Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XII. Jeden bal, wiele łez

Kości zostały rzucone i to zaledwie dzień po rozprawie. Z samego rana przybyła do niej jakaś specjalna komisja wydana osobiście z jakiegoś towarzystwa, która miała za zadanie ją spisać i sprawdzić, czy z tym "nieszczęsnym chłopcem" nic się przypadkiem nie dzieje. Pierwsze skojarzenie miała z panem Maruszewiczem, ale jak ogarnęła, że nikt nic na nią nie wygaduje, na szybko zapięła suknię i poszła im otworzyć. Miała jedynie nadzieję, że nie jest to żaden specjalny gość, chociaż — po wczorajszej wieczornej zabawie z całym towarzystwem w maskaradę przy muzyce skrzypiec pewnego niezbyt zdrowego na głowę Żyda — mogła się spodziewać dosłownie wszystkich sąsiadów na klatce.

Może nie zachowała się wtedy wzorowo, ale przez ostatnie męczące dnie pełne zmartwień, musiała sobie na to pozwolić — po swoim wystąpieniu w sądzie miała ochotę na trafną przyjacielską zabawę, która ostatecznie skończyła się grubo po północku, w rytmie tańca, w objęciach Stacha, czasem nawet i Suzina, a jak tylko się dało, to i nawet z Konstancją raz poszła walcem przez cały korytarz.

Jednak to, co zastała na klatce, bardzo ją przeraziło. Byli to jacyś obcy ludzie i na ten czas tak bardzo się przeraziła, że nie mogła wymówić nawet słowa. Ruda kobieta, z okropną brodawką na nosie, natychmiast zawaliła ją stosem papierów, a mężczyzna w czarnym, acz delikatnie przybrudzonym surducie, zaczął wymachiwać rękoma. Przez pierwszą chwilę nie wpuściła ich do środka. Poczekała, aż skończą i gdy wreszcie się to stało, zapytała:

— Kim państwo są i czego chcą ode mnie?

Wydawało im się to dziwne, bo przecież gadali jej o tym w chwilę przedtem cały czas, ale ruda kobieta nie zawahała się, aby opowiedzieć jej to raz jeszcze. A to oczywiście musiała sobie zapisać — panna Jagodzińska jest niedysponowana w tym, aby zrozumieć pierwszą bezpośrednią informację, jaka do niej dociera. Ogółem, wyglądała jak pijana, i to też sobie wolała zapisać — już nie tyle gadano po Warszawie, że Jagodzińska zaraz po przyjeździe zaczęła palić i pić, aby zrobić na złość rodzicom.

— Jesteśmy z Towarzystwa Pomocy Dzieciom, w skrócie TPD, i przybyliśmy do pani na żądanie osobiste, aby sprawdzić sytuację i dać rozeznanie o wychowaniu dziecka, a potem wydać na to odpowiednie opinie.

Początkowo wydawało się to Teofilce nieoczywiste, ale kiedy się temu bacznie w głowie przyjrzała, zrozumiała, że znajduje się w pułapce. Może nie byłoby tak źle, gdyby nie to, że miała Staszka u siebie w łóżku — znów, kolejny raz, a jej wcale, a wcale nie widziało się to dziwne.

— Wybaczą mi państwo, ale ja muszę jeszcze przygotować syna i... Wybaczą państwo, niech państwo poczeka, ja tu zaraz wrócę, herbatę zrobię, porozmawiamy o Tadku... Zaraz, zaraz! — zawołała na szybko, zasłaniając im rękoma wejście do środka.

Jej nerwowe zachowanie nie mogło niczego dobrego wskazywać, ale i tak wolała ich tam zostawić, niż potem odpowiadać za to, że Staszka u siebie do rana przetrzymuje. W międzyczasie wpadła jeszcze do Tadzia, aby go zbudzić, co w gruncie rzeczy udało jej się zrobić prawie natychmiast — cieplutkim całusem w czółko — a potem kazała mu się przebrać samemu, bo już jest na tyle dużym i samodzielnym chłopcem, że sam powinien to zrobić.

Podała ma ubranka i tak go zostawiła, owszem z wielkim zdziwieniem dziecka, a potem pobiegła prosto do siebie, gdzie oczywista zastała Stacha. Gdyby nie ta sytuacja, pewnie wybuchnęłaby przed nim śmiechem, ale w tym momencie musiała zachować zimną krew i obudzić śpiącą królewnę w tempie możliwie jak najszybszym. Nie to, że miał na sobie tylko swoją białą wymiętą koszulę i gacie, to jeszcze jej własne pończochy na nosie, które ujmował czule i z uwielbieniem. Coś tam do siebie gadał, mruczał, wymawiał na głos jakieś dziwactwa, a te wreszcie — sprawnie i głośno — ułożyły się na cytat z Mickiewicza. "Precz z moich oczu!", usłyszała, a on mówiąc to, zachrapał jak niedźwiedź i odgonił od siebie złego ducha.

— Tobie już te moje pończochy poszły na głowę, dziadygo! Wstań, jakaś komisja przyszła i będzie mnie sprawdzać! Przecież oni nie mogą nas widzieć w takim stanie!

Zaczęła go ciągnąć za rękę i wypychać na siłę z łoża, ale że ten nie reagował na to zupełnie, uszczypała go w ucho. Zerwał się jak z bicza strzelił i natychmiast złapał się za bolące miejsce, uchodząc za nią rumieńcem. Widząc, jak w tym momencie wygląda, wolał jej się wcale nie pokazywać. Choć w nocy nie mieli do siebie o to żadnych problemów i tacy też zgrzani po tej maskaradzie położyli się spać, teraz było mu bardzo głupio. Ta jednak zdawała się tym wcale nie przejmować — była zła, rozczarowana i bardzo się spieszyła — a on nie wiedział nawet, czym to jest spowodowane.

— Wstań wreszcie!

— Po co?

— Już ci mówiłam, jakaś komisja przyszła i chce mnie spisać! Proszę, wychodź szybko, przecież oni nie mogą tyle czekać!

— Jaka komisja? — zapytał zaspanym głosem, ledwo wychodząc z łoża. Jeszcze trochę kręciło mu się w głowie po wczorajszym szampanie i walczykach, które wielokrotnie przetańczyła z nim własna jego muza, ta wariatka z Krakowa, panna Teofila Jagodzińska.

— Nie zadawaj zbędnych pytań! Przecież ja cię muszę gdzieś ukryć... Gdzie by tu? Szafa! Tak, szafa będzie idealna!

Nie zamierzała tracić czasu na zbędne wyjaśnienia i dlatego też — mimo że w niego jeszcze żółtko nie wlazło — zaczęła go prosić, aby ten wstał wreszcie i przestał się obijać. Zrobił to, ale z trudem, a ta w zamian rzuciła mu prosto w twarz jego porozrzucaną po całej podłodze garderobę, popychając go zwinnie w głąb pokojów. Ba, na dokładkę dorzuciła mu jeszcze na to swoje pończochy z wczorajsza, aby chociaż miał się czym w tej szafie zająć.

— Masz! Żeby ci było miło i przyjemnie! A teraz właź w szafę!

— Ale tam są twoje ubrania...

— Babskich szmat nie widziałeś? Stasiu, proszę cię, nie bądź dzieciak, nie masz się czego wstydzić!

— Mamusiu, pomożesz mi się... Mamusiu, czemu wujek jest w majtasach?

Teofila z niepokojem wbiła spojrzenie w Tadzia. Najpierw się zarumieniła, potem głupio się zaśmiała, a na sam koniec podeszła do niego zamaszystym krokiem i ukucnęła prosto przed nim, aby mu oczy zasłonić. W międzyczasie sykiem wskazała Wokulskiemu szafę i kazała mu tam wreszcie wejść. Ten oczywiście wolał to zrobić, bo już widział jej skrzące się błyskiem źrenice, pomieszane z myślą o użyciu pogrzebacza.

— Tadziu, to jest tylko taka zabawa — powiedziała, próbując wytłumaczyć dziecku tą niezbyt łatwą do pojęcia okoliczność, a tym samym zapinając mu dziecięcą kamizelkę. — Zaraz przyjdą tu tacy państwo, którzy będą wujka szukać, a my nie możemy pozwolić im go znaleźć.

— Będziemy wujka kryć? — zapytało rozweselone dziecko.

— Tak, będziemy kryć wujka. To państwo pod żadnym pozorem nie może go znaleźć, rozumiesz? Jak będą cię o coś pytać, to musisz powiedzieć, że wujka nie ma i że w nocy też go tu nie było, dobrze? Kupię ci za to wielką mapę na ścianę, a kiedyś pojedziemy na wycieczkę do Wilna.

— Czyli muszę chronić wujka?

— Tak, musisz chronić wujka — odpowiedziała na spokojnie. — A teraz chodź, musisz ładnie przywitać państwa.

Dopiero teraz mogła tak naprawdę odetchnąć. Zanim jednak tym ludziom ponownie otworzyła, przepatrzyła jeszcze na szybko niektóre pokoje w poszukiwaniu czegoś, co by ją mogło w najlepsze obciążyć. Jako że salon przypominał po wczorajszym wieczorze istne pobojowisko, zamknęła go z nadzieją, że może nie będą ją o niego wypytywać. Najwyżej im coś nawymyśla, w każdym bądź razie na razie nie chciała teraz się nad tym zastanawiać.

Razem z Tadziem, który z wetkniętym w buzię kciukiem siedział cicho jak mysz kościelna, przemknęła przez korytarz, a potem otworzyła gościom. Wyglądali na zniecierpliwionych, ale ta szybko to zignorowała, uśmiechając się do nich promiennie. Byle tylko sprawiać dobre wrażenie i niczym się nie zdradzić, a będzie wszystko dobrze i być może nie będą jej już więcej nachodzić.

— Przepraszam, że potrwało to tak długo, ale trochę zeszło mi na tym, aby zbudzić Tadzia — odpowiedziała wesolutko Teosia, robiąc z siebie wzorową matkę. — Chłopcu czasem nie chce się wstać, ale na lekcje zabiera się już bardzo chętnie. Wszystko zależy od dnia. Proszę bardzo, zapraszam serdecznie do środka.

Wraz z samym wejściem tajemnicze państwo zaczęło rozglądać się w milczeniu po całym mieszkaniu, spisując swoje obserwacje. Teofila tymczasem zaprosiła ich w głąb mieszkania i poleciła im usiąść, co zaraz potem również i ona uczyniła, biorąc dziecko na kolana. Akurat sobie przypomniała, że miała im przygotować herbatę, ale jak na ten czas wolała im nic o tym nie wspominać. Jeszcze by się zbłaźniła albo palnęła jakąś głupotę, a to, jak wiadomo, mogłoby ją słono kosztować. Już samo to, że miała Stacha w szafie w tym niestosownym negliżu, było niebezpieczne.

— Kiedy dokładnie przejęła pani opiekę nad chłopcem? — zapytała spod papierów ruda kobieta.

— Przyniosłam go z Powiśla dwudziestego piątego czerwca. Nie wiem, ile chłopiec ma lat, ale podejrzewam, że pięć, i to właśnie od tego dnia wzięłam umowną datę urodzin Tadzia — odrzekła sprawie stara panna.

Choć kobieta jej o to nie pytała, skinęła jej milczkiem ze zrozumieniem, zapisując coś zgrabnie na kartce.

— Wspomniała pani, że dziecko uczęszcza na jakieś lekcje, prawda? — podjął tym razem mężczyzna w surducie.

— Owszem, Tadzio ma opłacane lekcje na fortepianie dwa razy w tygodniu, ale ze względu na proces — jak sami państwo wiecie — umówiłam lekcje na inny termin. Oprócz grania uczę chłopca z kilku innych przedmiotów, a pomaga mi w tym moja starsza przyjaciółka. Muszę jakoś pogodzić biznes z wychowywaniem dziecka, a ona bardzo mi w tym pomaga.

Mężczyzna tak samo jak kobieta zbył Teofilę milczkiem, zapisując coś ciągiem na kartce. Choć panna Jagodzińska odpowiadała na wszystko sprawie i z przedwczesnym namysłem, zaczynała czuć się okropnie w ich towarzystwie — tym bardziej, że nie wiedziała, co tam oboje mają zapisane.

— Lubisz tą panią, Tadzio? Czy dobrze się tutaj czujesz? — zwróciła się kobieta do chłopca.

Tadek nie przyjął za dobrze tego pytania, ponieważ umyślił sobie, że to brzydkie państwo chce go stąd zabrać i już nigdy więcej nie oddać mamie.

— Mamusiu, czy ta pani chce mnie stąd zabrać? — zapytał cichutko Teosię.

— Nie, kochanie. Nikt cię nie chce stąd zabrać — powiedziała, a wszystko to oczywiście zostało zapisane w najdrobniejszym szczególe przez rudzielca. — Pani tylko pyta, czy jest ci ze mną dobrze, ponieważ to jest bardzo ważne wiedzieć, czy ci się tu dobrze żyje. Chcesz pani o tym opowiedzieć?

— Nie, nie chcę. Mamusiu, kocham cię i nie chcę stąd nigdzie iść.

Mimo że Tadzio nie chciał na ten temat nic mówić, ta odpowiedź wydawała się im się w pełni wiążąca, a nawet — wprawiła ich w niemałe zdziwienie.

— Czy moglibyśmy teraz zobaczyć sypialnię syna?

— Oczywiście. Zapraszam.

W milczeniu przeszli razem na korytarz odwiedzić pokój Tadzia. Teofila pozwoliła im się w najlepsze rozejrzeć i zapisać, co potrzeba, wierząc, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Uporządkowane biurko, rozłożona na nim dziecięca książeczka oraz leżąca w nieładzie na krześle partytura z kolejnym utworem Mozarta mogły być tylko i wyłącznie najlepszym przykładem dbania o dziecko. Ekscentryczna parka powałęsała się tu i tam, ale nie znalazła w tym pokoiku nic, co mogłoby ich zgorszyć lub wydawać im się niepożądane.

— Czy moglibyśmy porozmawiać z panią bez towarzystwa chłopca?

Teofila znacząco drgnęła, ale ostatecznie przystała na tę propozycję. Zniżyła się do wzrostu Tadzia i nikłym gestem wskazała mu na partyturę. Chciała, aby zajął się nią przez ten czas i zachowywał się w miarę grzecznie — to też oczywiście zostało zapisane w opasłym notatniku rudzielca.

W chwilę potem, gdy Tadzio został przy biurku z sam na sam Mozartem, Teofila wypuściła gości na korytarz i wdała się z nimi w rozmowę.

— Wybaczy pani nasze dzisiejsze najście, ale po wczorajszej rozprawie byliśmy zobowiązani się u pani zjawić. Głównym celem naszego towarzystwa jest pomoc dzieciom w potrzebie i po tych oskarżeniach musieliśmy zacząć działać — wyjaśniła kobieta.

Teofila westchnęła głośno. Oczywiście mogła się tego spodziewać.

— Jest mi bardzo przykro, że dała się pani nabrać tym głupim gadaniom starych bab. Tadziowi jest ze mną dobrze i nie zamierzam go, broń Boże, deprawować, ponieważ kocham to dziecko jak swoje. Proszę zrozumieć, gadają o mnie rzeczy różne i różne mi wmawiają, ale ja nie zamierzam się z tym pod żadnym pozorem zgadzać. Mam nadzieję, że jest ostatnia państwa wizyta. Tak, wiem, co teraz państwo powiecie. Wyganiam państwa, na drugie imię mam wariatka, wdaję się w romanse i nie mam podstaw zajmować się tym dzieckiem. Ja już to wiele razy słyszałam, drodzy państwo, i nie chcę tego po raz kolejny słuchać.

— Ale ja nawet nie chciałam tego powiedzieć... — próbowała się bronić rudowłosa kobieta.

— Owszem, ale pewnie pani tak o mnie myślała i być może dalej ma pani o mnie takie mniemanie.

— Ale... — zaczął mężczyzna.

— Nie, państwo już nie ma o co walczyć, ponieważ ja już zwyciężyłam. Dziękuję za wizytację — powiedziała na odchodne Teofila.

Nie pozostało im nic, jak tylko stąd wyjść, więc w chwilę potem Teofila mogła wreszcie zawołać do siebie Tadzia. Chciała iść szukać z nim wujka, ale jak sobie przypomniała, że ten siedzi u niej w szafie, wolała nie ryzykować. Ostatecznie poszła do niego sama, a Tadzia zostawiła w salonie na pianinie.

Wokulski rzeczywiście siedział w szafie, a za ten czas zdążył nawet nadać swoim ukochanym pończochom kwieciste imiona. Ba, zaczął gadać z nimi obiema przemian i na tym też swoją drogą przyłapała go Teofila.

— Czy mogę wiedzieć, co ty tam robisz? — zapytała, otwierając na oścież szafę. Jedna sukienka spadła na łeb i zwinne zakryła jego rumieniec.

Szybko go spod niej uwolniła i jak tylko spostrzegła, że ten zrobił sobie damskie rękawiczki w jej pończoch, wybuchnęła przed nim śmiechem. Mogła się po nim spodziewać wielu dziwactw, ale samo uwielbienie do jej bielizny zapewne znalazłoby się ostatnie w kolejce.

— Naprawdę? Za ten czas mogłeś się przebrać, a nie jakieś czary odprawiać — zaśmiała się. — Ubierz się i chodź na śniadanie.

— Przepraszam cię, Filu... Jestem takim głupcem...

— Jak ci się moja pończocha podoba, to mów. Przecież dla mnie to żaden kłopot, a dla ciebie, jak widzę, jedna wielka radość. Ty mój dziwaku, jak ja cię uwielbiam!

Jej dzisiejsza praca w sklepie zapowiadała się całkiem nieźle. Pani Lipska jak zwykle zajęła się Tadziem, a ona w tym czasie pracowała zawzięcie i ani myślała przestać, dochodząc do wniosków, że ta cała wczorajsza rozprawa i jej płomienne wystąpienie przyniosły jej rzeszę ciekawskich, a tym samym jej sprzedaż w sklepie znacznie wzrosła. Wiadomo, przychodzono tam, żeby sobie na nią popatrzeć i robić sobie z niej atrakcję, ale ona i tak cieszyła się, że ktoś jeszcze o niej pamięta. Mimo że wielu pytało ją o rozprawę, o całą sprawę ogółem, a ona odpowiadała im na to nadzwyczaj miło i radośnie, jakby to była sprawa mało ważna i błaha. Ba, rachowała razem ze Stachem, raz wydarła się na Suzina, a innym razem zajęła całą kasę, nie dopuszczając do siebie reszty subiektów, ponieważ umyśliła sobie zrobić im przerwę oraz popołudnie przy herbatce — dzień jak co dzień, bez zmartwień i cierpień.

Dopiero gdy w sklepie w miarę się uspokoiło, zasiadała razem z nimi w grupie i powzięła do siebie Józefinkę, która wyraźnie tylko do Stacha miała jakieś wielkie uprzedzenia. Głaskała ją i głaskała, a kocica mruczała jej prosto do ucha i ocierała się o nią ogonem.

— Teofilko Nikołajewna, straszna dziś z ciebie diablica, nie ma co, ale chociaż byś nam pozwoliła pracować — odezwał się Suzin.

— Dzisiaj mamy święto. Pieniądz się obraca, jest się z czego cieszyć — powiedziała. — Jeszcze zobaczcie, wygram tę rozprawę choćby nie wiem co, wczoraj sędzia zarządził małe śledztwo w tej sprawie i pytają teraz niektóre drukarnie o wyjaśnienia. Jedna z nich na pewno została przekupiona. Jak coś z tego wyniknie, mogę świętować.

— Tak tylko trzymać, Teośka. Chociaż, ty mi tylko jedno powiedz, czy ty kogoś przypadkiem nie podejrzewasz? — zapytała Konstancja, upijając herbatkę z charakterystycznym cmoknięciem.

— Nie za bardzo. Nie chcę skierować się konkretnie na jedną osobę. Jak dla mnie byłoby to bardzo gorszące, gdyby się okazało, że to jednak nie jest ona. Proszę was, na razie nie chcę o tym myśleć. Może pogadamy o moich perfumach? Chyba pora zacząć je wreszcie sprawdzić tak na poważnie. Stasiu, co myślisz?

Akurat gdy miała się go jeszcze o coś zapytać, do sklepu wleciała właśnie jakaś piękna i bogata osóbka. Była to pani Luiza Opalińska, niedawna Teośce klientka i posiadaczka jej perfum, a tak jej się przynajmniej początkowo zdawało.

Wytworna kobieta zamaszystym krokiem wpadła na zaplecze, czym tylko zmusiła ich wszystkich do wstania. Miła chwila przy herbatce właśnie się skończyła, bo niezadowolona klientka miała kilka niepochlebnych słów na ten jej cały biznes.

— Ja panią do sądu podam! Pytam, co pani tym biednym ludziom sprzedaje? Czy to jest jakiś żart?

— Ale co się stało? Czy coś nie tak z moim zapachem?

— I jeszcze pani śmie się pytać? To jest jakaś trucizna, o mało mnie to nie udusiło! Niech pani zerknie, cała szyja czerwona po wczorajszym i spuchnięta! Miałam gorączkę i mogłam umrzeć!

— Ja naprawdę panią przepraszam... To na pewno musiała być alergia... Czy nie jest pani przypadkiem na coś uczulona? Zaręczam, że moje perfumy w żadnym wypadku nie są wadliwe!

— Czy pani mnie ma za idiotkę?

W międzyczasie zjawiło się dwóch nowych klientów, a to skutkowało zebraniem się wielu gapiów nie tylko w samym sklepie, ale też na zewnątrz — przez szybę i witrynę oglądało je jeszcze więcej warszawiaków, a cała awantura okazała co do ostatniego słowa słyszalna. Wokoło zaczęła rozchodzić się kolejna abstrakcyjna, a zarazem bardzo kreatywna plotka na ten temat, a to mianowicie, że panna Jagodzińska to jest kolejna markiza de Brinvilliers, tym razem w warszawskim stylu, nowa trucicielka. Była to jak na ten czas kolejna katastrofa, która mogła przyczynić się do następnego spadku sprzedaży w sklepie, nie tylko tych sprowadzanych produktów, ale też jej własnych, osobistych perfum, które naprawdę chciała sprawić. I jak widać sprawdziła — w najgorszy możliwy sposób.

Pani Opalińska nie dała nic sobie powiedzieć i za każdym razem pytała jej się, czy ta ma ją za idiotkę. Teofila bladła z każdym kolejnym słowem, a liżące ją dookoła spojrzenia wydawały jej się tak okropne jak za wczorajsza, gdy była ze Stachem na rozprawie. Naprawdę chciała kobiecie pomóc, ale ta była nieustępliwa — ciągle zasłaniała się tym, że Jagodzińska wszystkich wokoło truje, ponieważ nie chciała się przyznać, że ma alergie na jabłka. W tym całym zdarzeniu musiała wyniknąć jakaś nieścisłość i choć Teofila była przekonana, że ta opowiedziała jej o całym składzie, tamta odważnie się zapierała, że to jest nieprawda i że Jagodzińska to oszustka, a sam Wokulski musi być chory na umyśle. W to ostatnie Konstancja akurat już nie mogła zaprzeczyć.

Kłótnia robiła się coraz bardziej zacięta, mimo że te kłóciły się praktycznie o to samo. Ludzie siedzieli tam jak w sądzie bądź w jakiejś karczmie i zaczęli się zakładać. Pewnie by to tak jeszcze sporo trwało, gdyby nie pani Delfina Andrzejewicz, która sprawnie przepchała się przez tłum i ujęła do siebie swoją przyjaciółkę z obolałą szyją i soczystym rumieńcem na twarzyczce. Opalińska wówczas zamilkła, a że trwało to długo i przez jakąś dłuższą chwilę wszyscy patrzyli się na siebie jak wół na malowane wrota, grupa oglądających zaczęła się przerzedzać. Reszcie, która tam pozostała i wyraźnie jeszcze na coś czekała, podziękowała za obecność miotła Suzina, i takim też sposobem w sklepie znów zrobiło się pusto i cicho.

— Dlaczego pani mi to zrobiła? Czy pani wie, że wystawiła mnie teraz i mój sklep na stracenie? — zdołała z siebie wydusić Teofila. Kiedy to powiedziała, i to jeszcze takim umęczonym głosem, cała ekipa zbiła się w jedno ciało i stanęła naprzeciw dwóm odwiedzającym je kobietom.

Opalińska widocznie szykowała się coś odszczeknąć, ale jej przyjaciółka w porę zatkała jej usta, a jedną ręką przytrzymała ją w pasie. Wyglądało to dość zabawnie, o ile idzie tu o postawę dam, ale Andrzejewicz wyraźnie się tym nie przejmowała.

— Wiem, że wszelkie w tym względzie słowa przeprosin niczego nie zmienią, ale pozwólcie mi się chociaż państwo wytłumaczyć.

Opalińska zaczęła się szarpać, więc Andrzejewicz mimowolnie ją puściła. Kazała jej siedzieć spokojnie, ale przyjaciółka postawiła jej ultimatum — chciała, aby w tym pomieszczeniu została tylko Jagodzińska, reszta musiała wyjść.

Teofila jednak niekoniecznie chciała się na to zgodzić. Była zanadto zdenerwowana, by jeszcze raz, choć na spokojnie, podjąć rozmowę, więc w razie czego wolała mieć przy sobie Stanisława. Jeszcze tylko to zdołała z siebie wydusić, a Opalińska zgodziła się na to z nieukrywanym śmiechem.

Reszta wyszła, została ich tylko czwórka. Teofila oddychała ciężko na krześle i odganiała od siebie płacz, kiwając się w tę i z powrotem. Ta cała sytuacja do jutra na pewno rozniesie się po całej Warszawie i choć nawet Opalińska będzie jej na nowo miła, nic na powrót dobra nie cofnie. Już nie wiedziała, co jest gorsze — Krzeszowska czy ta cała akcja z perfumem.

— Luzia, co ty najlepszego zrobiłaś? — zapytała pani Andrzejewicz przyjaciółkę. Pozostała dwójka milczała jak zaklęta, gdyż jak na ten czas chyba tylko to im pozostało.

— Jak tylko tego użyłam, natychmiast zaczęła mnie swędzieć szyja. Wszyscy mówili, że mogłam umrzeć. Wie pani — tu pani Luiza spojrzała na Teofilę — w momencie, gdy miała pani rozprawę, ja leżałam w gorączce cała opuchnięta. To wcale nie było przyjemne.

— A myśli pani, że to, co teraz przechodzę, jest przyjemne? Znów mi sprzedaż spadnie, a moje perfumy pójdą w odstawkę. Wymyśliła pani sobie, że Warszawę truję — próbowała bronić się Jagodzińska.

— Tak mi się tylko powiedziało, z nerwów na to wszystko. Nie ma się na co obrażać.

— A czy pani wie w ogóle, co to jest praca? — zapytała cicho Teosia.

— Tak się mnie pani pyta, jakbym słowa nie znała.

— Lusia, dość! Pozwól, że ja wszystko państwu powiem — odezwała się pani Andrzejewicz, a tym samym zmuszając swoją przyjaciółkę do zamilknięcia. — Tu wyraźnie musiało zajść jakieś nieporozumienie, a ty, Lusia, powinnaś się do błędu przyznać. Nie wierzę, że panna Jagodzińska nie przedstawiła ci składu.

— Jestem wręcz pewna, że tak było. Zawsze chętnie służę moim klientom, gdy chcą się czegoś więcej dowiedzieć — stwierdziła zdecydowanie Teofila. — Ja naprawdę przepraszam... Gdybym wiedziała, że pani ma jakieś uczulenie, ja bym tego pani nigdy nie podarowała...

Opalińska długo zabierała się za to, aby Jagodzińską przeprosić. Coś jej tam w głowie zaczęło świtać, a że w porę pojęła swoją głupotę — oczywiście z okropnym wstydem — dłoń prędko ją zaswędziała i wreszcie ją przeprosiła. Teofila wybaczyła jej co prawda od niechcenia. Doskonale wiedziała, że to jest dopiero początek jej problemów, a słowo przeprosin na nic jej się nie przyda. Nie było wiadomo, kto jest winien za to całe opowiadanie, a ona chwilę przedtem została właśnie uznana za trucicielkę. Wszystko to zwaliło jej się na głowę jak błyskawica i podobnie też ją ukłuło — jakby ta błyskawica przeszła ją na wskroś i zatrzymała się od wewnątrz, raniąc jej duszę, przyjmując po raz kolejny rozdarcie i rozczarowanie światem.

— W ramach rekompensaty jestem zobowiązana zaprosić państwa na jutrzejsze przyjęcie wieczorem — uznała pani Andrzejewicz. — Będę zaszczycona móc widzieć się z państwem.

Jej wierna przyjaciółeczka chyba chciała się wtrącić i powiedzieć coś na temat Stacha, ale tamta nie pozwoliła jej nawet dość do słowa. Wbrew pozorem Teofila naprawdę chciała tam iść i się pokazać. Dawno już nie była na żadnej zabawie i choć ich osobiście nie lubiła, zdecydowała się tam pojawiać, mimo że Wokulski wcale nie chciał się tam pokazywać.

— Jestem gotowa się pojawić. Ale to wszystko będzie również zależało od mojego przyjaciela. Bez Stanisława nigdzie nie idę — odpowiedziała wartko Teofila, spoglądając na niego kątem oka. Widząc jednak, że ten posyła jej jakieś uległe spojrzenia, zgodziła się na wszystko i ostatecznie zdecydowała się zjawić.

Andrzejewicz była wręcz przeszczęśliwa i szczerze podziękowała im za wszystko, choć wiedziała, że jak na razie nie będzie mogła naprawić dzisiejszego zdarzenia w sklepie. Warszawska geruzja już nie takie rzeczy mówiła o tej dwójce i nawet gdyby wyszlifowała Jagodzińską wraz z Wokulskim na diament, nikt nie chciałby jej wierzyć na słowo. Była jednak miłe zaskoczona tym, że Jagodzińska w ogóle się zgodziła — nie od dziś wiedziała, że jej domniemana znajoma na takie zabawy nie uczęszcza, a jak już uczęszcza, to później jest o niej niesamowicie głośno.

— Dziękuję państwu. — Andrzejewicz ukłoniła im się zamaszyście po sam pas, mimo że Teofila tego wcale od niej nie oczekiwała.

— Również paniom dziękuję — pożegnała się z nimi obiema Teofila. Opalińska uśmiechnęła się do niej kwaśno i z wyraźnym zawstydzeniem, ale że ta odpowiedziała jej na to przygaszonym uśmiechem wybaczenia, wszystkie spory natychmiast zostały zażegnane.

Obie wyszyty ze sklepu i skierowały się w stronę powozów, ale zaraz potem pani Andrzejewicz zaszła do niej z powrotem. Miała jeszcze trochę z Jagodzińską do pogadania, a nawet — musiała ją jeszcze przeprosić, ale tym razem za siebie.

Zostały same na zapleczu, milcząc jakąś dłuższą chwilę.

— Tak bardzo jest mi przykro za moją przyjaciółkę. Pani straty mogą być teraz ogromne. Zrobię wszystko, aby nie...

— Nie musi pani nic robić — przerwała jej Teofila. — Niech mi pani tylko powie, że te perfumy chociaż na panią są dobre.

— Jestem zachwycona. Wielu je chwaliło, ale w takim momencie...

— Nie chcę o tym już mówić. Wyślę te perfumy za granicę i rozpocznę z kimś większą współpracę na procent. Owszem, wiadomo, że wolałabym je sprzedać w swojej ojczyźnie, ale może ta sytuacja kiedyś się ustabilizuje.

— Naprawdę bardzo mi przykro... Lusia jeszcze nigdy nie była taka wściekła.

— Mogła też umrzeć, a ja nigdy nie bym na to nie pozwoliła. Myślę, że więcej wyjaśnień tutaj nie trzeba. I ja mam nauczkę, i ona, jakoś to będzie.

Teofila znacząco zamilkła. Pani Delfina udała, że się z tym wszystkim zgadza, nic nie mówiąc.

— Przepraszam, że nie mogłam stawić się u was rozprawie. Jest mi bardzo głupio, ponieważ obiecałam zjawić się w sądzie, a ostatecznie nawet nie przyszłam.

— Dobrze, że pani nie przyszła. Nie mogłabym wystawić panią na takie pośmiewisko i zgorszenie.

Szlachetna, dumna i pewna — właśnie takie słowa przeszły pani Delfinie przez głowę w momencie, gdy ta wypowiedziała do niej te słowa. Wolała teraz milczeć, choć niekoniecznie się z tym zgadzała.

— Pieniądze na działalność towarzystwa powinny zostać do pani dostarczone pod koniec tego tygodnia. Przywiozę je osobiście.

Teofila spojrzała na nią wzruszona. Jej oczy skrzyły się perliście.

— Dlaczego pani tak bardzo się stara? Dlaczego pani to wszystko robi dla mnie?

— Ponieważ panią rozumiem i panią szanuję.

Gdy pani Delfina Andrzejewicz już wyszła, Teofila jeszcze chwilę siedziała wzruszona w biurze, ocierając samotną łezkę, która spłynęła jej z policzka. Wokulski zaszedł do niej cicho i kiedy zobaczył, że te delikatnie popłakuje, zwołał do niej całe pozostałe w sklepie towarzystwo. Znów na powrót zbili się w jedną zwartą grupkę, delektując się tym razem znacznie mocniejszym trunkiem niż herbata. Suzin jak zawsze miał przy sobie asa w rękawie na takie okazje.

— Nic się nie martw, dziecko. Warszawa cię kocha. — Konstancja na dokładkę ucałowała ją w czoło i założyła jej na szyję swoje stare ramiona.

Wszyscy w piątkę wyglądali teraz jak na jakimś zbiorowym obrazie — brakowało im tylko kwiatów i jakichś może atrybutów w formie miecza. Gdyby nie to, ta scena wyszłaby naprawdę romantycznie — na złocistym tronie, gdzie ona, jako warszawska królowa, wraz ze swoim wiernym gronem doradców, ubolewa gestem refleksyjnym nad całym tym światem.

— Nie, to nieprawda. Warszawa mnie nie kocha. Ja mam was i tylko was, ale to i tak już znaczy wszystko.

Następny dzień nie szykował się wcale jakoś wybornie. Emocje po wczorajszym incydencie obniżyły się znacząco, ale ludzie i tak spoglądali na Teofilę krzywym wzrokiem i nazywali ją warszawską markizą de Brinvilliers. Teraz nawet nie było mowy o tym, aby te perfumy sprzedać, a ona — gdy bardziej się z tym faktem oswoiła — była gotowa przeleżeć resztę dnia i nigdzie nie wychodzić.

Tym bardziej nie chciała zabierać się również na to całe przyjęcie. Miała już nawet odmówić i wysłać Andrzejewicz stos przeprosin z eleganckim bilecikiem, ale jak tylko przypomniała sobie, ile ta kobieta dla niej dobrego uczyniła — wolała nie narzekać i ostatecznie się na to wybrać. Dlatego też późnym popołudniem przyszła do niej Lipska i przejęła opiekę nad Tadziem, a ona w tym czasie mogła zacząć się przygotowywać. Nic jednak nie mogła na siebie wymyślić, a dziecięce piski i krzyki z sąsiednich pokojów tylko rozsadzały jej głowę od środka. Mimo że była już późna godzina popołudniowa i ona już dawno powinna być zrobiona na bóstwo, siedziała tak z założonymi rękoma i myślała o tym, jak bardzo nie chce jej się tam iść.

Umęczona tym dniem aż za bardzo wyszła z sypialni i skierowała się w stronę salonu, w którym jak na ten czas stacjonowała pani Klotylda wraz z swoim energicznym wnuczkiem, zabawiając się w to i owo.

— Dziecko, taka późna godzina. Czemu ty jeszcze nie jesteś przebrana?

— Już mi się odechciało tam iść, babciu — odpowiedziała smutno. — Żałuję, że zgodziłam się iść. Taka jestem zmartwiona i jeszcze nie bardzo mam się w co ubrać.

— Jak to nie masz się w co ubrać, dziecko? Przecież ty masz tyle sukien!

— Ale wszystkie już znoszone i brzydkie. To była głupota się na to zgadzać, przecież ja na toaletę swoją nawet nie patrzę.

— Przecież ty nie możesz teraz odmówić, dziecko. A Stanisław też pewnie niebawem do ciebie przyjdzie... Nie, Teofilko, ja tego tak nie zostawię! Ty masz mi się niczym nie martwić, już jadę po tą małą od ciebie, ona już cię tam najlepiej wyszykuje!

Teofila spojrzała na nią zamartwiona. Nie widziało jej się zbierać tu wszystkich tylko po to, aby zrobić z niej milion dolarów, którym nawet nie była, a jak nawet była — to tylko dla Stacha.

— Ale przecież nie trzeba...

— Jak nie trzeba? Trzeba i to natychmiast! — Klotylda dzielnie zerwała się z miejsca. — Masz tu teraz siedzieć i nas czekać, ja już ci wszystko załatwię.

Stara panna odpowiedziała jej na to cichym westchnieniem, nic nie mówiąc. Wolała się z nią nie kłócić, więc pozwoliła jej jechać, a ona w tym czasie została z Tadziem i zaczęła czytać mu wiersze.

— Mamusiu, gdzie babcia? Czy ty nie jedziesz już nigdzie z wujkiem? — zapytał ze zdziwieniem chłopiec.

— Jadę, kochanie. Babcia zaraz przyjdzie.

Minęło z jakieś dobre piętnaście minut, zanim Lipska zjawiła się ponownie. Towarzyszyła jej oczywiście Anielka, która natychmiast powzięła do siebie pannę Teofilę i zaczęła ciągnąć ją w stronę pokojów, co w jej przypadku nie skończyło się akurat dobrze — w porę dołączyła do niej Lipska, nawet Tadzio, więc Teofila nie miała z nimi już praktycznie żadnych szans i bezsilnie musiała zgodzić się na to całe upiększanie. Z tym, że ona naprawdę nie chciało na to iść i teraz po wsze czasy żałowała, że się na tę przebierankę zgodziła. Sprawę pogorszyła jeszcze Anielka, teraz już dziewczyna zanadto śmiała i rozgadana, która nie bała jej się prosto w twarz powiedzieć, że ta przecież "dla pana Stanisława musi wyglądać wspaniale".

— Anielko, ty też jesteś w tym przeklętym spisku — stwierdziła z rozgoryczeniem Teofila, siadając przy toaletce i przerzucając jednocześnie na plecy swoje skręcone pasma włosów, zaiste okropnie trudnych do uczesania. — Konstancja tym swoim głupim gadaniem zrobiła ci tylko papkę w głowie. Porządna dziewczyna nie powinna wierzyć głupim romansom, tylko zająć się życiem.

— Ale w jakim ja niby jestem spisku, Teosia?— zdziwiła się panna Anielka.

— Ty już dobrze wiesz w jakim, Anielko — zakończyła Teofila.

Widać po niej było, że nie zamierza jej już nic więcej na to powiedzieć, więc dziewczyna nie chcąc tracić czasu na zbędne gadanie, zaczęła kolejno przeczesywać szafę i wyrzucać na łóżko tylko te suknie, które mogły nadawać się na dzisiejsze spotkanie w towarzystwie. Teofila w międzyczasie opadła czołem na blat i siedziała taka zmartwiona jak idiotka, mrucząc coś tam do siebie, nie wiedzieć w sumie co, bo Anielka była teraz zupełnie czymś innym zajęta.

— Teosia, musisz wstawać! — Za jakąś chwilę Teofila poczuła, jak dziewczyna łapie ją i szturcha za ramię. Podniosła na nią niechętnie wzrok i zrobiła wówczas taką minę, jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem. — Teosia, wstań natychmiast! Już dawno nie byłaś na żadnym balu, pora zrobić jak najlepsze wrażenie na towarzystwie! A już najlepiej by było, żeby to pan Wokulski miał o tobie jak najlepsze mniemanie!

— Przecież on już ma, Anielko, o mnie dobre mniemanie... Mnie więcej nie trzeba...

— Nie, pan Wokulski musi mieć o tobie jeszcze większe mniemanie! Ty musisz dla niego błyszczeć, ty musisz być śliczna!

— Nie chcę!

Na nic jednak zdała się Teośce ta cała rewolta, ponieważ Anielka prędko zabrała się do dzieła i zajęła się jej szopą na głowie. Pokoje były leciutko uchylone, więc Teofila doskonale słyszała prześmieszne szarżowanie Tadzia oraz przestrzegającą go przed czymś panią Klotyldę. W każdym bądź razie siedziała grzecznie przy lustrze i pozwalała Anielce zabrać się za rozczesanie jej włosów, które akurat dziś, jak na złość, były w okropnym nieładzie.

Teofila kątem oka spojrzała w lustro, spoglądając na swoją nadętą minkę. Nie podobało jej się to wszystko, ale wolała już nie wydziwiać, gdyż pani Andrzejewicz okazywała jej szczególny szacunek oraz atencję. Nie wypadało teraz odmawiać, szczególnie, że dziś z rana zostało jej dostarczone złociste zaproszenie.

Gdy tak o tym myślała i gdzieś w głowie mignęła jej się sylwetka Stacha w ciemnym fraku, natychmiast zapałała dobrym humorkiem i nawet udało jej się do siebie do tego lustra uśmiechnąć. Panna Anielka wydawała się tym niezwykle rozbawiona, więc również odpłynęła za nią uśmiechem, odsłaniając przypadkiem na swoim placu pewne świecidełko — zaręczynowy pierścionek od pana Juliana, a to od razu dało Teofilce sporo do myślenia — nawet załapała się na tym, że z nią na ten temat nie rozmawiała wcale.

— Pan Julian do ciebie pisze? — zapytała odruchowo i leciutką nerwowością w głosie panna Jagodzińska. Chyba wypadało ją o coś zapytać, choć trochę na ten temat pogadać, lecz nie ukrywała, że sprawiało jej to wielką trudność.

Anielka na same te słowa oblała się znaczącym rumieńcem, a i Teofila również nie pozostała na to obojętna. Jej jak dotychczas blade lico właśnie okryło się charakterystycznym gorącem. Tak znaczącym, że aż musiała się za ten policzek złapać.

— Pisze bardzo często, jak tylko może i ma czas — odpowiedziała z drgnięciem ust dziewczyna. Na chwilę odsunęła się od jej włosów i ukryła swoją dłoń w sukience, ponieważ uwidziała, że panna Teofila tak jakoś dziwnie się w ten jej pierścionek wpatruje. Tak jakoś zazdrośnie. — Tam w Paryżu jest teraz do rozwiązania jakaś gęstsza sprawa kryminalna, Julian... To znaczy, pan Ochocki wszystko mi to opisuje, choć ja jeszcze nie znam wszystkich słów... Jego zamiary są wciąż aktualne, a ja... Zaraz wybiorę ci suknię, Teosia!

Anielka zawstydzona pobiegła do ułożonych na posłaniu sukien. Mimo że pani Rzecka rozmawiała już z nią na ten temat, a ta odpowiedziała jej o tym, co zachodzi z mężczyzną i kobietą po ślubie, panna Jagodzińska wydawała jej się taka sztywna, że dziewczyna wstydziła się za nie podwójnie.

Teofila raptem powstała z miejsca. Nie chciała, aby ta dziewczyna pozostała z tym wszystkim sama, więc skierowała się w jej kierunku, opierając się o wezgłowie łóżka. Obie były w tym momencie wyjątkowo zdenerwowane.

— Zostaw to. Musimy porozmawiać — odezwała się wreszcie. Jej głos przypominał szept.

Dziewczyna wbiła w nią pytające spojrzenie, zasiadając na łóżku. Obie milczały przez chwilę.

— Anielko, ja ci dam na wiano i wesele wam zrobię, ale ty mi powiedz chociaż, czy ty jesteś go pewna. Znacie się bardzo krótko, czy to nie jest zbyt pochopna decyzja? Ja nawet nie wiedziałam, że...

— Bardzo chcę wyjść za pana Juliana, a potem wyjechać z nim razem do Paryża, Teosia...

Ta odpowiedź wydawała się jednak Teofilce niewystarczająca. Z trudem wymówiła do niej kolejne, proste, a jednocześnie trudne słowa:

— Czy ty go... kochasz?

Anielka odpowiedziała jej na to niemym skinieniem, powodując w niej jeszcze większe zawstydzenie. Nawet nie wiedziała, co ma w tym momencie zrobić.

— A ty wiesz, że kiedyś kobieta ma ze swoim mężczyzną dziecko?

Dziewczyna ponownie odpowiedziała jej na to rumieńcem. Nie takim jednak jak Teofila, która coraz bardziej zaczynała się swoim stanem niepokoić. Dziwiła się, że sprawiało jej to trudność, skoro przecież wiedziała już o tym jako dziecko — może niekoniecznie tak jak trzeba, ale coś niecoś już o tym wiedziała. Uznała to wówczas za ohydne, ale jak tylko przybyło jej wiekiem, zobojętniała na to, nie myśląc nawet, że będzie miała kiedyś o tym z kimś porozmawiać.

— Pani Konstancja zaznajomiła mnie już ze wszystkim, nie musisz się o mnie martwić, Teosia.

— Teośka, a czemu ty się jeszcze nie szykujesz? Jezus Maria, chodź tu na chwilę, bo cię słuchać nie mogę!

Teofila odwróciła się zdziwiona w stronę wyjścia. W progu stała Konstancja, która skrzyżowawszy ręce, miała z niej naprawdę wielki ubaw. Tego oczywiście Jagodzińska nie mogła jej wybaczyć, więc przepraszając dziewczynę, wyszła ze staruszką wraz na korytarz. Ta natychmiast zaśmiała jej się w twarz — oczywiście cicho, byleby tylko Anielka nie usłyszała i żeby nie sprowadzić tu niepotrzebnie Tadka z salonów.

— Co to za jakieś śmiechy pod moim adresem? — zapytała zdziwiona Teofila.

Rzecka ze śmiechem cmoknęła do niej jak do dziecka i pogłaskała ją czule po głowie. Tego akurat się nasza Teofilka kompletnie nie spodziewała. To całe jej zachowanie wydawało jej się co najmniej dziwne, ale że Rzecka często robiła z niej idiotkę, wolała milczeć jak zaklęta.

— Teośka, ja cię, broń Boże, nie chcę smucić, ale to ci już akurat muszę powiedzieć. Niby taka bystra jesteś i wygadana, ale jak przyjdzie co do czego, to i tak powiesz dziewczynie, że niemowlęta z kapusty wychodzą albo co inne sobie wymyślisz. Ty i Stanisław to takie małe cielątka, takie wstydliwe, takie niedoedukowane... O, ale ty mi się pięknie teraz zarumieniłaś! Wiejska, rumiana dziewczyna! Pięknie!

— Niech Konstancja przestanie mi tu takie głupstwa opowiadać. Ja się wcale nie rumienię, tylko jest mi gorąco.

Konstancja jak to zwykle Konstancja tradycyjnie odpowiedziała jej na to śmiechem.

— Dziecko, powiedz mi, ile ty się będziesz jeszcze okłamywać? Ile ty jeszcze będziesz te swoje cielątko odtrącać?

— Staś to nie jest żadne cielątko, tylko mój najlepszy przyjaciel na świecie.

— No, Teofilko, stary byczek, ale do kobiet to straszne akurat cielątko...

— Niech Konstancja przestanie!

Widząc, że Teofila jest coraz bliższa omdlenia, a jej ładna buzia przypomina aktualnie oblicze buraka, Konstancja wepchnęła ją do pokoju i szybko przywołała do siebie Anielkę. Kazała jej bronić wyjścia na korytarz, a ona sama zajęła się sprawdzaniem sukien. Wszystkie bardzo jej się nie podobały i były już na tyle przez Teośkę schodzone, że staruszka chciała puścić je z dymem. Gdyby nie pewna czerwona suknia z Paryża — ta z różanym dekolcikiem, który znalazł sobie za pijaka u Stanisława wielkie wzięcie — pewnie kazałaby jej rzeczywiście z tego balu zrezygnować. Ta jednak wydawała jej się idealna, a jako że Teosia jeszcze nigdy się w niej Warszawie nie pokazywała, już wiedziała w co ją ubierze.

— Właśnie w takich kieckach powinnaś przed Staszkiem paradować, Teośka. Co jak co, ale w twojej szafie da się jednak znaleźć jeszcze jakąś perełkę — przyznała zadowolona kobiecina, wznosząc ją zabawnie w górę. — Suknia szczuplutka, ramiona odkryte, różyczki na dekolcie... Cudo! Jak się ładnie gorset przyciśnie, to tam do Staszka wszystko wyjdzie!

— Konstancja zwariowała! Staś się takim rzeczom nie przygląda! — sprzeciwiła się Teofila. Stała w halce cała czerwona i zaciskała jak najmocniej swoje palce. Wyglądało to co najmniej komicznie — jakby była to jakaś młoda, nie znająca świata dama.

— Oczywiście, że się przygląda. Każdy chłop to zwierzę.

Rzecka szybko się do niej przedostała i odepchnęła ją na stosowną odległość od łóżka tylko po to, aby dać sobie radę z jej nieszczęsnym gorsetem. Teofila jakoś nigdy go na sobie nie zaciskała, a każde, choćby najmniejsze pociągnięcie, potęgowało w niej boleść oraz niechęć, więc tym sposobem staruszka chciała zrobić jej na złość. Wolała już nic na to nie mówić, tylko się jej poddać, i to też w sumie uczyniła, opierając się głową o szafę.

Gdy Rzecka zakończyła już należycie sprawę z gorsetem, niebawem na Teofilce pojawiła się jej piękna czerwona suknia z Paryża, która natychmiast wyzwoliła w niej piękne, acz trochę wstydliwe wspomnienia. W każdym bądź razie nie chciała nic mówić na ten temat, gdyż wiedziała, że Rzecka nie pozostanie jej dłużna i zacznie jej gadać te wszystkie głupstwa od nowa. Milcząc, poddała się ich kolejnym technikom upiększającym, z wolna zasypiając przy toaletce.

Akurat gdy obie kobiety skończyły swoją pracę, ona należycie się uspokoiła. Konstancja strzeliła ją palcem prosto w nos, a ta skoczyła na nie jak opatrzona, stykając się jednocześnie ze swoim odbiciem w lustrze. Jej złość przeszła w zdziwienie, które potem objawiło się na jej przypudrowanej z leciutka twarzyczce soczystym rumieńcem — skrzętne zapięcie gorsetem uwydatniło jej biust, który podniósł się znacząco, mimo iż tego absolutnie nie chciała i już szykowała się go zakryć.

Spodobało jej się tylko jej upięcie włosów, bowiem ta odkryta wieczorowa suknia jakoś już jej się nie podobała. Musiała sama przyznać, że wyglądała całkiem ładnie w tym wysokim i uformowanym w fale na karku upięciu, które uwypuklało jej psotną buźkę oraz pomalowane na czerwono usteczka — dość całuśne, jak uszczypliwie powiedziała jej Konstancja.

— Teraz nam się nie wymigasz, Teośka. Wyglądasz prześlicznie.

— Ale przecie Konstancja wie, że ja się tak nie lubię odkrywać... — próbowała się bronić Jagodzińska.

— Absolutnie. Raz na jakiś czas możesz sobie na to pozwolić. Chcesz teraz wyjść do Stanisława, co? Chodź, on bardzo chce teraz na ciebie popatrzeć... Prawda, Anielko?

— Jak to? Stanisław już tu jest? — zdziwiła się stara panna.

— Owszem, przyszedł razem z Suzinem. Leżałaś jak zabita na toaletce, więc nawet nie zauważyłaś. Zakazałam im tu wchodzić.

— To dobrze...

— Oczywiście, że dobrze! A teraz marsz do Stacha! Suzin też chce popatrzeć!

Teofilka początkowo nie chciała jej słuchać, ponieważ w tym momencie bardziej interesowały ją jej różyczki na dekolcie. Mimo że znała je doskonale, teraz zwykły jej tylko przeszkadzać, a przez swój sterczący biust, okryła się jedynie jak najgorszym wstydem. Może nie planowała dziś żadnych tańców, ale i tak bardzo ją to denerwowało — za całe swoje życie nigdy by nie pomyślała, aby tak się ubierać!

Konstancja oczywiście rozgromiła ją wzrokiem. Nie myślała, że Jagodzińska za tyle lat będzie jeszcze tak namolnie wstydliwa. Niby taka mądra i rozsądna, chciało się powiedzieć, ale jednak małolata.

— Módl się, Teofilko, żebyś ty kiedyś przypadkiem w jakiś słup nie walnęła.

— Ale jakiż słup znowu?

— Marsz do Stacha!

Widząc, że Teofila się ociąga, Konstancja swoim sposobem popchnęła ją prosto na korytarz — kazała jej iść, a Anielka jeszcze bardziej ją ku temu podjudzała, nie pozwalając nawet dojść Teośce do słowa. Wszyscy w salonie odwrócili za nimi spojrzenia, a Suzin z świńskim cmoknięciem zlustrował ją od stóp do głów. Może mało było w niej wdzięku i powabu, ale spodobała się wszystkim, a już najbardziej jednej osobie — w starym fraku, z wywalonym naprzeciw wszystkim wstydliwym rumieńcem.

— Ulala! Teofilko, jakaż z ciebie piękność! Idzie cię wprost schrupać! A nie, przepraszam! To Stanisław Piotrowicz cię zaraz schrupie z składziku!

— Panie Suzin, nie przy dziecku! — syknęła do niego Lipska, ujmując do siebie Tadzia. Dziecko jednak sobie nic z tego nie robiło i natychmiast zeskoczyło jej z kolan, aby pognać prosto do wujka.

Tadzio zaczął ciągnąc go za rękę, a że ten nie mógł wypowiedzieć nawet słowa, szarpnięcie stało się silniejsze. Wszystkim zrobiło się do śmiechu, wydawać się wręcz mogło, że tylko on i Teofilka się nie śmieją — oboje z jakimś dziwnym wstydem, ze wspomnieniami z Paryża i tym głupim po stokroć pożądaniem.

— Stanisławie, nie daj się dziecku prosić! — upomniała go Konstancja. Ten jednak wcale myślał wstać.

— Wujku, chodź! Czy uważasz, że mama jest śliczna? Chodź!

Aby nie robić z siebie ostatniego pajaca, Wokulski wreszcie postanowił wstać. Złapał Tadzia za rączkę, a ten umyślnie skierował swoje spojrzenie prosto na mamusię, która aktualnie tonęła w takim omdleniu psychicznym, że aż wszechogarniającym. Oboje przystanęli naprzeciwko siebie, a Teofila odruchowo zrównała się z nim krokiem — choć było im to na swój sposób miłe, było im jednocześnie strasznie głupio.

— Wujku, czy uważasz, że mama jest śliczna?

— Jest przepiękna... — odpowiedział z trudem. Oboje wówczas oblali się znaczącym rumieńcem.

Gdyby nie to dziwne omdlenie ciała, Teofila na pewno by powiedziała, że to dziecko też jest siłą w tym ich całym wymyślnym spisku, który zapewne nie doprowadzi do żadnych konkretów. Mimo wszystko wolała się nie odzywać, tylko tak stać i gapić się na Stacha jak wół na malowane wrota — ten oczywiście czynił to samo i ani myślał przestać, choć wiele razy bronił się przed tym, aby nie patrzeć tam, gdzie mu nie wolno.

— Co się tak sobie głupio przyglądacie jak jakie dziwadła dwa? Stanisławie, rączka! Jak to tak kobieta może iść sama? To takie niewyrafinowane!

Ci nadal milczeli i ani myśleli się odezwać — tym bardziej robić coś wbrew sobie.

Rzecka odpowiedziała na to śmiechem, łapiąc ich za ramiona i łącząc je w jedność. Uznała, że wyglądają razem przepięknie, ale para oczywista nic na to nie odpowiedziała, tylko dalej tak stała, akurat teraz ze spojrzeniem wbitym w podłogę.

— Na co wy czekacie? Co wy się tak ze sobą cackacie? Jedźcie! — zawołała Konstancja, posyłając do siebie Suzina. — Czy wyście już do stu diabłów zapomnieli z tych waszych zachwytów, że wy na bal jedziecie, dzieci kochane?

Teofila wzdrygnęła się na te słowa. Nawet nie szło jej popatrzeć na Stanisława, bo aż tak bardzo się go wstydziła. Planowała, że jak tylko znajdzie się w powozie, należycie upora się ze swoim dekoltem, gdyż nie mogła go już ścierpieć. Miała nieodparte wrażenie, że cała pierś wychodzi jej na wierzch.

— A wy co będziecie tutaj robić? — zapytała nagle, łamiąc głos.

— Jak to co? Opiekować się Tadziem! No, co najwyżej zdemolujemy ci mieszkanie...

— Też mi pocieszenie!

— Panienko Przenajświętsza, jedźcie już, bo was tam nikt nie uświadczy na tym całym balu! Stasiu, rączka! No, teraz jest poprawie! Teofilko, pierś! Suzin, odparować tych państwa do wyjścia! — zakomenderowała Rzecka.

Suzin na prędko wykonał jej polecenie i odprowadził naszych skandalistów na klatkę, zostawiając ich tam sam na sam — na pastwę losu, życząc im powodzenia. A Teofilka tak stała, ramię w ramię ze Stachem i zastanawiała się, w czymże też Suzin może im życzyć powodzenia, skoro jadą tylko na jakąś zabawę.

Milcząc, wsiedli razem w powóz, siadając naprzeciwko siebie. Wokulski wodził zagubionym wzrokiem po nim całym, wychwalając w myślach znakomite drewniane zabudowania, które wcale nie było jakieś strasznie znakomite. Tak tylko myślał, byle tylko nie naprzykrzać się Teofilce tym swoim, jakby to Konstancja Rzecka powiedziała, zwierzęcym wzrokiem, które też wcale zwierzęce nie było, a bardziej przestraszone i rozmarzone.

Teofila z przekleństwem na ustach zaczęła poprawiać sobie różyczki przy dekolcie — spojrzał na nią wtenczas tylko przelotnie, ale ona i tak go dojrzała.

— Odwróć się — powiedziała twardo, a on natychmiast wykonał jej polecenie, jego jedyne wybawienie przed wszystkim.

Teofila mocno podciągnęła do siebie suknię. Jakoś jej się udało zakryć jej wystającą pierś, więc nareszcie mogła spokojnie odetchnąć i pogadać z Wokulskim jak za starych dobrych czasów, zanim to ją Konstancja nie zrobiła na lakudrę.

— Mam szczerą nadzieję na to, że wypiszesz mi cały karnet swoim nazwiskiem, Stasiu — zwróciła się do niego z uśmiechem.

Wokulski spojrzał na nią ze zdziwieniem. Początkowo nie mógł zrozumieć, o czym ona do niego gada, ale zaraz potem ogarnął, że jej chodzi o tańce.

— Chcesz ze mną tańczyć?

— A co to za głupie pytanie? Oczywiście, że chcę! Z żadnym nie chcę tak tańczyć, jak z tobą właśnie. Dlatego też — to ci mówię szczerze i otwarcie — masz mi się podpisać na całym karnecie!

— Chcesz tylko ze mną tańczyć, Filu?

— Stasiu! Oczywiście, że chcę tylko z tobą tańczyć! Dlaczego miałabym tańczyć tam z jakimś innym mężczyzną, skoro ty w całym tym towarzystwie będziesz moim najlepszym? Masz mi spisać cały karnet, do końca — tylko ty i ja!

— To byłby dla mnie wielki zaszczyt, Filu... Obawiam się jednak, że nie mogę się na to zgodzić — odpowiedział, uchodząc za nią soczystym rumieńcem. W powozie było ciemno, więc Teofila na szczęście tego nie zauważyła.

Szczerze mówiąc, to ta odpowiedź delikatnie ją zdenerwowała.

— Ale dlaczego? Mam ukrywać, że się ciebie nie wstydzę w towarzystwie?

— Mogę zatańczyć tylko z tobą jeden, góra dwa tańce. Niektórzy mogą to źle odebrać i powiedzieć, że okazujesz mi jakieś szczególne względy, Filu. Pod żadnym pozorem nie mogę pozwolić na żadną obrazę pod twoim adresem.

— Ty moja mała paskudo! Czy ty naprawdę chcesz, żebym zamknęła cię na całą noc w moim składziku?

Teofila była gotowa zacząć się z nim kłócić. Na nic jednak nie zdały się jej cięte w mowie słówka, które na niego szykowała, ponieważ powóz właśnie dojechał na miejsce. Młody lokajczyk w wytwornym ciemnym fraku pomógł im wysiąść i skierował ich w stronę gospodarzy balu — pani Andrzejewicz z wyuczonym uśmiechem obierała zaproszenia i obdarowywała wszystkie damy karnetem, na który mieli wpisywać się panowie, a jej mąż, równie w pięknym czarnym fraku, z ukłonem witał nowo przybyłych i pozdrawiał ich uśmiechem. Raczej cudaczne małżeństwo — ona piękna i drobna, on sympatyk jedzenia, ale jednak wzbudzający uśmiech oraz sympatię. Teosia przyglądała im się z zaciekawieniem, omijając mało przychylne spojrzenia dam oraz panów, które wyrażały zdziwienie, a jednocześnie odrazę. Nawet jeszcze nie weszli do środka, a już okazano im nieprzychylność oraz niechęć — może nie na głos, ale szeptem i cichym śmiechem, który wykradał się zza wachlarzy pań.

— Nawet nie myśl, że nasza rozmowa jest już skończona — syknęła z triumfującym uśmieszkiem do Stasia, który miał ją teraz za wprost istną diablicę. Cudną diablicę.

Skrzywił się na te słowa, a ta rozbawiona zagryzła wargę, wskazując mu niemym gestem na zestaw karnecików. Akurat kolejka się skończyła i teraz im przyszła pora na przywitanie. Natychmiast opadli przed państwem Andrzejewiczów ukłonem, nie widząc nawet, że coś się teraz z tym małżeństwem dzieje, a mąż żonie porozumiewawczo i rozżaleniem mruga.

Mimo wszystko przywitano ich miło. Pani Delfina podała Teofilce karnet, a ta odebrała go z cichym podziękowaniem i chytrym uśmieszkiem, mszcząc się tym samym na Stanisławie, który zaczynał czuć się jak idiota. Ich oczom ukazała właśnie się pięknie przygotowana sala z uginającymi się ponad wszystko zakrytym na biało, z rodzinnym serwisem, stołem. Z dala już dochodziła ich nastrajająca się orkiestra, stukot damskich bucików, odurzających perfum oraz podniesionych rozmów panów. Wiadome było, że nikt nie będzie chciał z nimi rozmawiać, więc oboje przystanęli w kącie, gdzie natychmiast zaatakowała ich służba z szampanem. Teofila oczywiście nie odmówiła. Pić lubiła i pod żadnym pozorem nie zamierzała się z tym kryć.

Przyglądano im się dość podejrzliwie, a nawet się od nich odwrócono. Wszystko po to, aby zacząć o nich swoje gadać i wypytywać resztę towarzystwo o to, kto ich tu raczył właściwie zaprosić. W każdym bądź razie Teofila nie chciała się tym jakoś szczególnie przejmować. Bardziej ją obchodził karnet i jej przyszłe — miała nadzieję, że niekończące się — tańce z Wokulskim.

— Stasiuniu, wpiszesz się? — zapytała nagle, przytrzymując go za ramię.

Ze słodziutką minką podała mu karnet, a ten chcąc czy nie chcąc wpisał jej swoje imię i nazwisko — ale tylko raz. Stwierdziła, że jej się to nie podoba, więc podstępem wyrwała mu pióro i dopisała na karnecie kilka słów — "na wszystkie tańce", wieńcząc to wszystko ostro zakończonym wykrzyknikiem.

— Jakież to urocze! Widzę, że pańska partnerka powzięła się za pana sposobem. Chyba też muszę to na moim Williamie spróbować!

Teofila zdziwiona podniosła spojrzenie. W jej stronę kierowała się pewna kobieta — w jej mniemaniu przepiękna i nawet nie dosięgająca jej do pięt. Miała jakieś nieodparte wrażenie, że ona i Wokulski się znają, a to sprawiło, że z wolna zaczęła gorączkować się w tym towarzystwie. Nie rozumiała, dlaczego ta durna baba (tak ją w myślach zaczęła nazywać) zagaduje jej Stasia nieporuszona, pomimo że ma przy sobie jakiegoś faceta i nawet się z tym nie kryje.

Para podeszła do nich z ukłonem. Teofila miała nadzieję, że ta kobieta niebawem odejdzie i zniknie z jej oczu na resztę wieczoru, który niestety już jej zepsuła.

— Dawno się z panem nie widziałam. Czasem wspominam nasze letnie przejażdżki w Zasławku i szczerze mówiąc, cieszę się, że ponownie pana widzę — powiedziała nieznajoma, podając mu dłoń do ucałowania. Teofilce wyjątkowo się to nie spodobało — wydawało jej się, że ta kobieta traktuje ją jak powietrze, a już najbardziej zdenerwowała ją wieść o tym, że ta kobieta zna się ze Stanisławem — a ona jak na złość dowiaduje się o tym ostatnia!

— Wybaczy pani — nie przedstawiłam się, zapewne się pani zastanawia, kim ja właściwie jestem — zaśmiała się kobieta. — Jak najmocniej przepraszam, Kazimiera Wąsowska, a to mój przyjaciel, William Bridgeman. Byłabym niezmiernie wdzięczna móc poznać pana towarzyszkę, panie Wokulski.

Zanim Stanisław zaczął jej Teofilę przestawiać, Teosia wystąpiła do niej sama. Skoro ten ją okłamuje i zataja przed nią kolejną kobietę, wolała radzić sobie sama.

— Teofila Jagodzińska, bardzo mi miło — odpowiedziała, tak jakoś dziwnie zaciskając usta. Niby ta kobieta nic jej nie zrobiła, ale jednak była jej niechętna — sama w sumie zastanawiała się, skąd to się bierze.

Cudzoziemiec ukłonił jej się po sam pas i ucałował ją w dłoń. Wszystko byłoby dobrze, gdyby ten nie zaatakował jej językiem angielskim, z którym ona — nie oszukujmy się — miała wspólnego tyle, co Łęcka z Wokulskim.

Good evening, lady.

Teofila dosłownie zbladła. Język angielski okazał się dla niej takim bełkotem, że śmiało porównała go z językiem murzyńskim. Momentalnie zrobiło jej się słabo, a jak tylko zobaczyła, że kobieta bierze tego swojego "przyjaciela" na stronę i coś z nim w tym języku o Stanisławie gada, wiedziała, że jest stracona. Nie było mowy o tym, aby wypadła przed tym towarzystwem dobrze, a ta cała Wąsowska chyba to wyczuła — zamiast zwrócić się do wszystkich po francusku, poprosiła o angielszczyznę. To było pewne, ona była przy tej kobiecie skończona, nawet nie miała po co się z nią porównywać — ta Wąsowska to była kobieta światowa, miała pozycję, robiła, co chciała i nikt nie miał do niej problemów. "Jak taka żmija" — dodała w myślach Teofila, szybko się za to upominając. Doprawdy, nie rozumiała, dlaczego ona jest tej kobiecie taka niechętna!

— Czy moglibyśmy porozmawiać po angielsku? Willy to taki osiołek w rosyjskim, naprawdę! Uczę, powtarzam, a ten dalej mi myli herbatę z psem!

Widząc, że nikt jej nie odpowiada, sama przejęła inicjatywę — chyba na złość Teośce, która już dosłownie gotowała się od środka, gotowa wybuchnąć, lecz jednak była spokojna od zewnątrz — typowa zakochana kobieta.

Wąsowska zaczęła zadawać Wokulskiemu jakieś pytania, oczywiście po angielsku, z czego nasza Teosia tradycyjnie nic nie rozumiała. Wcale by jej to tak bardzo nie zdziwiło, gdyby nie to, że ten począł na nie normalnie odpowiadać. Było jej okropnie przykro, myślała bowiem, nie mają przed sobą żadnych tajemnic, że jest jej najlepszym przyjacielem, a tu się nagle okazało, że jego najlepszą przyjaciółką jest ta cała Wąsowska!

Czuła się oszukana, zignorowana i głupia. W międzyczasie, gdy rozmowa rozegrała się na dobre, ba! nawet sam pan Anglik włączył się w rozmowę, ona stała tam jak cielątko i milczała jak zaklęta. Nie myślała nawet, że Wokulski też to wszystko przeżywa i jest mu przykro — że to tak głupio wyszło, a Wąsowska atakuje go lawiną pytań, na którą niegrzecznie byłoby mu nie odpowiedzieć.

Wreszcie w salach zrobiło się na tyle tłoczno i głośno, że Teosia nie miała już praktycznie czym oddychać. Jej serduszko dosłownie skakało, a ona poprzez swoje złe samopoczucie na szybko przełknęła łyk szampana, którym o mało się nie udławiła. Już niebawem miały odbyć się pierwsze tańce — jako że miała u Stasia obiecane wszystkie, nie musiała przejmować się tym, że ta cała Wąsowska jej go zabierze.

— Stanisławie, chodźmy już, zaraz będą grać — zwróciła się do niego cichutko, pociągając go leciutko za ramię. Ta rozmowa zaczynała być odrobinę za długa.

— Dosłownie bym zapomniała! — zawołała rozpromieniona pani Wąsowska, tym razem po rosyjsku. — Tak mi się z wami miło rozmawiało, iż zapomniałam, że za chwilę będą tańce! Pani Teofila ma już u pana wypisany cały karnet, więc nie idzie mi teraz państwu przeszkadzać — dodała, puszczając do niej oczko. Z tym, że Teofila wolała jej zdecydowanie to oko wybić niż być jej miła nawet na sekundę.

Dopiero gdy ta kobieta odeszła, Teofila poczuła się w miarę spokojnie. Nie zaprzestała jednak na tym, aby zrobić jej na złość. Sama wyciągnęła Stanisława na parkiet i choć wewnątrz dosłownie za nim szalała, od zewnątrz zachowywała się profesjonalnie.

Zaczęto grać walca. Pary popłynęły wokoło, więc i ona razem z nim popłynęła. Tak bardzo chciała wszystkim pokazać, że jest go godna, że sama go zaczęła w tańcu prowadzić i o mało go tam nie połamała. Ten jednak dzielnie znosił jej zachowania, sprawnie, ale z trudem odpowiadając na jej tańce-połamańce.

Na tym się nie skończyło. Teofila zaczęła swoim wzrokiem gdzieś daleko błądzić, szła jej szukać i gdy wreszcie ją znalazła, z taką gracją wypłynęła na sam środek, że suknia aż jej zamigotała i zawirowała w świetle żyrandolów. Dosłownie zdawała się tym tańcem płynąc — zepchnęła wszystkich, gdzie tylko się dało, ona sama z nim na tym parkiecie została, wirując dookoła, wraz z tym całym nieszczęsnym światkiem.

Cichym śmiechom i zdziwieniom nie było końca. Jagodzińska z Wokulskim zajęła właśnie całą salę i ani myślała sobie ustąpić. Chciała wszystkich zaczarować, odurzyć, otoczyć ich tanecznym pięknem, a przede wszystkim wzbudzić w tej kobiecie zazdrość — bynajmniej jej się to nie udało, ponieważ Wąsowska miała z niej akuratnie niezły ubaw. W to jednak nie przeczyła, że spodobała jej się ta dziewczyna i ta cała "pana Stanisława" towarzyszka.

Dopiero gdy muzyka przestała grać, Teofila zrozumiała, jaką strzeliła głupotę. Nie umiała jednak nad tym zapanować. Jej decyzje były podjęte impulsywnie, przez to dziwne drganie serca, które lada moment mogło jej z wnętrza wyskoczyć i rozbić się o najbliższą ścianę. W jej oczach drzemało najprawdziwsze szaleństwo, miłość, gniew, pożądanie i zazdrość — wszystko jednoczenie, co wcale nie oznacza, że nie zakończyła tego spektakularnie. Owszem, zakończyła. Zakończyła to pięknym, ceremonialnych ukłonem w kierunku wszystkich przybyłych. Może nie była w tym towarzystwie lubiana i miło widziana, ale bez nieskromnych bisów się nie obyło, a ona poczuła się spełniona, mogąc ich wysłuchać. Oddychała ciężko, z mocno bijącym sercem, którego nie mogła za żadne skarby świata uspokoić. Nie umiała dokładnie stwierdzić, co się z nią wówczas działo, ale na pewno wiedziała, że jej się to podoba — było jej to niezwykle miłe, acz jednak męczące, a już najważniejsze, że mogła tamtej kobiecie dokopać — mimo iż nawet tego nie dokonała.

W chwile potem rozpoczęły się kolejne tańce. Tym razem Teofila nie zamierzała innym przeszkadzać. Nie była jednak gotowa na zmianę partnera, która nastąpiła na tyle szybko, że nawet się tego nie spodziewała. Była wściekła. Perfidnie jej go odebrano, a ona musiała uraczyć się kimś innym. Teraz już nie czuła się w tym tańcu pewnie, jej ruchy stały się leniwe i niedbałe, a ona raz po raz uciekała spojrzeniem gdzieś daleko, dokładnie za Wokulskim.

Kiedy tylko zobaczyła, że ta kobieta przy nim staje i sprawie go obejmuje, szepcząc mu coś na ucho, nie wytrzymała. Raptem zagryzła wargę i tak bardzo przycisnęła do siebie swojego partnera, że ledwo mogła przy nim oddychać. Jej jednak to odpowiadało. Cieszyła się, że nie ma czym oddychać, sprawiała sobie cierpienie, nerwowo zaciskała paznokcie, a jednocześnie chciało jej się płakać. Srebrzysta łezka spłynęła jej po policzku, a ona zamiast ją strzeć, udać, że nic się nie dzieje, urwała cały korowód tańca. Wyszła stamtąd zła, zazdrosna, przede wszystkim właśnie zazdrosna, choć ona sama nie umiała nazwać tego uczucia.

Pędem przebiegła przez salę, chcąc jak najszybciej dostać się do wyjścia. Starała się udawać́, że nic jej nie jest, a to sprawiło, że zaczęła się dławić. Łzy miast na zewnątrz, spłynęły jej prosto do gardła i zbiły się w tak okropną gulę, że jej serce aż się zatrzęsło.

Właśnie, jej serce. Serce biło jej teraz jak oszalałe, jakby miało iść tańczyć z kimś walca, jak ta pozytywka z Jaśminowa. Nie wiedziała, dlaczego to wszystko czuje i dlaczego ta kobieta jej przeszkadza, ogółem, dlaczego jest dziś taka okropna i złośliwa.

W rozległym pokoju z zastawionym stołem zasiadało jeszcze sporo innych osoba. Natychmiast zwrócili uwagę na jej wcale takie nieskromne wejście. Sama pani Opalińska miała jej się już o coś pytać, ale że ta była jak chmura gradowa, więc wolała jej nie przeszkadzać. Lica miała zaróżowione, miała pusto i biało w głowie, drżały jej ręce, pozytywka wygrywała takt.

Nie myśląc za wiele o tym, jak właściwie wygląda, prędko przedostała się do stołu. Jak tylko spostrzegła stojącą niedaleko wódkę, nawet się nie zawahała, aby po nią sięgnąć. Choć się jej przyglądano i niejedno o już tam o niej mówiono, ta za jednym zaledwie zamachem otworzyła butelkę i sięgnęła po siarczysty łyk, wcale na tym nie poprzestając. Rum wypalił jej gardło, ale jakoś szczególnie się tym nie przejmowała. Spodobało jej się to, czuła w przełyku ogień..

— Filu, co ty wyprawiasz? — Wokulski wyrwał jej wódkę i prędko przeciągnął ją na swoją stronę. Za nim stała wystraszona pani Wąsowska.

— Piję. Nie widzisz? — zaśmiała się.

— Filu — zwrócił się do niej szeptem — czy dobrze się czujesz? Nie jesteś chora?

Nie obchodziła ją ta troska. Szczególnie że ta baba dalej tam stała i się im przyglądała. Ba, całe towarzystwo im się tam przyglądało, ale ono jak zwykle wolało przyjąć to milczkiem, a później należycie obgadać.

— Nie możesz się tak zachowywać, Filu...

— Ja po prostu chcę się napić i tyle. Czy to coś złego, że chcę się napić?

— Zachowujesz się bardzo dziwnie...

— Normalnie się zachowuję. Idź się baw, przecież mamy tu cudowne towarzystwo. Daj mi się spokojnie napić — powiedziała rezolutnie.

Sprawnie się od niego odepchnęła, ponownie uchodząc w stronę stołu. Nie chciał jej się już narzucać, więc przyjął propozycję pana Bridgemana na grę w karty przy oddzielnym stole, gdzie zasiadało już trzech panów. Ona w tym czasie została sama — i w sumie bardzo jej to odpowiadało. Teraz wolała bardziej zająć się szampanem, którego sączyła samotnie jak herbatę. Raz po raz spoglądała na panią Wąsowską i śmiało się do niej porównała, choć praktycznie nie miała się do kogo porównywać. Ona pod żadnym pozorem nie mogła się z nią równać. Nie była światowa i nie była taka piękna jak ona. I nie umiała szprechać tym całym językiem angielskim.

Szampana jej ciągle przybywało, choć nawet nie miała pojęcia, jak jej tego szampana przybywa. Patrzyła się i patrzyła, piła i piła, nie wiedząc nawet, że jakaś młoda chłopaczyna cały czas jej go podaje. Zachowywała się jak w transie — ona, Wokulski, Wąsowska, Łęcka i tak w kółko — jakby nie było na całym tym świecie innych nazwisk do zapamiętania.

— Mogę zezwolić pani na wszystko, ale są jednak pewne granice, których nie mogę przekroczyć — odezwał się mężczyzna, obdarowując jej dłoń czułym pocałunkiem.

Zupełnie go zignorowała. Wstała od stołu całkiem normalnie i zaczęła iść przed siebie, byleby tylko skończyć z tym światem i gdzieś się skryć. Omijała zawzięcie szeleszczące suknie oraz czerń fraków, czasem nawet się pomiędzy nimi przepychała, aż wreszcie znalazła się na ciemnym i zapomnianym korytarzu. Coś jej się przypadkiem w jednym pokoju mignęło — błękitna sukienka i czerń włosów, zapewne pani Delfina Andrzejewicz. Wiedziała, że głupio jej będzie podsłuchiwać, ale była już na tyle umęczona wewnętrznie, że i w tym złamała zasadę. Jak udało jej się spostrzec, kobieta rozmawiała z mężem. Była cała roztrzęsiona i prawie z płaczem próbowała mu się tłumaczyć z zaproszenia — zaproszenia jej właśnie na to całe przyjęcie, które jej tylko zła i cierpienia przysporzyło.

— Mogę tolerować wszystko. Mogę nawet dać tej kobiecie pieniądze na zbiórkę, ale jednak nie mogę pozwolić na to, aby ta kobieta u nas bywała. To jest zakała społeczna, Delfinko. Ja jej tu nie chcę widzieć, tym bardziej z tym całym Wokulskim.

— Czy zły jesteś na mnie o to, że ja chciałam być dla niej miła?

— Zły jestem bardzo, ale zanadto mi jesteś droga, żebym mógł ci to teraz wyrzucać, żono. Nasza reputacja może wyjątkowo ucierpieć, ale jeśli obiecasz mi, że nie będziesz już miała z tą kobietą nic więcej do czynienia, zapomnę o wszystkim.

Przez chwilę w zaciemnionym gabinecie panowała cisza. Teofila odruchowo zagryzła wargę, powstrzymując płacz.

— Ty wiesz, że ona jest dobra?

— Nie wiem, ludzie mówią, że to nie jest dobra kobieta, a skoro ludzie tak mówią, my musimy się z tym zgodzić. Nie możemy wykluczyć się ze względu na jednostkę. Ja jej nie znam, Delfinko, ale...

Panna Jagodzińska zapłakana odeszła cicho z korytarza. Jeszcze na moment wróciła się na salę zobaczyć co ze Stanisławem, ale jak tylko zobaczyła, że on czuje się bez niej świetnie, nie pozostało jej nic, jak tylko zakończyć zabawę. Przy wyjściu natknęła się na lokaja, który sporo wcześniej pomagał jej wysiąść. O coś zaczął ją wypytywać i coś jej podawać, ale ona siłą go odepchnęła i wypadła na zewnątrz. Ruszyła przed siebie, delikatnie podchmielonym, ale raźnym krokiem. Nareszcie mogła się prawdziwie rozpłakać, wylać na zewnątrz to, co było jej złe i okropne.

W sercu jej coś zagrało, a na wierzch jej oczu wyskoczyły złączone z płaczem najpiękniejsze wspomnienia z jej życia. Pozytywka zaczęła grać, opanowała ją żartem i pijaństwem, które bardziej demaskowało ją w chodzie niż w głowie. Mimo że serce biło jej teraz jak oszalałe, rozum zadał jej jedno zasadnicze pytanie, polemizując jednoczenie na ten temat z sercem.

"Dlaczego ty się tak głupio zachowujesz, Teofilo Jagodzińska? Dlaczego tamta kobieta tak ci przeszkadza?"

Nie była w stanie sobie na to odpowiedzieć, bo serce zaszło jej wówczas takim bólem, że zakręciła się wokoło, jakby miała kogoś w ramiona złapać.

— Pytasz, dlaczego ja się zachowuję? — zapytała sama siebie dziecięcym głosikiem. Jeszcze raz wykonała niebyt zgrabny piruet i ukłoniła się komuś po sam pas. Gdzieś w głowie mignęło jej się to dawne wspomnienie z Jaśminowa. — Dlaczego ta kobieta mi tak przeszkadza? Dlaczego moje serce bije się przy mnie jak szalone?

Wspomnienia w głowie przeleciały jej teraz w zastraszającym tempie, poczynając od jej przyjazdu do Królestwa, aż do teraz. W oczach zaczęło jej migotać, a zaciśnięta do skonania warga, złączyła krew z natarczywym płaczem. Szła i szła, nie wiedząc dokładnie gdzie, byleby tylko się gdzieś położyć i pójść spać.

"Dziecko, powiedz mi, ile ty się będziesz jeszcze okłamywać? Ile ty jeszcze będziesz te swoje cielątko odtrącać?"

Teofila na moment się zatrzymała. Przez głowę przeszła jej jedna zasadnicza myśl, ale odtrąciła ją tak szybko, jak szybko o niej wtenczas pomyślała.

— Nie, Konstancja kłamie! To na pewno nie jest to! Cholera z tym jej całym magnetyzmem serc! Do diabła!

Konstancja chyba musiała ją ukarać za te złorzeczenie, co najwyżej przepowiedzieć przyszłość, bo ta zaraz po tym jak długa poleciała do tyłu na plecy z obolałym czołem. Żelazna latarnia na tyle mocno raniła ją w głowę, że przez jakiś czas zupełnie nie reagowała. Patrzyła się tylko w niebo, mimo jej oczopląsów, i jedną tylko twarz w sobie tym gwiazdozbiorze odczytywała.

— Jezus Maria... Jak ja się jutro w sklepie pokaże?

Odruchowo złapała się za potylicę i zaczęła błądzić po głowie w poszukiwaniu czoła. Gdy tylko je znalazła, znacząco jęknęła, odkrywając pod swoimi placami wyrośniętą gulę, która zaczynała sinieć.

— Marsz, marsz, Dąbrowski, do Polski z ziemi włoski... Jak to leciało? Jezus Maria, moja głowa, serce moje! Do diabła z Wybickim! Do diabła z Wokulskim! Kurka wodna, czy ja jestem o niego zazdrosna? A może ja się w nim bujam, bo taka głupia jestem? Nie, ja się w nim przecież nie bujam, musiałabym być po stokroć walnięta, żeby się w nim bujać!

Jakoś udało jej się wstać, ale szła na tyle wolno, że zeszło jej to całkiem sporo. Zaczęła Stasia wyklinać, że jej nie szuka, a potem zastanowiła się, dlaczego w ogóle ją to interesuje.

— Nie, ja się w nim na sto procent nie bujam! Przestań bić, głupie serce! Magnetyzm serca, też sobie wymyśliła, to tylko z nerwów, idiotko, z nerwów! Przecież ty nie zamierzasz zmieniać nazwiska, opamiętaj się! Cóż, ale nazwisko to on ma śliczne... Nie, absolutnie!

Z trudem przedostała się do siebie do mieszkania. Tadzio spał już smacznym snem, a Lipska siedziała przy oknie i wdychała świeże wieczorne powietrze. Na samo jej wejście staruszka wpadła w przerażenie.

— Teosia, Jezus Maria! Co tobie? Co ci się w czółko stało?

Teofila ze zamglonym wzrokiem opadła na ścianę. Starała się uśmiechnąć.

— Nic, ja tylko w słup wpadłam...

— W słup? I pan Stanisław co na to? A tak właściwie — Lipska wydawała się zdziwiona — gdzie on właściwie jest? On nie powinien z tobą razem przyjść?

— On tam ma dobre towarzystwo... Nie ma się co martwić!

— Teosia, co ty mi tu za głupstwa opowiadasz? Czy ty szłaś po Warszawie sama, taka samiusieńka? Czy ty mu uciekłaś? Teofilko, jasna cholera, co ci jest?

— Nie wiem, ja tak bardzo chcę zostać sama...

— Dziecko, idź sobie coś połóż na to czoło...

Ta jednak jej już nie usłyszała. Ruszyła korytarzem z powrotem i z trzaskiem zamknęła się w swoim pokoju, opadając na prosto na dywan. Serce było jej teraz niezwykle niespokojnie, a nawet, miała dziwne wrażenie, oświetlało ją swoim blaskiem prosto w twarz.

"Dziecko, powiedz mi, ile ty się będziesz jeszcze okłamywać? Ile ty jeszcze będziesz te swoje cielątko odtrącać?"

— Boże, a jak to jest prawda?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro