszę... Wiem, że pani jest dobra... — zaczęła się łamać. Mało brakowało, a niedługo zaczęłaby płakać. — Cieszę się, że tego człowieka mogło spotkać takie szczęście.

Po raz kolejny spowiło je dłuższe milczenie. Jagodzińska bała się cokolwiek powiedzieć, a Łęcka się speszyła — szczerze mówiąc, obie były bliskie płaczu.

— Czy pani naprawdę była w tym klasztorze? — zapytała jak gdyby nigdy nic Teofila.

— Byłam. Już normalnie mnie wyświęcono na siostrę. Ale potem uciekłam...

— Proszę kontynuować.

Iza opowiedziała jej całą swoją historię z klasztoru — o swoim poprzednim życiu mówić nie chciała, ponieważ uważała je za pogrzebane. Dopiero po ucieczce od sióstr zaczęło kształtować się jej nowe życie. Gdy pojęła, co to jest wdzięczność do człowieka.

Jak już skończyła, obie siedziały naprzeciwko siebie wzruszone i dziwnie milczące.

— Że tak zapytam jeszcze, pani go nigdy nie kochała, prawda? — zapytała cichutko Teosia. Z jej policzka spłynęła pojedyncza łza.

— Nigdy go nie kochałam. Kocham Wiktora i wiem to na pewno. To moja pierwsza miłość — teraz już to wiem — odpowiedziała równie przygaszona panna Łęcka.

— Dużo mnie łączy z panią, dla mnie również jest to pierwsza miłość.

Nim minęła chwila, panna Iza powstała z miejsca, uklęknęła przed nią i pocałowała ją w rękę. Teofila nie pozostała jej na to obojętna — przytuliła ją jak przyjaciółkę. Potem obie płakały już razem. Tyle je łączyło, a tyle różniło jednocześnie.

— Nie cierpię, kiedy ludzie całują mnie w rękę — przyznała szczerze Teofila. — Myślę, że każdy z nas jednakowo na to zasługuje, choć nie każdy ma możliwość ten zaszczyt otrzymać. Cholera, każdy człowiek na to zasługuje, więc niech i ja panią w rękę ucałuję! — powiedziała, ściskając i ujmując do ust jej przepracowane palce. — Czy pani wie, że mi jest tak teraz lepiej jakoś? Czy pani też to czuje?

— Czuję, acz jeszcze coś mnie kłuje od wewnątrz. Mało, ale kłuje.

— Pani planuje jeszcze do niego iść?

— Ja do niego pójdę, ale jeszcze nie teraz — odpowiedziała Iza. — Pójdę, przeproszę i zniknę. On zasługuje tylko i wyłącznie na pani towarzystwo. Ja do niego nie mam nic...

— Czy pani wie, że ja nie mogę go kochać?

— Może go pani kochać. A on może kochać panią tak samo.

— Chciałabym w to wierzyć — ucięła Teofila. Panna Izabela jej na to nie odpowiedziała — wiedziała, że za tę ich sytuację w największym stopniu odpowiada ona sama.

Widząc przechodzącą jej przez twarz rozpacz, była szarytka nie chciała jej już więcej ranić, a wyjść i dać jej to wszystko przemyśleć w spokoju. Już miała się żegnać, gdy panna Jagodzińska niechybnie ją zatrzymała. Nim minęła chwilka, podała jej zapisaną na karteczce informację z adresem doktora Schumana. Izabela odebrała ją z nadludzkim wzruszeniem.

— Co to?

— Wspomniała mi pani przedtem, że ten wasz ukochany mógł być lekarzem. Oto adres do mojego znajomego lekarza. Niech pan Wiktor stawi się u niego z tym pisemkiem i z mojej prośby poprosi go o posadę.

— Ale że pani chce i nam jeszcze pomóc? — zapytała ze zdziwieniem panna Izabela. Jej oczy po raz kolejny zajęły się płaczem.

— Chyba mogę już panią uznawać za przyjaciółkę, prawda? — odpowiedziała jej pytaniem na pytanie Teofila z niezwykle lśniącym błyskiem w oku.

— Jakże ja pani niezmiernie dziękuję! Za wszystko, za wysłuchanie, za pomoc, za wszystko dziękuję...

— Abyś była zdrowa i szczęśliwa, Izabelo.

— I ja również życzę ci szczęścia.

Nawet jak Teofila została sama w mieszkaniu, nadal nie mogła w to wszystko uwierzyć. Chodziła w tę i z powrotem po całym domu, nie usłyszawszy kolejnego pukania. Nie zdążyła jednak otworzyć, ponieważ Wokulski sam zaszedł do niej prosto do salonu — a raczej wtargnął tam jak huragan. Gdy tak na niego patrzyła, mogła jasno stwierdzić, że coś w nim nie grało. Otaczała go jakaś złość.

— Coś się stało? Przyszedłeś pobawić się z Tadeuszem? — zapytała zdziwiona.

— Wiem, że ona u ciebie była, Filu. Minąłem się z nią z daleka, od razu ją poznałem. Wytłumaczysz mi, co to wszystko ma znaczyć? Ma już dość twego milczenia, chcę wiedzieć, co się dzieje. Filu, dlaczego TA KOBIETA u ciebie była?

— Nie krzycz. Dziecko chcesz zbudzić?

— Chcę wiedzieć, co ci jest — powiedział dobitnie, łapiąc ją za rękę. Szybko ją od niego uwolniła i stanęła naprzeciwko niego w dalekim odstępie. Nie wyglądali jak przyjaciele, ba, nie wyglądali nawet jak kochankowie, a jak wrogowie.

— Czy nie możesz mi dać wreszcie świętego spokoju? — podniosła głos. — Tak właściwie to po co ty tu przyszedłeś? Znów mnie śledzić? Do kościoła w niedzielę też za mną pójdziesz?

— Chciałem przynieść ci klucze do sklepu, ale widzę, że sklep interesuje cię tak samo jak ja, a więc wcale.

Teofila zaśmiała się nerwowo.

— A więc tak? Widzę, że zaczynasz od samych najlepszych asów w rękawie — zadrwiła. — W takim razie ja nie będę gorsza.

Zabolało go to, ale ostatecznie postanowił to zignorować. Spróbował się do niej zbliżyć, ale ta sprawnie odsunęła się od niego na kilka kroków.

— Chcę, żebyś do mnie wróciła, Filu. Niczego więcej nie pragnę.

— Dlaczego tego chcesz? Po to, abym ja cię dalej niańczyła jak małe dziecko?

— Myślałem, że tak lubisz... — speszył się. — Cholera jasna! Filu, to nie chodzi o żadne niańczenie, ja chcę ciebie! Chcę wiedzieć, co ci dolega, czy wszystko jest w porządku, ja chcę się o ciebie troszczyć!

— Wiesz, co ci powiem? Nie interesuje mnie ta twoja cała troska, mam dość ciebie i tego nędznego życia, które byłoby o wiele lepsze, gdybym nie spotkała ciebie na tym cholernym cmentarzu!

Zaczęła się trząść, gdy wypowiedziała te ostatnie słowa. Zaprzeczała sobie, ale nie mogła zrobić nic, aby to naprawić. Wokulski wyglądał, jakby go co najmniej strzelił piorun.

— A więc przez cały ten czas kłamałaś? Dlaczego w takim razie nie kazałaś mi wyjechać? Czy ja już kompletnie nic dla ciebie nie znaczę? Filu! Po co to wszystko nam było? Po co ta cała przyjaźń, po co to czułe zapewnienie, że wszystko będzie dobrze?

— Bo ty nic nie zrozumiesz! — wykrzyknęła Teofila. Jej oczy po raz kolejny zaszły płaczem. Tym razem nie ze wzruszenia, tylko z cierpienia. Z każdym kolejnym słowem miała wrażenie, że zamiera jej całe ciało, a i ona sama, gdzieś w sercu, zamiera od środka.

— To mi to łaskawie powiedz!

— Jak to wszystko ma tak wyglądać, to lepiej zakończmy to wszystko raz na zawsze — powiedziała wreszcie, po dłuższym czasie milczenia. — Zostajesz w Warszawie tylko i wyłącznie dla Tadeusza. Nasza przyjaźń jest już zakończona, możesz liczyć tylko na moją pomoc w biznesie. Sklep należy też do ciebie, ja nigdy ci go nie odbiorę — postanowiła. Szybkim ruchem zdarła z siebie bransoletkę i rzuciła mu ją na otwartą dłoń.

— Spalmy to — rozkazał, na co ona natychmiast przystała.

Najpierw podpaliła jedną, a potem drugą bransoletkę. Obie zajęły się ogniem, a gdy tylko znalazła się na to odpowiednia sposobność, wycelowała nimi prosto do kominka. Zanim jednak to się stało, ten chwycił jej dłoń i ostatnim tchem ucałował ich wspólną świętość. W tym samym miejscu, w którym mieli zacząć to wszystko od nowa, tak samo teraz doprowadzili do końca swoją historię.

Wokulski wyszedł od niej bez słowa. Jeszcze w korytarzu złapał go Tadzio. Dziecko zaczęło szlochać, a potem płakać za wujkiem, który "pewnie jedzie gdzieś daleko i zostawia mamusię". W tym samym miejscu, w którym ona opowiedziała mu swoją historię, a on spalił za sobą resztę złych wspomnień, zakończyła się pewna przyjaźń.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro