VIII. Lista marzeń
Teofila dziś w samo południe miała umówione spotkanie z przełożoną w klasztorze karmelitanek bosych. Przybyła na owe spotkanie razem ze Stanisławem, ale jedna z sióstr zakonnych nie chciała go wpuścić do środka, więc ten został na dworze, a ona musiała tam czekać — w tym ciemnym i zimnym korytarzu — zamartwiając się nie tylko o swój pomysł, ale również i o Stacha. Podejrzewała, że wrócił pomóc reszcie do sklepu, takie przynajmniej miała wrażenie, a oprócz tego coraz bardziej dochodziła do wniosku, że ona jest w tym klasztorze tak jakoś chłodno i sztywno przyjmowana.
To akurat było do przewidzenia. Natychmiast, gdy tylko ubiegała się o spotkanie w wybranym przez siebie klasztorze, spostrzegła, że przeora występuje do niej bardzo niechętnie i jest jej jakaś zgryźliwa. Celowo przeszła się na mszę do nich do kościoła, a później złapała ją przy drzwiach, błagając o spotkanie — a ile ona na to nerwów przejadła i ile ją to łącznie kosztowało, to nie da się uliczyć!
Teraz już była wręcz pewna, że Wokulski ją opuścił i swoją drogą wcale mu się nie dziwiła. Siedziała tu już nie wiadomo ile. Umówiona godzina już dawno minęła, a ona zdenerwowana poruszyła nóżkami w tę i z powrotem, chcąc odkryć, czemu jest tu — w tym miłosiernym miejscu — tak bezczelnie ignorowana. Nie było sensu się tu w niczym oszukiwać. Plotki zrobiły swoje, w kościele św. Anny również pokazała na co ją stać, a to w warszawskim światku oczywiście nie mogło pozostać bez echa. Coraz bardziej ją to wszystko dekoncentrowało i raz po raz patrzyła na zamknięte na cztery spusty drewniane wrota, jakby też myślała, że Wokulski zaraz przez nie przejdzie i obok niej usiądzie. Głupia to była myśl, zupełnie bezmyślna, i przez to nabawiła się tylko niepotrzebnych rumieńców.
Akurat w tym samym czasie zdało jej się, że ktoś zbiega ze schodów. Pognała wzrokiem prosto w głąb korytarza i nagle ukazała jej się jakaś siostrzyczka gapiąca się na nią z daleka. Chwilę popatrzyły się na siebie, stara panna wyraźnie chciała jej coś swoim wzrokiem przekazać, ale zakonnica szybciutko zniknęła jej z oczu.
Teofila myślała, że może teraz, gdy siedzi im tam co prawda na karku, wreszcie ją do siebie wezwą i tym względzie wcale się nie pomyliła. Zaraz potem ta sama siostrzyczka znów się pojawiła — tym razem jej nie obserwowała, tylko zdyszana do niej podbiegła.
Jagodzińska natychmiast powstała i przywitała się cichym pozdrowieniem, kłaniając się delikatnie.
— Pani na którą godzinę miała umówione widzenie?
— Na dwunastą dokładnie — odpowiedziała rzeczowo stara panna.
— W takim razie proszę za mną iść, ona już na was czeka.
Miała myśl zadać tej siostrzyczce jakieś naiwne i głupiutkie pytanie, ale prędko uznała to za wysoce nieodpowiednie. Czuła się tu coraz bardziej głupio i gdy siostrzyczka tylko wprowadziła ją po schodach, chciała stamtąd uciec, bo wydawało jej się, że nikt jej tam nie chce — być może przełożona łaskę jej robi, że pozwala sobie na widzenie z kimś takim jak ona. Wiedziała jednak, że bać się nie może, a jej plan może zmienić w Warszawie wiele, więc ostatecznie udało jej się jakoś wytrzymać do końca i nie dać się wystraszyć gotyckim zaciemnionym sklepieniom. W jej oczach właśnie coś zajaśniało, a niedługo potem naprzeciwko niej pojawiły się całkiem eleganckie wrota obite ciemnym drewnem. Na korytarzu było cicho i pusto, a na ścianie wisiała jakaś tablica i kilka maryjnych ikon. Na prawo miejsce zajmowała Matka Boska Częstochowska z dzieciątkiem, potem Święta Rodzina, a na samym dole Maryja w koronie na niebiańskim tronie — szczególnie ta ostatnia ikona, ten święty obrazek, zwykł ją najbardziej zainteresować.
— Proszę zapukać i czekać na odpowiedź — poleciła jej grubiutka zakonnica, kłaniając się jej po sam pas. Zarumieniona pożegnała Teofilę cichym pozdrowieniem i zniknęła jej z pola widzenia, umykając szybkim krokiem gdzieś daleko.
Trochę minęło, zanim Teofila w ogóle ogarnęła, że jej przewodniczka właśnie ją opuściła. Przez jakiś czas tam stała i wpatrywała się w ikony maryjne, nie podejrzewając, że strzeliła kolejną gafę — nawet nie zauważyła, że się z tą zakonnicą nie pożegnała, a gdy już to zrozumiała, jej już nie było. Nie zamierzała się tym jednak jakoś bardzo przejmować, ponieważ nie myślała, aby miała się z nią jeszcze kiedykolwiek spotkać. Wszystko ją teraz opuściło, a w jej sercu grzała się nowa idea — zaraz miała ją siostrze przełożonej przedstawiać i bynajmniej wcale się tym wystąpieniem nie denerwowała.
Niewiele myśląc, zapukała do środka i odczekała chwilę, aby nie było, że jest zbyt pochopna.
— Proszę wejść!
Już kiedyś słyszała ten głos. Za wczorajsza, gdy poszła do nich na mszę i błagała o widzenie. Teraz tak samo miała wrażenie, że przeora jest jej jakaś niechętna i zimna, ale ostatecznie odgoniła od siebie tę głupią myśl i szybkim krokiem weszła do pomieszczenia.
Przeora wraz z jej wejściem natychmiast powstała z miejsca. Jej kościste dłonie zacisnęły się na grubej księdze, którą akurat trzymała — Teofila zdążyła zauważyć, że było to Pismo Święte. Przeora nie była ładna, była blada i zimna jak kostucha, i przez to Teofila poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie — a już najbardziej przez to, jak ta zwykła się w nią teraz wpatrywać. Odruchowo odstąpiła od tego spojrzenia i wbiła wzrok prosto w ścianę, a tam spostrzegła doprawdy piękne malowidło — wśród zielonych łąk oraz lasów grzał się w szczerym słońcu pobielany dwór szlachecki. Natychmiast pomyślała o Jaśminowie i zachciało jej się tam pojechać jeszcze dziś — wyobraziła sobie pozłacane pola, drewniane chaty i tych wspaniałych miłych ludzi, których udało jej się tam ostatnio spotkać, a oni w zamian ugościli ich nalewką i opowiadali im o powstaniu styczniowym. Doskonale widziała, jak wtenczas Wokulski na nią spoglądał i teraz tak nagle przypomniało jej się tamto owe spojrzenie — wzruszone, skrzące, miłe, śmiałe, a co najważniejsze — piękne. Chciała przeżyć to jeszcze raz, chciała móc jeszcze raz z nim tańczyć i odczuć tą dziwną moc — chciała widzieć go szczęśliwym i teraz to właśnie to okazało się jej najwyższym pragnieniem.
Przeora odkaszlnęła, na co ta aż drgnęła. Od razu przeszło jej myśleć o wycieczce do Jaśminowa ze Stanisławem czy też o jakiejś innej głupocie.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedziała na szybko zdławionym głosem panna Jagodzińska.
— In saecula saeculorum. Amen — odpowiedziała po łacińsku przeora. — Proszę siadać i opowiedzieć wszystko, panno Jagodzińska.
Jej ostry wyraz twarzy sprawił, że nie mogła inaczej postąpić, jak tylko usiąść i jej wszystko przedstawić. Zanim jednak usiadła, otworzyła teczkę i wyłożyła z niej na biurko kilka kartek zapisanych dość niedbale, bo na szybko i pod czujnym okiem Stanisława.
— Chciałabym przedstawić siostrze projekt, który może uratować wiele ubogich rodzin z różnych części miasta — zaczęła Teofila. Mimo wszystko o Jaśminowie jeszcze nie zapomniała i gdy już z stąd wyjdzie, będzie Stasia błagać o wycieczkę. — Niekiedy bywam w takich miejscach. Warunki, w których żyją poszczególne rodziny, nie są miejscem nawet do chowania zwierząt. Mówię teraz całkowicie szczerze, siostro — tym nikt się nie zajmuje i nikt się tym zajmować nie chce, więc dlatego też to ja postanowiłam wystąpić z moim projektem jako pierwsza. Proszę zobaczyć — tu podała jej kartkę — dom dla ubogich rodzin z dostępem do medycyny, edukacji, świetlicą oraz jadłodajnią. Cała placówka będzie działać na zasadzie szkoły z internatem. Ja wiem, że wiele sióstr jest wykształconych, umieją one pisać, czytać, haftować i są bardzo utalentowane, więc myślę, że taka współpraca może pomóc obu ze stron. Oczywiście, nic nie ma w tym świecie za darmo i skądś też trzeba mieć pieniądze na wyżywienie i wynagrodzenie dla poszczególnych nauczycieli, gdyby, powiedzmy, siostra chciała jakichś wynająć. O to już się proszę nie martwić, gdyż tym zajmę się w najbliższym czasie ja i moje towarzystwo dobroczynne, które niebawem zamierzam założyć. Pieniądze na budowę mogę siostrze załatwić jeszcze dziś, tylko chcę wpierw wiedzieć, czy siostra przełożona się na to wszystko pisze i czy jest to wszystko możliwe do zrealizowania...
Miała jej coś jeszcze powiedzieć, ale w porę się zamknęła, ponieważ siostra przełożona właśnie złapała ją za rękę. Poczuła na sobie uścisk jej kościstych palców i nagle przeszedł ją dreszcz. Zdziwiona na nią spojrzała i aż zamarła. Zdawało jej się, że jest to zupełnie nowa osoba, bardziej wesolutka i przyjazna, przez co poczuła się jeszcze pewniej niż przedtem.
— Dlaczego siostra teraz płacze? — zapytała Teofila z delikatnym drżeniem ust.
— Niech pani wstanie — poprosiła ją przełożona.
Jeszcze bardziej ją to zdziwiło, ale ostatecznie wstała, na co przełożona również powstała z miejsca. Teofila nie wiedziała, co w tym momencie zrobić, ponieważ ta podeszła do niej raźnym krokiem i wniosła w jej kierunku obie ręce — co najmniej jakby ją chciała utulić, choć jeszcze chwilę temu była jej bardzo chłodna i tajemnicza.
— Ja i mój zakon jesteśmy gotowe panią wspomóc i dokonać wszelkich starań, aby poprzeć pani projekt. Zgadzam się i już dziś mogę wydać pierwsze ważniejsze rozporządzenia oraz rozdzielić obowiązki poszczególnym siostrom zakonnym — powiedziała wartkim głosem przełożona.
Teofila zaskoczona się uśmiechnęła.
— Nie myślałam, że siostra zgodzi mi się pomóc tak szybko — przyznała nieśmiało.
— Wielkie plany, które mogą spodobać się Bogu, są miłe również mi i mojemu sercu, panno Jagodzińska. To wielka i bardzo słuszna inicjatywa, a ja z braku jakichkolwiek środków nie mogłam nigdy nic takiego zainicjować.
— Rozumiem. Dla mnie to też jest bardzo ważne. Już od dawna chciałam zrobić coś, co może ludzi jakoś... usprawnić. Szczególnie bardzo zależy mi też na wsparciu innych, ponieważ to też może mieć wielki wpływ na świadomość... niektórych osób.
Przeora odpowiedziała jej na to leciutkim skinieniem. Doskonale widziała, że Jagodzińska się zawstydziła, więc nie chciała jej teraz niczego wyrzucać. Rozumiała tę kobietę, a prócz zrozumienia odczuwała również i zdziwienie — nigdy by nie pomyślała, że ta Jagodzińska może mieć takie cudne pomysły, bowiem od wielu już słyszała, co się kiedyś w kościele stało i z kim to ta panna Jagodzińska się raczy umawiać. To wiedzieli wszyscy, ale prawda była taka, że nikt nie wiedział, jaka ona jest naprawdę i co tak naprawdę czuje. Chyba że chciała to ukryć i pozornie się oczyścić, ale to nie wchodziło w grę — ta kobieta była za bardzo rzeczowa, zbyt pochłonięta swym planem, aby chciała z tylu pieniędzy dla obcych rezygnować. Ona naprawdę zgodziła się to wszystko zrobić, a to sprawiło, że siostra przełożona zaczęła się obwiniać o swoje poprzednie uprzedzenia i to, że nie spieszyła się, aby ją dziś przyjąć.
— Będę się o panią modlić — powiedziała cicho przeora ze skromnym uśmiechem.
— Bardzo siostrze dziękuję. To dla mnie naprawdę ważne. — Teofila upadła przed nią na kolana i wiernie ucałowała jej dłoń, czego tamta zupełnie się nie spodziewała. Również przed nią upadła, ponieważ była tej kobiecie wdzięczna za wszystko.
— To ja pani dziękuję. I myślę, że Bóg również pani dziękuje.
Wówczas panna Jagodzińska rozpłakała się już na dobre. Przełożona utuliła ją do siebie, niczym przyjaciółkę, a na sam koniec położyła dłonie na jej głowie i odprawiła ją z błogosławieństwem.
— Proszę się nie spieszyć, panno Jagodzińska. Plany pani zostawiła, więc jutro może pani po nie przyjść i przynieść mi pierwsze pieniądze.
— Przyjdę jutro osobiście o tej samej porze, o ile siostrze to nie przeszkadza.
— Bardzo dziękuję, ta godzina będzie dla mnie odpowiednia, ponieważ wcześniej siostry mają mszę, a później pomagam im w ogrodzie.
Obie ruszyły ciemnym korytarzem w stronę wyjścia. Siostra przełożona podejrzewała, że ten mężczyzna już tam nią czeka, ale wówczas nie wydawała się tym jakoś strasznie zrażona.
— Bądź szczęśliwa — pożegnała ją, otwierając jej wielkie wrota.
— Niech siostra również będzie szczęśliwa. Z Bogiem!
Teofila odprowadziła siostrę ostatnim radosnym uśmiechem i w tymże czasie mignęła jej się właśnie jakaś ciemna sylwetka w tyle. To Stanisław siedział samotnie na ławeczce i przyglądał się jej uważnie, a kiedy ta tylko go zauważyła, natychmiast powstał w miejsca. Musiała jak najszybciej do niego podbiec i to też uczyniła.
— Ty na mnie tyle czekałeś! — zawołała. — Mój ty najlepszy na świecie, udało nam się! Siostra przełożona się zgodziła!
— Cieszę się, Filu! Tak bardzo się cieszę! — Wniósł ją do siebie i kilka razy uniósł w górę, na co ona aż zachichotała.
— Stasiu, ja ci muszę o wszystkim opowiedzieć, ale zanim to się stanie, muszę ci powiedzieć, co jeszcze wymyśliłam!
— Mów, bo jestem niesamowicie ciekaw — powiedział, ujmując ją za rękę.
Razem przeszli przez ogrodową alejkę, a potem ruszyli prosto na miasto. Zniknęli z oczu murom klasztornym, które jeszcze jakiś czas ich obserwowały — jak ci odchodzą gdzieś w nieznane.
— Jedziemy dzisiaj do Jaśminowa — oznajmiła zuchwale.
— Dzisiaj chcesz jechać?
— Tak, Stasiu. Stęskniłam się za panem Domejką, a poza tym możemy o jakieś dzieciaki popytać i je wziąć do kogoś na stancję. Mówię ci, jestem zwarta i gotowa jechać tam nawet teraz, tylko jeszcze do mnie do mieszkania pójdziemy, załadujemy jakieś jedzonko i może pojedziemy do cukierni po jakieś słodycze dla nas, co myślisz?
Przez całą drogę do niej do mieszkania opowiadała mu o tym, co wydarzyło się w klasztorze. Nie omieszkała się również wspomnieć mu o swoich domysłach, o tym, że jej tam przyjmować nie chcieli prawie wcale, a na koniec zachwycała się tym, jak ją to siostra przełożona ślicznie potraktowała. Cieszył się razem z nią, a ona raz po raz głaskała go po głowie i chwaliła go za to, że chciało mu się na nią tyle czekać. Wszak, myślała, że wrócił się na Przedmieście, bo to żal jest człowiekowi tyle siedzieć i nic za ten czas nie zrobić.
— Filu, czekanie na ciebie to nie jest strata czasu — odpowiedział szczerze. — Uznałem, że byłoby to bardzo niewłaściwie i bez jakiegokolwiek szacunku do ciebie, gdybym sobie tak po prostu poszedł, więc zostałem.
— To bardzo miłe — przyznała, delikatnie zakłopotana tym wyznaniem.
Jakąś chwile potem udało im się dojechać na miejsce. Na klatce jak zwykle powitała ich pani Lipska, a jako że Teofilka akurat potrzebowała koszyka, staruszka za jej zapytaniem natychmiast wbiegła do mieszkania i ślicznie im go ozdobiła, a nawet w pyszne specjały opatrzyła. Następnie zaczęła ich przestrzegać przed tym, aby nie siedzieli tam jakoś szczególnie długo, żeby, nie daj Boże, nie wracali do Warszawy po ciemku jak kiedyś.
I nagle Wokulskiemu coś się przypomniało.
— Filu, wzięłabyś sobie jakiś kapelusz, bo dziś jest strasznie gorąco. Żeby ci się coś nie stało.
Teofila z koszyczkiem w rącze trąciła go prosto w ramię.
— Widzi pani jaki szubrawca? — zawołała ze śmiechem. — Raz mi mówi, żebym w kapeluszach nie chodziła, a teraz znów każe mi w nich chodzić! Wstrętny człowiek!
— Co jak co, ale pan Stanisława akurat dobrze pani gada. Dziś gorąco jak w piekle, a pani jest bardzo delikatna.
— Filu, idź. Proszę cię.
Teofila westchnęła zrezygnowana.
— Skoro tak uważacie, to niech tak będzie, ale nie łudź się, Stasiu, że ty zostaniesz bez. Zaraz ci jakiś mój kapelusz stary przyniosę i będziesz wyglądał jak błazen!
— Ani mi się śni chodzić w babskich kapeluszach! — powiedział ze śmiechem.
— Głupoty gadasz! Będziesz wyglądał ślicznie.
I z tym też słowem ruszyła prosto do mieszkania.
Nie mogła się zdecydować, który kapelusz ze sobą weźmie. Wiedziała jedynie, że dla Stanisława weźmie najgorszy z nich, najlepiej w jakimś typowym babskim kolorze i jeszcze z jakimś kwiatkiem, a potem mu go założy na łeb przy wszystkich współlokatorach. Chciała się z niego w najlepsze pośmiać, ale najpierw musiała się sporo nagłowić nad nimi oboma. Kapeluszów miała całkiem sporo, lecz już w nich praktycznie nie chodziła — wydawały jej się brzydkie, staroświeckie i kiczowate, więc zupełnie nie rozumiała, jak mogła w nich kiedyś chodzić. Wywaliła je wszystkie na podłogę i zaczęła Stasia w duchu chwalić za to, ją kiedyś raczył upiększyć w Jaśminowie — jej sypialnia wyglądała teraz jak istne pobojowisko, a ona z każdym kolejnym spojrzeniem na te okropne wstążki i gniazda na głowie, jak zwykła teraz o nich mówić, chciała wrzucić je do kominka i puścić z dymem.
Gdy tylko sobie przypomniała, po co tu właściwie przyszła, zaczęła się spieszyć. Jeden wyrzuciła za siebie, a z drugiego zerwała wszystkie dekoracje, po czym ubrała go na głowę i zawiązała delikatnie pod szyją. Obracając się w lustrze, spostrzegła wprost idealny kapelusz dla Stacha — pomarańczowy z jakimś ptaszyskiem na głowie, jej pierwszy, jeszcze z Krakowa.
— Filu?
Odwróciła się i zauważyła, że Stanisław wpatruje się w nią ze śmiechem, więc w zamian rzuciła w niego pomarańczowym kapeluszem.
— Masz. Ten jest idealny dla ciebie.
— Chyba sobie żartujesz. Co to za paskudne ptaszysko?
— Nie wiem, ktoś mi mówił, że to paskudne ptaszysko nazywa się Stanisław Wokulski.
— Filu, droczysz się.
— A pewnie, że się droczę! — odpowiedziała, zanosząc się rozkosznym śmiechem. — Gdzie masz koszyk? Tylko mi nie mów, że go na schodach zgubiłeś!
— Zostawiłem go na szafce na korytarzu.
Zignorowała tę odpowiedź, obracając się wokoło.
— Podobam ci się w tym kapeluszu?
— Filu, którykolwiek byś kapelusz założyła, ty zawsze będziesz dla mnie najpiękniejsza. Nawet gdybyś założyła to ptaszysko.
— W takim razie jadę w nim — powiedziała, obracając się jeszcze raz. — Stasiu, a to ptaszysko sobie dla mnie założysz, prawda?
— Absolutnie. Będę wyglądał jak błazen.
— Ale będziesz ładnym błaznem! — zaprotestowała, uśmiechając się do niego słodziutko.
Jeszcze raz obróciła się w lustrze, a on w tym czasie zachwycał się tym, że ta nazwała go "ładnym błaznem". Swoją drogą już się zgodził ubrać na siebie ten kapelusz i gdy Teofila tylko się odwróciła, ujrzała go z tym ptaszyskiem na głowie. Myślała, że zaraz przyjdzie jej upaść ze śmiechu na podłogę, aż tak bardzo się z niego śmiała, i rzeczywiście tak się stało, bo zaraz potem upadła prosto w te wszystkie kapelusze. Natychmiast pobiegł jej na pomoc, zaczął sprowadzać, czy, nie daj Boże, nic się jej nie stało, ale Teofilka na szczęście była cała. Śmiała się jak potłuczona i chuchała mu prosto w twarz, a potem rzuciła mu się na szyję i styknęła się z nim razem swoim i tym jego paskudnym kapeluszem.
— Jesteś zadowolona? — zapytał z uśmiechem.
— Jestem przeszczęśliwa. Wyglądasz fantastycznie. Stylowa z ciebie dama. — Znów zaczęła się z niego śmiać. Aż jej oddechu zabrakło.
Ostatecznie, pocieszna tym widokiem aż zanadto, nie wzięła tego kapelusza do Jaśminowa. Wpierw jednak przyszło im jeszcze odwiedzić cukiernię, a tam tak samo Teofila nie mogła zdecydować się, co wybrać. Kusiły ją te przeróżne ciasta, co następne to jeszcze piękniejsze, i tak traciła czas przy szklanej ladzie, denerwując tym naburmuszoną do cna klientelę — cóż jednak, jak ona dziś była taka szczęśliwa, że nic ją nie obchodziło?
— Teofilko, decyduj się — szepnął jej Wokulski na ucho. — Te wisienki wyglądają całkiem pysznie, więc może to je kupimy? Chodź, wszyscy już czekają na ciebie przy kasie.
— Sam jesteś wisienka.
Teofila powiedziała to na tle głośno, że ją cała tamta klientela usłyszała. Pewna starsza dama z zażenowaniem zmarszczyła czoło, po czym wyszła na miasto, a kilka bliższych jej osób, które słyszały to aż za dobrze, odsunęło się i gdzieś wzrokiem umknęło. A Wokulski zaczął wyglądać właśnie tak samo jak ta wspomniana wcześniej przez niego wisienka — cały się zaczerwienił, bo nie to, że go przedtem "ładnym błaznem" nazwała, to teraz jeszcze ochrzciła go "wisienką" przy innych warszawiakach.
Jej to zaś w ogóle nie przeszkadzało, nawet tego zamieszania nie zauważyła, aż wreszcie postanowiła, że jednak kupi to ciasto wiśniowe specjalnie dla Stasia.
— Jednak chcę to ciasto wiśniowe — powiedziała na głos.
Młody mężczyzna przy kasie z nadludzko spokojną miną zapakował jej to ładnie, po czym wydał jej pieniądze. Nareszcie mógł się ich pozbyć, a kiedy to się wreszcie stało, wszyscy odetchnęli z ulgą i zaczęli ich w najlepsze obgadywać.
Szybko udało im się wrócić na Krakowskie Przedmieście — jak udało im się zauważyć, ich sklep odwiedziła dziś bardzo pokaźna liczba klientów. Konstancja zręcznie uwijała się przy kasie, raz po raz popychając w jakieś miejsce Suzina, który po przedwczorajszej porażce w iście pisarskim stylu popłakiwał jeszcze czasem na zapleczu, ubolewając za swym dziełem, które, chcąc czy nie chcąc, spalił w kominku. Tamtego dnia, kiedy to naprawdę mu się zdawało, że zostawili go wszyscy najlepsi przyjaciele, wraz ze Stanisławem Piotrowiczem i Teofilą Nikołajewną na czele, przeczytał to dzieło jeszcze raz na spokojnie i gromko zapłakał, ponieważ wreszcie i on sam uznał je za beznadziejne. Przeprosił ich wszystkich, w sumie niepotrzebnie, gdyż sama Teofila wcale nie była na niego obrażona czy też zła. Chyba tylko pani Rzecka chciała, aby on ją przepraszał za tego topielca.
Wraz na samo ich wejście cała klientela się odwróciła i wbiła w nich swoje ostre ślepia, a jedna z pań nawet prychnęła. Oboje przystanęli gdzieś w cieniu i odczekali, aż wszystkie panie zostaną obsłużone, a w międzyczasie Józefinka zaczęła Staszka od tyłu ostrym pazurem atakować.
Teofila spostrzegła, że nigdzie nie ma Anielki i przez jakiś czas zastanawiała się nad tym, gdzie ta dziewczyna się podziała. Jej wątpliwości zostały jednak szybko rozwiane przez Konstancję, która obsłużyła prędko ostatnią z pań.
— Pan Julian wyjeżdża — powiedziała smętnie Konstancja. — Ten cały Geist do niego napisał i chłopak się poszedł pakować, a Anielka prosto za nim pobiegła... Był tu z jakieś pół godziny temu, mówił, że będzie pisał i że was pozdrawia i życzy wam powodzenia. Biedny chłopak, dopiero zaczął pracować w klinice, a ten już mu każe przyjeżdżać do siebie...
— Jak to? Dzisiaj wyjeżdża? — zapytała z niedowierzaniem Teofila.
— A no dzisiaj wyjeżdża — wtrącił się Suzin, opierając się na ladzie. — I wy chyba też gdzieś jedziecie — dodał, wskazując na koszyk w ręce Stanisława.
Teofila jednak całkowicie zignorowała tę uwagę.
— Ale jak to? Teraz pan Ochocki jedzie? I Anielka razem z nim?
— Nie, wyszła go odprowadzić na dworzec.
— Boże, przecież ja muszę się z nim pożegnać i mu za wszystko podziękować! — zawołała głośno Teofila. — Myślicie, że jeszcze zdążymy go dogonić? Stasiu, trzeba iść!
— A ten koszyk to po co wam, jeśli można spytać? — nudził Suzin.
— Nieważne! Jedziemy szybko na dworzec, a potem też nas nie będzie, ponieważ jadę ze Stasiem do Jaśminowa odwiedzić naszych starych znajomych!
Z tym też słowem wbiegła prosto na ulicę, zostawiając ich wszystkich w stanie wielkiego zdziwienia. A zaraz za nią i pobiegł Wokulski. Suzin już wiedział, co się święci — oni nie jadą do żadnych znajomych, tylko chcą pobyć sobie sam na sam, a jak sam na sam, to najlepiej bez nikogo z przyjaciół. Prawda była oczywiście inna, ale kto im by wierzył w jakiekolwiek wytłumaczenia, skoro ich zachowanie mówiło samo za siebie? Konstancja to już nawet zaczęła się ze Suzinem o ilość dni do wesela zakładać.
Na dworcu kolejowym w Warszawie jak zwykle kłębiło się od wielu przyjezdnych oraz przyszłych wycieczkowiczów. Teofila przepychała się przez poszczególne sale, raz za razem wpadając na jakiegoś przechodnia, byle tylko na czas zdążyć i pożegnać się z panem Julianem. Wokulski biegł za nią do utraty tchu, ale jego ciągłe zamartwianie się o wiśniowe ciasto sprawiło, że musiał zwolnić i je biletowym na ladzie zostawić i za nią pobiec.
Ona zaś biegła — w tym nadludzkim tłumie nie mogła uświadczyć pana Juliana, a co najgorsze również Anielki, co nawet pozwoliło jej sądzić, że dziewczyna uciekła z nim razem do Paryża.
— Gdzie pani tak leci jak na złamanie karku? — zapytał ktoś, śmiejąc się na cały głos.
Nawet się za tym człowiekiem nie odwróciła, tylko dalej biegła i rozglądała się po obu stronach w poszukiwaniu choć jednej osoby, którą chciała znaleźć. Z tego wszystkiego aż zapomniała o Wokulskim, który już ją zupełnie z oczu stracił i teraz zaczął się rozglądać wokoło na środku korytarza, popychany przez przechodniów. Co najgorsze, panu na kasie zachciało się sprawdzić, co oni tam w koszyku trzymają, więc odkrył sobie spory kawałek obrusiku i jego oczom ukazało się właśnie pyszniutkie ciasto wiśniowe. Nie zamierzał go skosztować, ale tylko sobie na nie popatrzeć, po czym je zakrył i udawał, że nic się nie stało.
Tłum zaczął się przerzedzać i właśnie przez to Teofila zwolniła. Wokulski ją zauważył i szybko do niej podszedł, ujmując ją za rękę.
— Filu, masz mi już nigdy nie uciekać — powiedział do niej cichutko, a ona w zamian wtuliła się w jego ramię. Starał się ją uspokoić, więc otulił ją ramieniem — i to tak na środku dworca kolejowego w Warszawie.
— Panna Teofila?
Teofila prędko odwróciła się na to zawołanie. Pan Julian stał naprzeciwko niej w letnim słomkowym kapeluszu, a towarzyszyła mu panna Aniela — w różowej koronkowej sukience, którą kupiła jej kiedyś Teofila. Dziewczyna zdawała się być leciutko zawstydzona, ale nic nie powiedziała, tylko wbiła wzrok w ziemię i ujęła pana Juliana za ramię.
— Przybyłam się z panem pożegnać. Jest mi bardzo przykro, że pan już odjeżdża — odpowiedziała ze smutkiem panna Jagodzińska. — Jestem niezmiernie wdzięczna za wszelką pomoc, jaką od pana otrzymałam. I za przyjaźń. Przede wszystkim dziękuję panu za przyjaźń i za to, że stał się pan moim przyjacielem. — Odruchowo wyciągnęła do niego rękę, bynajmniej nie do ucałowania.
— Panno Teofilo, ja nie wyjeżdżam na zawsze — powiedział z uśmiechem pan Ochocki, kątem oka spoglądając na pannę Anielę, która — jak Teofila zdążyła zauważyć — trzymała się za serce i delikatnie popłakiwała. — Ja również jestem wdzięczny pani za współpracę i za naszą przyjaźń. I ja... Ja chcę jeszcze o ślub i błogosławieństwo prosić... — wydusił z oddaniem, upadając na kolana, a Anielka poszła śladem zaraz za nim.
Zadziwiła ją ta nagła prośba, a nawet odrobinę ją to wszystko zawstydziło. Wiedziała, że lubili się z Ochockim oboje, ale żeby ją o ślub prosić i to jeszcze jak rodzoną matkę? Nie spodziewała się tego i była tym faktem bardzo zdumiona. Zupełnie nie wiedziała, co ma w tej sprawie począć, więc po prostu tam stała i się w nich wpatrywała, z usteczkami zaciśniętymi w kreskę. Odczuła jakąś boleść w sercu, ale ona sama nie potrafiła dokładnie stwierdzić, skąd ta boleść się bierze — nawet nie potrafiła się przyznać sama przed sobą, że sama by tak chciała wziąć z kimś ślub.
W ich oczach spostrzegła niepewność oraz skromne oczekiwanie, nie mogła uwierzyć, że ta dwójka się kocha czy jak to tam się inaczej gada. Wiedziała, że Ochocki to dobry chłopak i Anielka na pewno będzie miała z nim dobrze i zamierzała się na to wszystko zgodzić, ale pod jednym warunkiem — Ochocki wróci i wywiąże się ze swoich słów, a w międzyczasie jak go nie będzie, ona już sobie z Anielką w najlepsze o tym porozmawia, tylko jak się jeszcze do tego zabierze — pojęcia nie miała i bardzo ją to zawstydzało, nawet teraz. Ba, nawet zapomniała, jak powinna im udzielić błogosławieństwa!
Stała tam jak głupia i zapewne trwało by to jeszcze całkiem sporo, gdyby ktoś w porę nie chwycił jej dłoni i nie położył ich na ich schylonych głowach. Uśmiechnęła się na ten czuły gest, a nawet coś wewnątrz niej drgnęło — cieszyła się, że on znów ją dotknął i otulił swoim oddechem jej skręcone pasma włosów.
— Zgadzam się na wasz ślub. Możecie wstać — powiedziała ciepło.
Nastąpiła chwila czułych pożegnań. Nie wiedzieć, w którym momencie Teosia zaczęła delikatnie popłakiwać i wpadła w objęcia pana Juliana, który chciał jej wręcz nieba przychylić za jej zgodę na wesele. Ucałował ją uroczyście w oba policzki, a na sam koniec pocałował ją w rękę.
— Będziemy na pana czekać.
— Ja już za wami wszystkimi tęsknię. Wasze towarzystwo było najlepszym, co mnie dotychczas spotkało. Bardzo dziękuję pani za współpracę. I za przyjaźń!
— Przyjaźń jest najważniejsza — odpowiedziała ze szczerym uśmiechem, odchodząc razem z Wokulskim pod rękę. Pomachała mu jeszcze na pożegnanie, a potem milcząca i nieco wzruszona wyszła ze swoim towarzyszem z dworca.
Gdy już jechali powozem do Jaśminowa, również milczała. Raz uśmiechała się dziwnie sama do siebie, a innym razem wycierała ze swoich oczu pojedynczą łezkę. Wreszcie oparła się głową o ramię Stanisława, który ciągle bawił się wiklinowym koszyczkiem i sprawdzał, czy ciasto wiśniowe przypadkiem tam nie ucierpiało. Na szczęście było całe, tylko podczas tej gonitwy na dworcu odrobinę się roztopiło.
— Ale ty się martwisz o to ciasto! — zawołała nagle Teofila, niezwykle tym faktem rozbawiona. — Jak zjesz, to nie będzie ci go nigdzie widać.
— Roztopiło się.
Roześmiała się na te słowa.
— Stasiu, ty to czasem dzieciak jesteś... — westchnęła, zmierzwiając mu ciemną czuprynkę. — Ha! Ale mi się teraz przypomniało! Ty pamiętasz, jak jechaliśmy dopiero pierwszy raz do Jaśminowa i nazywałam cię panem? Panienko Przenajświętsza! Wydaje mi się, że to tak dawno było... Wiesz, wolę tak jak jest teraz. Cieszę się, że nie jesteś już dla mnie żadnym panem, tylko moim Stasiem. — Przejechała mu paluszkiem po policzku, a potem uśmiechnęła się do niego promiennie. Bardzo go to rozczuliło.
Zaczęła rozmyślać na głos o Anielce i panu Julianie — on zaś jej słuchał, myśląc pokrótce o niej i o nim samym — on również by chciał, żeby ich tak ktoś razem pobłogosławił na drogę.
— Wiesz, co ci powiem? Nie sądziłam, że ona z panem Julianem... No wiesz... — Jakoś nie umiała wypowiedzieć na głos tego słowa.
— Kochają się? — zapytał z delikatnym drżeniem ust, ujmując ją za rękę. Było mu niezwykle trudno być mu z nią tak blisko, wypowiadając jednocześnie to pięknie słowo z myślą, że ona przecież nigdy z nim nie będzie.
— Tak... Nie myślałam, że tak jest — przyznała szczerze Teosia. — To wszystko wydarzyło się tak szybko... Nie wiem, nie mam pojęcia... Wiedziałam, że się lubili, a on ją gdzieś tam zapraszał, ale żeby aż tak bardzo... Nie wiem, Stasiu, nie wydaje ci się, że to za szybko? Ja od razu mówię, że ja pana Juliana szanuję i mam go jak za brata, ale ja zupełnie nic o tym nie wiedziałam... Nie wiem...
— Musisz z nią porozmawiać, Filu — odpowiedział, tak coś dziwnie uciekając przed nią spojrzeniem.
— Oczywiście, tak właśnie zamierzam.
Licho uśmiechnął się na te słowa.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział, na co ona też delikatnie się uśmiechnęła.
Cała droga zeszła im dokładnie godzinkę. Wraz z samym wyjściem Teofila zdawała się przestać myśleć o wszystkim — wieś dobrze na nią działała, sprawiała, że zgiełk miasta uciekał z samym widokiem tamtejszych rozległych pól i lasów. Podobnie jak ostatnio, znów ujęła Stanisława za ramię i zaczęła iść z nim w stronę chat. Teraz mógł przypatrywać się bez końca jej pięknym spojrzeniom, które grzały jej skórę. W jednym momencie zdjęła nawet kapelusz i poczęła nim wymachiwać w tę i z powrotem, ale ten zaraz potem jej ten kapelusz wyrwał i ponownie założył go jej na głowie. Wcale nie była na niego zła, zdawała się być mu wdzięczna za wszystko, i w zamian za to chwyciła go za rękę, ruszając z uśmiechem przed siebie.
Wielu tutejszych mieszkańców natychmiast ich rozpoznało, zaczęło im się kłaniać i skromnie ich pozdrowiło — wyskoczyło nawet kilku dzieciaków, ale były to dzieciaki zbyt tym państwem wystraszone, ponieważ zaraz potem już ich przy nich nie było.
Oczom Stanisława tak samo jak kiedyś ukazała się piękna Matka Ziemia — kobieta silna, naturalna, z pięknym wesolutkim uśmiechem i wiankiem na głowie. Przypomniało mu się tamto widzenie sprzed dawna, kiedy to siedziała z nim razem na łące i czule ujmowała jego twarz. Mówiła, że na niego czeka, że czekała na niego od dawna, i jak tylko zrozumiał, że niedługo w tym obrazie pięknym i zbyt realistycznym mogło dojść pomiędzy nimi do wymiany ust, aż zadrżał i wprost przy Teofilce zapłonął ogromnym rumieńcem.
Ta jednak tego nie zauważyła. Zbyt pochłonięta tym wszystkim, tym swoistym letnim obrazem, wiodła go w pobliże dworku, wiernie i w jego ramię wtulona. Jedna ze ścian pałacyku jeszcze bardziej zakryła się bluszczem, a łąka dosłownie zatonęła w kwiecie. Nad ich głowami grzały się w słońcu równie kwieciste i soczyste jabłonie, które z ich samym wejściem na dworskie zabudowania, okryły ich istnym śniegiem. Kilka śnieżynek spadło Teofilce na twarzyczkę, a jedna — nieznośna niesamowicie! — spadła jej wprost na samą powiekę, przez co tylko uniosła się śmiechem.
Wokulski ujął jej twarz i z jakąś drobną chwilę wpatrywał się w nią z uśmiechem, w to, jak się śmieje i nieudolnie próbuje sobie wyciągnąć tego malutkiego płateczka z oka.
— Pomóc ci, Filu? — zapytał czule.
— Bardzo cię proszę.
Wystarczył tylko moment, a ona już widziała normalnie. Szczerze i gorąco mu za to podziękowała, rzucając mu się na szyję, na co on znów oblał się soczystym rumieńcem.
— Nie chcesz dziś iść do środka? — zapytał jeszcze raz, wskazując jej na dworek, znajdujący się zaraz naprzeciwko.
— Nie, tam i tak nic nie ma — odpowiedziała. — Gdybym tylko coś z tego miejsca zapamiętała z dzieciństwa, na pewno chciałabym iść tam jeszcze raz, ale jak możesz się domyślić, moja głowa jest pusta.
— Wydaje ci się, że byłaś już tam kiedyś?
— Tak, takie mam wrażenie... Nie wiem, Stasiu... Nie pamiętam...
— Nie martw się. Zjemy coś teraz?
Roześmiała się na te słowa.
— Ty moja wisienko! — zawołała. — Oczywiście, chodźmy coś przekąsić, tylko chodźmy bliżej tego jeziorka. Ono tak bardzo mi się podoba!
Jak też chciała, to tak też zrobił, i zaraz potem siedzieli już razem w cieniu drzew w towarzystwie ślicznie kwitnących kwiatów oraz chłodnej wody jeziorka. Usiedli w tym samym miejscu co kiedyś, przy tym samym upadłym spróchniałym drzewie, gdzie to jeszcze nazywała go panem. Ułożyła głowę na jego kolanie, co przyjął początkowo z ogromnym zdziwieniem, ale gdy tylko spostrzegł jej uśmiech wykradający się z jej skręconych loków, uradował się tym stanem rzeczy i natychmiast zrobiło mu się bardzo miło.
— Jesteś fanatykiem wisienek — stwierdziła ze śmiechem. — Dobrze, że kupiłam nam to ciasto.
Nie na długo mu jednak przyszło cieszyć się jej pięknym widokiem, ponieważ ta niedługo potem się podniosła i zaczęła sobie w koszyku grzebać. Pani Lipska zapakowała im tam sporo pyszności, a nawet dała im jakieś tanie winko, którym szczerze nie pogardziła — liczył się gest, a nie to, co ta jej kobieta dała.
Rozkoszowała się tym smakiem i całkiem przypadkiem odsłoniła w jego stronę swoje niewielkie stópki skryte w złocistych pantofelkach na paseczku. Nawet nie spostrzegła, że siedzi przy nim nieprzyzwoicie, a on w tym samym momencie zaczyna się mocno kłopotać i odwrócił swoje spojrzenie, lecz — nie oszukujmy się! — ciągle go do tych jej pięknych nóżek ciągnęło niesamowicie.
— Coś tak nagle zmarkotniał? — zapytała.
— Zamyśliłem się.
— O czym tak myślisz, co?
— Myślę o tobie — odpowiedział na szybko, ale zaraz potem zaczął się za to upominać. Zapewne teraz walnie jej jakąś głupotę albo powie jej co nieco za dużo — jak dla siebie był zwykłym głupcem.
— O mnie? A co niby takiego o mnie myślisz?
— Zapomniałem ci dziś powiedzieć, że jesteś piękna. Przepraszam.
— Kłamca! Mówiłeś mi to dzisiaj rano, dobrze pamiętam! Konstancja wszystko słyszała, a potem śmiała się ze mnie przy kasie. Stasiu — zwróciła się do niego błagalnie — przecież wiesz, że mi możesz powiedzieć wszystko...
Ten jednak dobrze wiedział, że nie może jej tak dokładnie wszystkiego powiedzieć, ponieważ mogłoby go to słono kosztować. Mógłby ją utracić na zawsze, a tak bardzo nie chciał jej stracić. Tylko jej uśmiech napawał go szczęściem i w jej towarzystwie czuł się niezwykle beztrosko — nie zamierzał tego stracić dla swoich uczuć, ale i tak uważał swoje stanowisko za niezbicie egoistyczne.
— Stasiu, ty to czasem jesteś dzieciak! — zażartowała. — Spokojnie, nie patrz się tak na mnie przeraźliwie, już cię o nic pytać nie będę. Myśl tam sobie o mnie, co chcesz, tylko mnie tam nie obnażaj jak Suzin na tym obrazie — dodała, ciskając go w ramię.
Ten jednak był już czerwony jak ta wisienka na torcie — ona jak zwykle tego nie zauważyła.
— Zbierajmy się. Mam ochotę iść nad staw, o ile mi oczywiście nie odmówisz. Chyba że chcesz iść teraz na wieś? Jak myślisz, Stasiu?
— Pójdę, gdzie tylko zechcesz, Filu.
Teofila zaśmiała się delikatnie.
— Wiem. Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
Szczerze mówiąc, ta odpowiedź bardzo go zabolała. Znów zaczął się za to wszystko upominać, bo nie w smak mu było wymuszać na niej jakiś romans. Mimo wszystko dziwił się, że Teofila jak dotychczas nie spotykała się jeszcze z żadnym mężczyzną, nie licząc oczywiście niezwykle wiernego kuzynka. Najwięcej czasu spędzała tylko i wyłącznie z nim — zabierała go wszędzie i to z nim najwięcej rozmawiała. Może nie chciała bawić się w żadne małżeństwa, tylko iść przez życie śmiało, nie będąc na nikogo skazana, jedynie ze najlepszym przyjacielem u boku. Sam nie wiedział, jak to interpretować, a co dopiero miał o tym myśleć — nie wiedział zupełnie. Choć rozmawiała z nim praktycznie o wszystkim, w temacie miłości nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Nawet nie wiedział, czy była kiedyś w kimś zakochana. Jeśli była, już zaczął temu mężczyźnie zazdrościć, za co potem okropnie zbeształ się w myślach. Za ten czas stał się jeszcze większym zazdrośnikiem niż kiedyś — zresztą, on nawet już sobie wmawiał, że nigdy nie był zazdrosny o pannę Izę, tylko wyłącznie o Teofilę. Chciał ją chronić przed niebezpiecznymi typami, ale czasem tak naprawdę żaden z nich nie okazywał nigdy tym niebezpiecznym typem. Potem bardzo go to wszystko denerwowało, bo przecież nie powinien mieć urazów do tej kobiety za to, że się z kimś spotyka. Mogła się spotykać, z kim tylko chciała, lecz jego serce wciąż czyniło mu głupie żarty i ciągle mu do łba biło, że ona powinna spotykać się tylko z nim, co było bardzo zaborcze i chciał się przed tym jak najbardziej strzec. Koniec końców i tak nigdy tej kobiety nie zdobędzie. Względem panny Łęckiej, to ta była zupełnie nie do zdobycia — jak jakaś góra lodowa, na którą nie da się w ogóle wejść.
Oboje zapakowali wszystko do koszyka, a potem ruszyli razem na staw. Widząc, że on milczy, ona również milczała, ale jak tylko weszła na kładkę, nie mogła się nie odezwać:
— Znów myślisz o jakiejś głupocie? — zapytała ze śmiechem, spoglądając na niego kątem oka.
— Wybacz, znów się zamyśliłem.
— Czyżby znów przeze mnie?
Nie zdążył jej na to odpowiedzieć, ponieważ ta akurat pobiegła na sam początek kładki, co swoją drogą bardzo go ucieszyło — nie chciał się przed nią spowiadać z takiego głupstwa. Tym razem postanowił się przed tym strzec, bo Teofila coraz bardziej go odgadywała, a to robiło się bardzo niebezpieczne.
Gdy spostrzegł, że ona tam na niego czeka i usłyszał, że do niego woła, położył koszyk na ławce i dołączył do niej zaraz potem. Natychmiast ujęła go za ramię i wesoło się do niego uśmiechnęła.
— Myślisz, że jest tu głęboko? — zapytała jak gdyby nigdy nic, z soczystym uśmiechem.
— Myślę, że nie, ale zaraz możemy to sprawdzić. — Pochylił się i wziął do ręki jakąś gałązkę, która akurat mu się na oczy nawinęła, i wbił ją w dno przy samym brzegu. Jak wywnioskował, woda nie będzie sięgać nawet do kolan.
Teofilka jednak ani myślała tego słuchać. Stała tuż za nim i wreszcie stwierdziła, że sama chce to sprawdzić. Właśnie miała szykować się do biegu, gdy Wokulski zapytał:
— Teofilo, co ty robisz?
— Zamknij dziób. To jest sprawa życia i śmierci. Vive la Napoleon!
— Teofilo, nie!
Nim jednak zdążył cokolwiek zrobić, Teofila z impetem przebiegła przez kładkę i wpadła do stawu. Na niego aż chlupnęło, a jej cała sukienka, która właśnie była już cała namoknięta, poszła w górę i zrobiła wybrzuszenie na wodzie. Nic jej z tego nie pozostało, jak tylko zacząć się z tego śmiało i głośno śmiać.
— Filu, jesteś szalona! — zawołał do niej z daleka ze śmiechem. — Jak wyjdziesz, to będziesz cała brudna i mokra! Jeszcze mi się przeziębisz!
— Spokojnie, Stasiu, spokojnie! Ja się tu świetnie czuję! Zobacz, wyglądam jak wróżka! O! Patrz się na mnie! — roześmiała się, wykonując nieudolny piruet, przez co już na dobre namokła w wodzie. — Albo wiesz co? Masz tu do mnie natychmiast wejść, bo jak nie, to wszystkim w Warszawie powiem, że jesteś tchórzem i się wody boisz jak jakiś dzieciak!
— Filu, ty niemożliwa kobieto!
— Wchodź! Zapraszam serdecznie! To będzie nasze wodne królestwo! Będziesz moim topielcem!
— Wchodzę, Filu!
— Wiedziałam, że cię przekonam, ty mój topielcu!
Śmiała się z niego, gdy z trudem wpatrywał się w wodę, a potem go poganiała. Może tam nie wskoczył, ale przynajmniej tam wszedł, a ona natychmiast się do niego przedostała i w nagrodę ochlapała go mułem. Oczywiście musiał się na niej odegrać, więc prędko zaczął ją gonić po całym stawie.
— Wiesz, że mam sukienkę! Zlituj się! — pisnęła, podrywając do siebie fałdy sukni, aby lepiej biec.
— Ani myślę!
Ochlapała go wodą, ale nic to nie dało, bo ten ją złapał i uniósł prosto do siebie. Cała jej sukienka od pasa w dół była nie tylko mokra, ale obrosła też jakimś mułem, lecz ta wyraźnie się tym nie przejmowała i zamiast tego ujmowała czule jego twarz. Nie mogła się napatrzeć na tego człowieka, a już najbardziej nie dowierzała w to, że teraz pluska się z nim w wodzie jak małe dziecko.
Jak tylko poczuł na sobie jej odrobinę śliskie dłonie, postawił ją na dnie. Ciągle nie spuszczała z niego spojrzenia i cały czas ujmowała go za twarz, podnosząc naiwnie główkę. Warga jej zadrżała, widać po niej było, że na coś czeka, ale sama do końca nie wiedziała na co dokładnie.
I nagle przed samą twarzą Teosi przeleciała pszczoła.
— Jezus Maria! — wykrzyknęła, odganiając owada, a tym samym ochlapują go wodą. Tamtejsza chwila już nie mogła się powtórzyć, przez co Wokulski powiódł za nią tęsknym spojrzeniem.
— Co za flądra! Zaraz by mi do ust wpadła! Stasiu, mój topielcu, wychodzimy już? Nam jeszcze na wieś trzeba iść, a my mokrzy jak nie wiem co! Chodź!
Jakoś udało im się wyjść, lecz zrobili to z niemałym trudem. Na kładkę było im wejść za wysoko, a Teofilka musiałaby przez to całą sukienkę podwinąć, czego oczywiście uczynić przez nim nie chciała, więc pod jego czujnym spojrzeniem zaczęła przedzierać się przez chaszcze.
— Teofilko, zaraz ubrudzisz mi się cała albo się tam na coś nabijesz. Chodź, jak cię proszę, ja pierwszy na kładkę wejdę, a potem podasz mi rękę i jakoś cię wciągnę.
Przystała na tę propozycję i zaraz potem on już był na kładce. Za to z nią był już spory problem, a wszystko to utrudniała oczywiście falbaniasta suknia. Postanowiła więc już nie wydziwiać i nie przejmować się niczym, tylko złapać go mocno za ręce i czekać na to, aż wreszcie się z wody wydostanie.
Nim minęła chwila, wylądowała głową na jego piersi, opadając na niego całkowicie. W większym stopniu zakryła go swoją suknią, lecz była zbyt zmęczona, aby z niego wstać.
— Nie puszczaj mnie jeszcze, proszę cię. Muszę odetchnąć.
— Jak tylko sobie życzysz.
Dla niego było to całkiem miłe przeżycie i rozkoszował się tym, a ona w tym samym momencie zasnęła — tak jakoś, zupełnie bez powodu, więc stwierdził ostatecznie, że nie będzie jej przeszkadzał jakiś czas. Może uda im się jako tako wyschnąć, ale on w to szczerze wątpił, gdyż ta aktualnie na nim leżała. W każdym bądź razie nie miał co teraz ze sobą zrobić, więc również próbował zasnąć, a w międzyczasie objął ją ramieniem. Pragnienie, aby ta chwila trwała wiecznie, było jednak niemożliwe. Musiał się tym w najlepsze nacieszyć, ponieważ mogło się to już więcej nie wydarzyć.
Obudził ją jakiś chichot, a tak się przynajmniej Teofilce zdawało. Zdziwiona podniosła głowę i spostrzegła, że leży na nim, przez co odrobinę się wystraszyła. Nad głową znów usłyszała ten sam śmiech, więc chcąc czy nie chcąc, podniosła wysoko spojrzenie.
Obserwowały ich jakieś roześmiane wiejskie dziewczęta. We trójkę ułożyły się na kolejno na trawie i przyglądały im się spod gąszczów traw. Gdy tylko Teofila na nie spojrzała, nieco zaspana i o spojrzeniu wyraźnie karcącym, wypadły z tych krzaków i pobiegły nie wiadomo gdzie, pewnie na wieś ludziom wygadać, że oto pani dziedzicowa z panem dziedzicem leżą sobie i śpią na kładce, jak ci wszyscy zakochani ludzie.
Ona jednak nic sobie z tego nie robiła i swoją drogą nawet podejrzeń takich nie posiadała. Interesowała ją tylko jej sukienka, która była nadal mokra i zzieleniała.
— Pobudka, topielcu! — zawołała na głos, przykładając Wokulskiemu rękę do czoła. — Popatrz tylko, nic z nas nie wyschło, nic a nic!
Natychmiast zerwał się na te słowa i jak tylko spostrzegł, że ona nadal mu jest tak samo bliska jak przedtem, uradował się. Przywitał ją z uśmiechem, a ona w zamian za to strzeliła go w głowę i zaniosła się śmiechem. Raptem z niego zeszła i założyła sobie na rękę swoją bransoletkę, po czym usiadła na ławce. Zastanawiał się, co będzie teraz wyrabiać, więc usiadł i zaczął się w nią wpatrywać.
— Szwagier Adam miał o mnie rację od zawsze — stwierdziła z uśmiechem. — Taka jestem stara, a bawię się jak dziecko! Stasiu, ja cię tak uwielbiam! Ty to nawet ze mną do stawku pójdziesz! Do piekła, do nieba... Pójdziesz ze mną wszędzie, ja to wiem! — Zaśpiewała coś tam do siebie śpiewać pod nosem, a w międzyczasie podwinęła swoją suknię do kolan.
Ochoczo wyciągnęła ku sobie nóżkę i zaczęła tam sobie coś przy paskach poprawiać. Jako tako nie myślała, że czyni coś źle, a nawet nie przypominała sobie, że się przed nim odkrywać nie chciała, jak miała z wody wychodzić. Teraz jakby o tym zapomniała i ze śpiewem na ustach sobie swoją nóżkę gładziła, a mu aż serce do gardła podeszło, gdy tylko zobaczył, co ta przy nim wyrabia — wszak nigdy jeszcze tak pięknych nóg nie widział za całe swoje życie!
Na szczęście długo to wszystko nie trwało, więc jakiś czas potem mógł spokojnie odetchnąć, tylko teraz miał kłopot się tego z głowy pozbyć.
— Ale ja jestem oślizgła! — roześmiała się, wyrzucając zza siebie jakieś śliskie zielsko, które akurat miała przylepione do siebie na rękawie. — Stasiu, coś ty nagle taki spięty? Topielca żeś ujrzał czy co? Pasuje nam chyba iść teraz do państwa Domejków, prawda? Ja wiem, że my wyglądamy okropnie, ale tu nam może nikt nic nie powie...
— Trzeba iść. Może znajdziemy coś dla ciebie na przebranie. Panna Basia może będzie coś dla ciebie miała.
— Stasiu, ja sobie poradzę. Najwyżej powiedzą, że panna topielica z Warszawy przyjechała.
Wzięła go pod ramię i wraz z tym nieszczęsnym koszyczkiem ruszyli w stronę drewnianych chat. Jeszcze jakąś chwilę zakrywał ich las, ale gdy tylko minęli kapliczkę z drewnianym krzyżem przyozdobionym wyschniętym wiankiem z rumianków i maków, znaleźli się w samym centrum Jaśminowa. Omijając poszczególne gospodarstwa, ani na moment tak naprawdę nie spotkali się z żadną wrogością chłopów. Kilkoro wąsaczy zdjęło czapki z głów, a nawet uśmiechnęło się do nich wesoło pod nosem, widząc ich namoknięte i pokryte mułem ubrania.
Pan Jędrzej Domejko uwidział już gości z daleka. Siedział sobie na ławeczce, gdzie grzało mu ładnie słońce, i palił sobie fajkę. Podszedł do nich o lasce, ukłonił im się, jak tylko mógł, a potem rączki pani dziedziczce ucałował, jednoczenie ich do chaty zapraszając.
— Jakże ja się cieszę, że ja znów panią dziedziczkę i pana dziedzica widzę! Pani Bronia jak malowana! Zapraszam do mnie na naleweczkę! A pani to taka pobrudzona jak potem do miasta pojedzie? Baśka, daj pani dziedziczce spódnice swoje jakie! Baśka!
— Ale ja nie potrzebuję, ja sobie poradzę — zaczęła sprzeciwiać się Teofila.
— Ale co też pani dziedziczka nam tu opowiada? Pani taka od nas do miasta nie pojedzie! Baśka! Pani dziedziczka z panem dziedzicem przyjechała!
Zza progu domostwa wybiegła do nich właśnie pewna dziewczyna. Zdawała się być jeszcze ładniejsza niż przedtem, w wysoce jasnych włosach spiętych w grubego warkocza. Jak tylko ich ujrzała, z radości podskoczyła i pannę Teofilę zaczęła w ręce całować.
— Ja tak o pani dziedziczce i panu dziedzicu często myślałam! Ja zaraz pani dziedziczce wodę ze studni przyniosę, zaraz tam coś pani wynajdę, zaraz, zaraz...
Chwilę potem już jej nie było, a pozostała dwójka usiadła w chacie u Domejków. Na stole pojawiła się właśnie wcześniej wspomniana przez pana Jędrzeja naleweczka, ale zanim starzec rozlał ją do kieliszków, z przejęciem się w nich wpatrywał i wprost nie mógł się na nich napatrzeć.
— Panie dziedzicu, tyle już was tu nie było, że ja żem już zapomniał, jak wy się oboje nazywacie! Jakoś to było... Panie dziedzicu, możesz mi pan powtórzyć?
— Wokulski.
— A, Wokulski! Tak mi coś jakoś chodziło po głowie! Pani Wokulska, już za chwilę będziesz pani miała wodę i stroje, zaraz, zaraz...
— NIE JESTEŚMY MAŁŻEŃSTWEM! — odpowiedzieli obydwoje w tym samym czasie, a Domejko na te słowa coś zamarł i zamyślił się.
— A, mnie się znów przypomniało! Państwo mają sklep i są przyjaciółmi po fachu, teraz rozumiem! Dzieci państwo też nie mają, teraz rozumiem! — Jeszcze raz się zamyślił i powiedział coś do siebie pod nosem. — Dobrze, że państwo jesteście, nasza Basieńka was chciała na wesele zaprosić.
— Panna Basia nas chce zaprosić na wesele? — zapytała z niedowierzaniem Teofila.
— Żeby pani dziedzicowa wiedziała! Dziewczyna codziennie się o was modliła. Nadto jeszcze na drużbów was chciała!
— To dla nas bardzo miłe zaskoczenie i na pewno będziemy chcieli przyjechać na to wesele.
Akurat w tym samym momencie przyszła panienka Basia, cała damskim ubiorem obładowana, dzierżąc w dłoniach wielką balię.
— Jest pani dziedziczka! Ja do izby sypialnej zapraszam, niech się pani tam wyszoruje, ale najpierw ja coś jeszcze państwom dziedzicom powiem! — Wystąpiła do nich uroczyście i najpiękniej jak tylko potrafiła ukłoniła im się po sam pas. — Ja pragnę z całego serca zaprosić państwa dziedziców na moje wesele i o drużbę was prosić. Będę pocieszona, jak państwo zgodzi się na dwudziestego sierpnia do nas zjechać i mi towarzyszyć.
Teofila powstała z miejsca, a potem blisko ujęła ją do siebie.
— Zjawimy się na pewno i z chęcią panience będziemy ze Stasiem towarzyszyć.
— Cieszę się, że się pani z panem dziedzicem zgodziła...
Trochę minęło, zanim panienka Basia przestała płakać ze wzruszenia i przeszła do oddzielnej izby, aby przenieść balię z wodą oraz ubrania, a Teofila chcąc czy nie chcąc, w większym stopniu zapraszana przez pana Domejkę, zgodziła się za nią pójść.
— Niech już tam sobie nasze dziewczęta idą, a ja z panem dziedzicem się naleweczki napiję bardzo chętnie!
W izbie sypialnej stały dwa drewniane łóżka, a na suficie wisiało kilka maryjnych ikon, pokrótce podobnych do tych, które Teofila widziała w klasztorze. Basia, nadal leciutko wzruszona, wskazała jej położoną na ziemi balię oraz podała jej swoje ubrania. Biała luźna odświętna bluzka była odrobinę na nią za luźna, ale Teofilce wcale to jakoś szczególnie nie przeszkadzało. Wprawdzie nie czekała na żadną pomoc, ale cieszyła się, że jej ją zaoferowali i doceniła ich gest, ponieważ zrobili to zupełnie bezinteresownie.
Wkrótce potem młoda Domejkówna zostawiła ją samą, więc Teofila zaczęła się rozbierać. Odrobinę się bała, że ktoś z okna może ją podejrzeć, więc przesunęła balię w bardziej ustronne miejsce, a dopiero potem zaczęła się myć. Czuła, że jej ciało jest bardzo oślizgłe i niemiłe w dotyku, ale mimo wszystko wpadłaby chętnie do tego stawku jeszcze raz, byleby poczuć się jak mała dziewczynka i zapomnieć o wszystkim. Najgorzej było z jednak z jej suknią — jak tylko się w najlepsze omyła i jej dotknęła, miała wrażenie, że ta wcale nie schnie, tylko jest wiecznie mokra. Z halką było to samo, a pończochy miała całe zielone. Ostatecznie ubrała tylko je, a resztę przewiesiła na sznurze, gdzie miało to wszystko schnąć. Trochę jej na tym zeszło, bo starała się jeszcze coś z tych ubrań wycisnąć, ale wszystkie były w opłakanym stanie. Jednym słusznym rozwiązaniem było założenie czystych ubrań prosto na jej nagie ciało. Niby nic jej tam nie prześwitywało, bo spódnica i bluzka miały gruby materiał, ale mimo wszystko czuła się jakaś naga.
Stwierdziła, że nie może tyle tu przesiadywać, więc wreszcie postanowiła stamtąd wyjść. Zrobiła to co prawda bardzo zawstydzona i początkowo nawet nie była w stanie na nikogo spojrzeć. Dopiero ta cisza, dogłębnie denerwująca ją cisza, sprawiła, że musiała podnieść na nich swoje spojrzenie. Panienka Basia stała naprzeciwko niej uśmiechnięta, nawet sam pan Domejko się podparł i zaczął się uśmiechać pod nosem, a Wokulskiemu — nie oszukujmy się! — aż mu mowę odjęło, czego oczywiście ona po nim nawet nie poznała. Rumieniec okryły mu twarz, co natychmiast wychylił po nim pan Domejko, a nawet zaczął coś podejrzewać, bo młodzi — starzy swoją drogą, tylko dla niego było to państwo młode — znów zaklęte w swym spojrzeniu jak u pana okulisty zostało. A już najgorzej było właśnie z nim — nie to, że mu przedtem takie piękne nóżki pokazała, to jeszcze teraz wyglądała przy nim tak przepięknie.
Nawet gdy przy nim usiadła, nie mógł przestać myśleć o niej w ten sposób, że ona mu się zwyczajnie podoba — teraz tym bardziej nie mógł przestać o niej myśleć.
— Ponoć pani dziedzicowa chce zabrać jakieś dzieciaki nasze do miasta — zaczął nagle Domejko.
— Owszem, chcemy pomóc niektórym się wyszkolić. Chętnie wezmę kogoś ze Stasiem na stancję.
— Mało się takich ludzi spotyka, aby nam chcieli pomagać... Pani dziedzicowa to jest zupełnie taka sama jak pani Bronia nasza... — począł wspominać, raz po raz ocierając łzę. — U nas wielu dzieciaków w polu pracuje i trudno będzie wam trochę kogoś zabrać, bo gospodarstwa, proszę państwa, to jest dla nas najważniejsza sprawa. Ale znam taką jedną dwójeczkę... Hela piękne hafty szyje, a Ziutek pyszniutki chlebek z ojcem w młynie piecze. Jak rodzice pozwolą wam ich oddać, to i one będą szczęśliwe i wy szczęśliwi będziecie... Basieńka, a prawda to jest, że dobre jest to nasze państwo dziedzicowe?
— A bardzo dobre! Rączki tylko całować i błogosławić na drogę!
— Dobra, Basieńka, dobra! Idź teraz po Ziutka i Helę i ich ojców!
Dziewczyna natychmiast przystała na prośbę dziadka. Szybko wyszła z chaty i poszła na wieś, a pozostała trójka ponownie zatonęła w rozmowie. Wkrótce potem Basia przyszła — wraz z Helą i Ziutkiem i ich całym ojcostwem. Już w progu jeden z ojców padł przed państwem dziedzinowym na kolana i zaczął im dłonie całować, bo nie miał nigdy pieniędzy na to, aby syna na nauki wysłać. Miło było widzieć, jak te dwa stany ze sobą rozległe stawiły w jednej chacie na rozmowie i zaczęły gadać ze sobą jak równy z równym. Nalewka jeszcze nieraz się polała, a rozmowy im płynęły miło i przyjemnie — zaczęli o powstaniu gadać, o czasach minionych i o tym, co się ówcześnie w Królestwie dzieje. Umówiono się, że jutro z rana wozem ojciec Ziutka przyszłych uczniów do miasta przywiezie.
Choć Teofila przez większość czasu mało się odzywała, bo wolała w tymże momencie Stasia albo ojca Helki posłuchać, całym sercem uczestniczyła w tej rozmowie. Panna Hela pokazała jej nawet kilka haftów, które ta chciała zabrać ze sobą do miasta, aby swoim przyszłym pracodawcom pokazać.
— Są piękne — pochwaliła ją Teofila, pozwalając jej usiąść na swoim kolanie. Ujęła ją do siebie i pogłaskała ją po głowie. Wokoło lała się owocowa nalewka, a zewsząd unosił się basowy głos ojca Ziutka w jakiejś przyśpiewce.
— Chcę, abyś była u nas w Warszawie szczęśliwa. Zawsze jak będziesz miała jakiś kłopot, zwróć się do mnie. Pomogę ci najlepiej, jak tylko będę mogła, moje dziecko.
— I niech pani będzie szczęśliwa.
Teosia rozpłakała się na te słowa. Właśnie spełniały się jej wszystkie marzenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro