Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VI. Wiązania miłosne 2.2

— Może weźmiemy dorożkę, Teofilko Nikołajewna? — zagadnął ją Suzin. — Znam jedno dobre miejsce. Tam na pewno będziesz miała swoje konwalie — wyjaśnił, zacierając z zadowolenia ręce.

— Skoro chciałeś ze mną rozmawiać, to lepiej to zróbmy, zamiast przeciągać to niepotrzebnie.

— Teofilko, ale co tobie tak jest spieszno? Ja tylko ci dałem propozycję, abyś ty mi się, kochana, nie męczyła i żebyśmy kupili szybko te twoje konwalie... Ja wiem, że ty byś chciała ze Stanisławem Piotrowiczem iść...

— Ja? Nie... Przecież ja mogę z tobą iść... 

— Teofilko, popatrz się na mnie i chuchnij mi tu... No, czuć od ciebie kłamstwem aż na Powiśle. Przecież ja widzę, że tobie do Stanisława Piotrowicza spieszno, strasznie spieszno! 

Suzin się rozmarzył, więc Teofila się wystraszyła, że teraz to on zacznie jej wmawiać, że kocha się w Wokulskim praktycznie bez opamiętania. Wolała zmienić temat i zacząć gadać o tym jego dziele niż narażać się na te kolejne kłamstwa o zakochaniu, których swoją drogą miała już czasem dość, a jak Suzin jeszcze złączy się z Konstancją, może powstać z tego spora intryga.

— Chciałeś porozmawiać ze mną o twojej książce. W czym mam ci pomóc?

Ten temat sprawił, że Suzin natychmiast zaczął się swoją książką zachwycać, nie wiedząc nawet, że tylko idiota mógłby mu ją wydać. Konstancja ciągle mu to wypominała, ale on i tak wierzył w swoje zdolności pisarskie i nie pozwalał sobie powiedzieć, że coś może być źle. Ta książka była dla niego idealna, jak jeszcze żadna inna, i głupio wierzył w to, że ktoś rzeczywiście wyda mu to coś, poniekąd trącące o poprzednią epokę i czasy starożytne. To już dawno przeszło i nikt nie chciał tego czytać. Po kolejnym nieudanym powstaniu niezwykła koncepcja Mickiewicza straciła na wartości na tyle, że już mało kto wierzył w odrodzenie Polaków. A Suzin jak głupiec na ślepo podążał za Teofilą jako boginią i wysłanniczką polskich serc, za Stanisławem Piotrowiczem jako niezniszczalnym panem i Panem Lasu, czyli złym Wilskim. Marne to było połączenie jak na czasy ówczesne, a nawet jakby co z tego było, Suzin nie mógł tego dobrze napisać. 

— Chciałbym, abyś poszła to ze mną wydać — wyznał z uśmiechem. — Stanisława Piotrowicza też możesz zabrać, żeby ci miło było.

Ta uwaga sprawiła, że Teofila delikatnie się zarumieniła, ale ona sama tego nie pojmowała — poczuła jedynie ciepło biegnące z policzków, ale nie myślała, że wygląda to aż tak źle, jak naprawdę wyglądało. Na jej szczęście Suzin wolał teraz gadać o swojej książce niż jej wmawiać, że kocha Stanisława Piotrowicza. 

— Ale czy ty aby już wszystko skończyłeś pisać? — zapytała. 

— Oczywiście, że skończyłem! Jak ja już coś piszę, to ja ci to napiszę za jednym zamachem, Teofilko!

— Słyszałam, że niektórzy pisarze piszą swoje książki przez wiele lat... A ty tak szybko...

— Teofilko Nikołajewna! Czy ty właśnie chcesz mi dać do zrozumienia, że we mnie nie wierzysz? Przez wiele lat, przez wiele lat, głupie gadanie... Ja nie jestem taki sam jak ci "niektórzy pisarze". 

— Ale przecie ja tak wcale nie myślę...

— Teofilko, kiedyś o tym w szkołach będą mówić, zobaczysz... — rozmarzył się. 

— Tak, tak, ale czy ja bym to mogła wcześniej ze Stasiem zobaczyć i dać ci opinię? Bo to jest przecież o nas, a ja tam nie wiem, co ty o nas nawypisywałeś...  

— Same dobre rzeczy, Teofilko! Ale oczywiście, skoro nalegasz, możesz to wcześniej obejrzeć i przeczytać ze Stanisławem Piotrowiczem, jak tylko zechcecie... Wiesz, Teofilko Nikołajewna, ja ci teraz nie chcę przeszkadzać, bo ty się teraz spełniasz i w ogóle, ale ty kiedyś tam pomyśl trochę o mnie, dobrze? Ty masz sprawczą moc, tobie wydawca nie może odmówić...

— Oczywiście... Pomogę ci, jak tylko mogę, Suzin. 

Teofila odpowiadała na to wszystko bardzo niepewnie. Ona naprawdę nie wierzyła w zdolności pisarskie Suzina. Nie chciała go tym urazić i pójdzie z nim to wydać, nawet gdyby miała się zbłaźnić, bo był przecież jej przyjacielem, ale miała nadzieję, że wydawca i tak odrzuci tę propozycję. Już i tak sporo o niej pisano, a najgorsze w tym wszystkim było to, że Suzin zrobił z niej tam jakąś boginię. Chciała mu powiedzieć, że lepiej będzie tego nie wydawać, tylko na prywacie to zostawić, ale odrobinę się bała, jak on na to zareaguje. Był całkowicie pochłonięty swoim dziełem i nie chciała go zranić, ale doskonale wiedziała, że teraz zranić go może wydawca... Głupia sytuacja. 

Akurat gdy tak szła i Suzin pod niebiosa wychwalał swoje dzieło, minęła witrynę z rządkiem roślin i kwiatów. Pisnęła zadowolona i natychmiast cofnęła się o kilka kroków, popychając tam Suzina. Była tak bardzo zachwycona, że miała już gdzieś swoje podejrzenia co do niezdolności Suzina w pisarstwie i teraz była wręcz pewna, że ona z nim to pójdzie wydać i jak jej będą to krytykować — da im popalić aż zanadto.

— Suzin, przecież wiesz, że ja z tobą wszędzie pójdę! Patrz!

Pociągając go za rękę, że aż bolało, wparowała z nim razem do środka. Sędziwa matrona o mocno wypudrowanym nosie o mało aż tam nie zemdlała, wysłuchawszy już z rana gorących ploteczek o incydencie w Ogrodzie Saskim. 

— Konwalie! — zawołała głośno Teofila. — Pakować mi wszystkie konwalie!

Teraz było już pewne, że panna Jagodzińska na nowo zwariowała. Zdecydowanie powolna ekspedientka zaczęła pakować jej te wszystkie konwalie, a matrona poczęła się obrażać, że jej ta zabrała kolejkę. Nie na długo jej to jednak przyszło, bo Teofila z kilkoma skrzynkami, które wniosła w powóz razem z Suzinem, szybko odjechała na Krakowskie Przedmieście, zadowolona z siebie i gotowa na wszystko. Nawet nie usłyszała, jak stara matrona zaczyna ją obrażać i wyzywa ją od rozpustnic — gdyby nawet tak było, zaniosłaby się tylko śmiechem.

Jadąc, już z daleka zauważyła, że Konstancja wraz z Wokulskim ogarnęła kilka wiązanek, a zaraz potem zjawiła się i panna Anielka z panem Ochockim. 

— Jak dobrze, że już jesteście — powiedziała, wyskakując na zewnątrz. Kątem oka popatrzyła w stronę Stacha, myśląc, że ten jej wreszcie coś łaskawie odpowie, ale tak się jednak nie stało. Teraz nie miała jak z nim porozmawiać o tym, co między nimi wczoraj zaszło — miała wrażenie, że go skrzywdziła, a przecież była pewna, że mu się podobało. 

Jakoś nie mogła znieść tego milczenia pomiędzy nimi obojga, więc gdy zanieśli już wszystkie skrzynki do środka, chwyciła go za rękę i zaprowadziła prosto na zaplecze. Nie patrzyła na to, że teraz wszyscy się na nich gapią, że Suzin już szczerzy się głupio, a Konstancja tyka znacząco Anielkę w ramię. Chciała wiedzieć, co się dzieje, bo wiedziała, że gdy on był smutny, smutna była również i ona. Trzymając go silnie za rękę, którą zaciskała mocno na jego bransoletce, zamknęła za nimi szczelnie drzwi i przeszła z nim w mniej widocznie miejsce — jakby też doskonale wiedziała, że znajdzie się wśród nich jakaś ofiara, która może ich podglądać.

Ciągle milczał, gdy oparła go o ścianę. Zarzuciła mu swoje ręce na szyję i szeptem kazała mu ją objąć, co zrobił, ale bardzo nieznacznie. Nawet nie poczuła, że ją dotyka. Palcem przejechała mu po policzku, a potem dotknęła wargi na jego ustach, czyniąc mu tym wielką rozkosz. Chciała wymusić na nim jakiekolwiek spojrzenie, ale miała wrażenie, że on ciągle od niej ucieka — czuła, że go skrzywdziła.

— Co się stało? — zapytała cichutko, bez żadnego wyrzutu w głosie, jakby doskonale wiedziała, że jest to tylko i wyłącznie jej wina.— Stasiu... Ty mi musisz odpowiedzieć, co się dzieje... Stasiu, mów do mnie, proszę cię, mów! Ja tak bardzo chcę, żebyś ty do mnie przemówił... Ty mój aniele! Mój głosie z niebios! Mądrości moja jedyna! Stasiu! Ja cię przepraszam... Ja cię tak bardzo przepraszam! Ja cię tak bardzo wczoraj skrzywdziłam!

— To ty jesteś mym aniołem, Teofilo. 

Wypowiedział to mocno, będąc pełnym zdeterminowania, i choć niekoniecznie jej się to podobało, ucieszyła się, że jej w ogóle coś odpowiedział. Spojrzała na jego twarz, wodziła po niej niczym po najpiękniejszym obrazie, rozkosznie, z uśmiechem, jak kochanka.

— Co się stało? Czy ja ci wczoraj zrobiłam krzywdę?

Zanim jej cokolwiek odpowiedział, upadł przed nią na kolana i czule zaczął całować jej dłoń. Początkowo wpatrywała się w to ze skromnym uśmiechem, ze załzawionymi ze wzruszenia oczyma, ale nim minęła chwila, Teofila się opamiętała. Ona przede wszystkim powinna dowiedzieć się, co się dzieje, a nie w zachwyt popadać.

Niewiele myśląc, cofnęła od niego rękę, udając, że jest na niego zła. Wpatrywał się w nią milczkiem, nie mając nawet w zamiarze wstać. Bardzo jej się to nie podobało, a nawet odrobinę ją to uraziło, bo nienawidziła, kiedy on przed nią klęczał i się przed nią pogrążał — o wiele bardziej wolała, gdy ją obejmował i gdy ją całował w czoło, bo wtedy przynajmniej wiedziała, że jest z nim równa i bez żadnych przeszkód może badać jego twarz — mogła ją dotykać i się w nią wtulić.

— Wstań. 

Celowo odwróciła od niego spojrzenie, aby wymóc na sobie obojętność, ale niekoniecznie jej się to udało. Chciała wrócić do niego, zobaczyć go, ujrzeć jego twarz, ale duma jej na to nie pozwalała. Zdawała się cierpieć i gdy wreszcie powzięła myśl, aby się na niego popatrzeć, poczuła, jak ją do siebie przyciska i gorąco ją obejmuje. 

— Teofilo, ja bym ci chciał podziękować — wyznał cicho.

— Skoro chcesz mi podziękować, to dlaczego pozwoliłeś mi cierpieć? Tak bardzo nie znoszę, gdy między nami jest źle...

— Filu, we mnie coś wczoraj pękło... 

— Co w tobie pękło, Stasiu? — zapytała troskliwie, ujmując go za twarz. 

— Ja się wczoraj nareszcie poczułem potrzebny na tym świecie, Filu. I ja się chyba oswoić z tym nie mogę... Chcę ci podziękować za twoją czułość, za bliskość, za to, że się mnie nie wstydzisz... Ale czegoś się boję... Ja się boję siebie, Filu... 

— Ty masz mi się nie bać! Stasiu, ty się musisz z tym oswoić, ty musisz sobie wreszcie uświadomić, że my cię tu wszyscy potrzebujemy, że my cię lubimy i szanujemy... Czy ty naprawdę przez ten cały czas myślałeś, że ja ci stąd odejść pozwolę? Stasiu, czemu ty tak bardzo w siebie nie wierzysz? 

— Jak mam wierzyć? Tyle lat straciłem, wszystko zniszczone, całe życie bezowocne...

— Ty musisz wreszcie w siebie uwierzyć, rozumiesz? Ja nie pozwolę ci się pogrążać... 

Przytuliła go mocno do siebie i pozwoliła mu spocząć głową na swoim obojczyku. Całowała go w czoło i teraz to ona go wspierała, nie wiedząc nawet, że coraz bardziej go chce, że ona z nim chce być już na zawsze.

— Ty możesz przychodzić do mnie codziennie. Jutro, pojutrze, na następne pojutrze, kolejne pojutrze... Ty zawsze możesz przychodzić do mnie wieczorem i jak tylko będziesz chciał, pozwolę ci czuć się potrzebnym jeszcze raz... Ty mi musisz wreszcie uwierzyć w siebie! 

Obróciła swoją twarz ku niemu i z mocnym wzruszeniem, cała dosłownie spłakana, kazała mu się wreszcie uśmiechnąć. 

— Stasiu, ja bym całe muzeum dla ciebie spaliła, bylebyś mi tylko ty tam stał, bo jesteś moim najpiękniejszym dziełem... Masz mi to wiedzieć! Ty musisz być mnie pewien!

Podniósł się z jej obojczyka, więc teraz to ona poczuła się przy nim malutka i krucha, zupełnie do utulenia. Styknął się z nią czołem, też będąc pokrótce wzruszonym, i z lśniącym wzrokiem ucałował ją w czoło.

— Jestem ciebie całkowicie pewien, Teofilo. 

— Ty masz mi bezgranicznie ufać, bo i ja ufam bezgranicznie tobie, dobrze?

Odpowiedział jej na to zdecydowanym skinieniem.

— A nie jesteś na mnie zła?

— Jakim cudem ja miałabym być na ciebie zła, Stasiu? Ja cię rozumiem. 

— Potrafisz mnie zrozumieć — przytaknął, na co ona tak samo przytaknęła, choć niekoniecznie wiedziała, dlaczego to powtarza. 

Przez jakiś czas panowała pomiędzy nimi cisza. Wpatrywała się w niego z uwielbieniem i gdy on co jakiś czas odwracał wzrok zbyt zawstydzony tym wszystkim, ona unosiła jego podbródek i jeszcze silnej wpatrywała się w jego twarz. Teraz już się do niej śmiał, był jej tak samo pięknym jak wczoraj wieczorem, jak najskrytsze jej marzenie.

Wreszcie usiadła z nim razem na kanapie, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że reszta siedzi tam milcząca, coś niecoś podejrzliwa i czekająca na wykonanie zadania za jej rozkazem. Ujęła jego twarz i przysunęła ją jak najbliżej siebie. 

— Przyjdziesz dziś do mnie, co? — zapytała rezolutnie. 

Wesoły rumieniec zajął mu twarz. Zachowywała się zupełnie tak, jakby uczyniła go swoim kochankiem, co swoją drogą było mu bardzo miłe, ale też wstydliwe. Byli jak kochankowie, bo w sekrecie przed innymi spotykali się wieczorem potajemne, aby się poznać, aby się poczuć i przede wszystkim wesprzeć, bo im obojgu ta czułość była potrzebna niezwykle bardzo. Nigdy nie zwykli doznać jej od kogokolwiek i gdy nagle zjawił się człowiek, który tylko jednym słowem potrafi to drugie ująć do siebie i nawet nieznacznym gestem sprawić, że czuje ta osoba zrozumienie, lgnie się do tego człowieka jak do nieba — bo tam jest nasz dom i tam serce nas wiedzie nasze.

— Dziś dam ci się spokojnie wyspać — odpowiedział zdecydowanie. 

Nie miała mu tego za złe, całkowicie powzięła sobie do serca jego decyzję.

— Przyjdź, kiedy tylko będziesz chciał, Stasiu. 

— Przyjdę. 

— Tego dnia masz mi być szczęśliwym tak samo, jak szczęśliwa dziś jestem ja, dobrze? Nic mnie tak bardzo nie uszczęśliwia jak właśnie twoje szczęście. Widzieć twój uśmiech, słyszeć słowo twoje, to być jak w niebie.

Gdyby nie odgłos chrupnięcia, zapewne jeszcze by tak z nim siedziała, zapominając o całym bożym świecie. Teofila nie musiała się wiele zastanawiać, aby stwierdzić, że była to podłoga, dokładnie przy samym wejściu na zaplecze. Zapewne była to wina Suzina — tak właśnie uznała, wiedząc doskonale, że raz go już na tym przyłapała. Miała tylko nadzieję, że jej tam gdzieś w kącie nie płakał, bo pewnie by tego nie przeżyła, a już najbardziej byłoby jej głupio za to, że ją i Stasia mają tam za jakichś kochanków. 

— Stasiu, ktoś nas chyba podgląda... — powiedziała mu na ucho.

Gdy to mówiła, wcale nie była jakaś szczególnie zła. Naprawdę się cieszyła, że zdołała go jakoś uspokoić i rozweselić, bo nienawidziła, kiedy było mu smutno. On już za dużo zła doznał i gdzieś w głębi serca miała zapisane, że ona musi się nim zająć i przyjąć go do siebie. Tak on sobie wybrał przed wieloma dniami — ona ma mu być opiekunem i przewodnikiem w życiu i jeszcze wtedy serio nie wiedziała, że on spełni w jej życiu taką samą funkcję. Była mu za to niezmiernie wdzięczna i chciała, żeby przychodził do niej wieczorem, aby się mogli nawzajem wspierać i milczeć, patrząc w niebo — tak to sobie teraz wesolutko wyobraziła, nie myśląc nawet, że jest to całkiem romantyczna wizja, całkowicie jej za dawna niepodobna. 

— Musimy iść. Teraz zajmiemy się pracą i zapomnimy o tym, co było złe, dobrze? Stasiu? 

Znów odpowiedział jej na to skinieniem, teraz z uśmiechem, po czym ostatni raz pogłaskała go po głowie. 

W głównym pomieszczeniu sklepu już na nich od dawna czekano. Suzin zachowywał się bardzo nerwowo, więc Teofila z samym wejściem była już pewna, że to on raczył ich przedtem podglądać. Trudno było całej reszcie nie spoglądać na tę dwójkę podejrzliwie, widząc doskonale ich mocno zarumienione lica oraz nieznaczne, znane im tylko dokładnie spojrzenia. Stanisław miał całe zmierzwione włosy i wyglądało to bardzo komicznie, więc zdenerwowana Teofila sprytnym ruchem mu je poprawiła, odchrząknęła i zaczęła udawać, że nic się nie dzieje. 

— To co? Robimy te olejki? — zapytała uśmiechnięta, aby jakoś zachęcić ich do działania, choć doskonale wiedziała, że ich podejrzenia mogą być dość dwuznaczne. Bardzo się zawstydziła i zaczęła się zastanawiać, ile tam na tym zapleczu z nim razem siedziała, ale tak bardzo się wtedy z nim zatraciła — aż sama musiała to przed sobą przyznać! — że zupełnie o tym czasie zapomniała.

— Oczywiście, Teofilko — odpowiedziała wesoło Rzecka, siląc się jedynie na kwaśny uśmiech. 

Ochocki w tym samym momencie delikatnie odchrząknął i szybko zabrał się za przygotowanie sprzętu, uchodząc szybkim krokiem w głąb zaplecza. Jak Teofila zdążyła zauważyć, Konstancja oddzieliła już kilka łodyżek od kwiatów i położyła je ładnie na ladzie w towarzystwie zapisanych starannie przez Teofilę kartek z całym planem działania. 

— Na początek wystarczy tyle. Tak do sprawdzenia — powiedziała głośno Jagodzińska, po czym owinęła to wszystko w szmatkę i zaniosła zaraz za Ochockim na zaplecze.

Gdy wszystko było już gotowe, a jeden z pojemników został podgrzany do odpowiedniego stopnia, Teofila do drugiego zbiornika wrzuciła kiść kwiatów. Po jakimś czasie nad ich głowami zaczęło coś parować. Woda zawrzała, więc Ochocki podstawił probówkę do zlewki, aby tenże olejek otrzymać — Teofila czuła się teraz niczym ryba w wodzie. Natychmiast kazała zabrać się za obieranie kolejnych kwiatów i sama także się do tego potem zabrała. 

Złocisty olejek nareszcie błysnął jej w oku. Zapiszczała uradowana, rzucając się Suzinowi prosto w ramiona, na co ten aż o mało nie upadł, kiedy styknął się z jej silnym dotykiem. Wpatrywali się w nią wszyscy z urzeczeniem, a już najbardziej wpatrywała się w nią jedna osoba — z mocno bijącym sercem i świadomością, że znalazła się na tym świecie kobieta, która cieszy się z rzeczy małych, a czyni dla świata rzeczy wielkie. Teraz już wiedział, że nie szło mu się w niczym pomylić — ona była realistyczna, silna, a zarazem delikatna, wymarzona, ówczesna Wenus, kobieta szczera, dzielna i wierna, którą mógł uszczęśliwiać. Chciał ją w tym momencie utulić i pochwalić ją, jaka jest dzielna. Pewnie by się z niego śmiała, mówiąc mu, że to żaden wyczyn albo by się w niego wtuliła i powiedziałby, że on jest dzielny tak samo — choć nie znali się jakoś bardzo długo, nie była tu wprawie mowa o żadnych latach, umiał ją idealnie odczytać. Dla nich te dnie i tygodnie były jak lata — jak całe życie. Śmiał się do siebie, wpatrywał się w nią z uwielbieniem, jak się pochyla i odkrywa świat, jak docieka, jak się uczy ciągle i pyta pana Juliana, czy następnym razem może odpalić to sama. Zauważyła to Konstancja, która już niejedno o nich na umyśle miała i sama zaczęła się z niego śmiać, odganiając od stołu Józefinkę.

— Co to takie słabe? — zapytał z rozczarowaniem Suzin, widząc, że powstała ciecz nie spieszy się z wydostaniem na zewnątrz. Ochocki dolał zimnej wody do jednego z pojemników, a Rzecka dorzuciła kolejną porcję kwiatów. 

— Suzinku! — zaśmiała się Teofila. — To wcale nie jest takie łatwe, jak sobie myślisz. To jest czasochłonna robota, ale ja już w porę do tego dorosłam, żeby sobie to uświadomić i to przezwyciężyć. Damy radę! 

Jakieś dwie godziny potem udało im się stworzyć pierwszy eteryczny olejek. Ochocki zamknął go szczelnie w probówce i zostawił go w ciemnym i chłodnym miejscu, aby żadne bogactwo z niego nie uleciało. Tak oto minęła im dzisiejsza praca, a przez kolejne dni przyniosła im jeszcze więcej nowych doświadczeń. Jednego dnia dało się zamówić w fabryce szkła dokładnie sześć flakoników, a już pod koniec tygodnia mieszanina była już prawie skończona — wymieszana z alkoholem miała stać tak z kilka albo kilkanaście dni, aby to wszystko mogło wchłonąć i się ujednolicić. 

Gdy Teofila dodawała kolejno odpowiednio oszacowaną przez siebie ilość kropelek do alkoholu, Suzin wleciał z pięknie zapakowanym opakowaniem. Miał tam zapakowane sześć różowiutkich szkiełek obleczonych białym mięciutkim materiałem, aby się to wszystko nie potłukło, ze specjalnym pozdrowieniem od fabrykanta, pana Schutta. 

— Teofilo Nikołajewna! Flakoniczki są przepiękne, chodź popatrzeć! Wszyscy zobaczcie! 

Pierwsza oczywiście doskoczyła tam Anielka. Chciała zobaczyć, czy flakoniki przypominają jej wizję czy aby odwrotnie — są trochę inne — ale wesoło uznała, że są jeszcze piękniejsze niż sobie wyobrażała. Same w sobie były niewielkie, liczące niewiele, bo z jakieś około sześćdziesiąt mililitrów. Wyglądały jednak przepięknie i Teofila miała pomysł ozdobić je jeszcze jakąś wstążeczką o ciemniejszym kolorze. 

— Są naprawdę śliczne! — przyznała. — Pan Schutt tak bardzo się postarał i jeszcze wysłał mi szczere pozdrowienia! To bardzo miłe! Jak już skończymy, to pomożecie mi to wszystko przelać, prawda? Jakiś lejek by mi się przydał... 

— Pani Lipska ma lejek, to mogę iść! — zgłosiła się Anielka. 

— Ale jaka tam ładna panieneczka przy stole siedziała i malowała, to się nawet nie spodziewacie... — rozmarzył się Suzin. — Cera szlachetna, taka ładna blondyneczka... Mnie to tam ona bardziej wyglądała na damę, a nie na malarkę w fabryce szkła... Smaczniutka kobietka!

Gdy cała reszta śmiała się z Suzina, Teofila w tym momencie znacząco popatrzyła się na Stacha. Odpowiedziało jej zdziwione spojrzenie. Może nie wiedziała, kim była ta cała "smaczniutka kobieta" Suzina, ale ona natychmiast pomyślała o pannie Izie. Zdawała się być na Stanisława wściekła, jakby była na niego obrażona, a Suzina chciała strzelić w mordę za tę głupią gadkę o tej pięknej blondyneczce, która mogła być panną Łęcką albo nią być nie mogła, ale jej się z nią skojarzyła i bardzo ją tam myśl zdenerwowała. Przestały jej się już podobać te flakoniki, bo jak tylko pomyślała, że je mogła panna Łęcka malować, dostawała wariactwa, choć przecież to wcale nie musiała być ona. Zrobiło jej się gorąco w tym towarzystwie i odruchowo popatrzyła w okno, czując się doprawdy bardzo dziwnie — jeszcze nigdy bowiem tak się nie czuła i nie umiała stwierdzić, dlaczego ta Łęcka ją tak jakoś denerwuje, skoro nawet nie wiadomo kim była tamta kobieta. Przez ten czas nie musiała o niej myśleć i gdy nagle Suzin wspomniał o tej "smaczniutkiej kobiecie", musiała tak jakoś dziwnie się zdenerwować — nie wiedzieć w sumie po co, skoro Łęcka im się od tamtego czasu nie pokazała. Gdy jej nie było, było dobrze, bo nawet o niej nie myślała, i nagle wpadł Suzin i zepsuł wszystko.

— Teofilko Nikołajewna, przestały ci się już te flakoniki podobać? — zapytał ją z nagła Suzin. 

Aż zadrżała na samą myśl o tym, że mogła zostać zdemaskowana. Starała się jednak ukryć swoje dziwne uczucie, którego wprawdzie nigdy nie czuła, i uśmiechnęła się krzywo.

— Zamyśliłam się. Te flakoniki są prześliczne, a już na pewno ta twoja panna też jest śliczna — odpowiedziała niby to radośnie, ale w jej głosie dało się usłyszeć jakąś gorzką nutę. Nic już więcej nie mówiąc, przeszła na zaplecze, gdzie mogła być sama i przemyśleć swoje dziwne zachowanie, ale szczerze mówiąc nie mogła nic z niego wywnioskować. Ogółem uznano, że Teofila jest teraz zła jak osa — wprawdzie nie wiadomo przez co.

Gdy Anielka poszła po lejek, a ona spokojnie przygotowywała mieszaninę, w sklepie też zapanowała dość cicha atmosfera. Teofila dokładnie wszystko odmierzyła, obliczyła i przygotowała odpowiednie stężenie. Wszystko to powinno wystarczyć na dokładnie sześć flakoników, ale jak jej coś jeszcze zostanie, to wleje to w słoik i rozda swoim współlokatorkom — o ile jej to wszystko oczywiście wyjdzie, ale w tym tygodniu tak bardzo się napracowała, że inaczej być nie mogło — to jej musiało wyjść i tyle.

Wracając do głównego pomieszczenia sklepu, natknęła się na Konstancję, która delikatnie tejże flakoniki polerowała. Szybko odwróciła spojrzenie. Zdawała się mieć jakieś wyrzuty do Stanisława, jakby też nie wiadomo o co, to jakoś wychodziło samo z siebie i choć chciała się ich pozbyć — to powracało i ani myślało z niej zejść, a przecież nie chciała być na niego zła.

— Muszę podziękować wam wszystkim za pomoc — powiedziała nagle. — Jestem wam niezwykle wdzięczna za to, że ze mną jesteście i nie zostawiliście mnie wówczas, gdy was najbardziej potrzebowałam. 

Zauważyła, że wszyscy zaczęli się do niej uśmiechać, więc ten uśmiech także odwzajemniła — teraz nie miał nic do czynienia z tym poprzednim, sztucznym i fałszywym, którym obdarowała Suzina. 

— Cudownie było mi z panią współpracować, panno Teofilo. 

— To była przyjemność ci pomóc, Teośka — odrzekła z uśmiechem pani Rzecka. — Jezus Maria, dziecko moje... Nie płacz! 

— Ja płaczę ze szczęścia, bo ja z wami szczęśliwa jestem! 

— Teofilko Nikołajewna, przytul mnie! 

Natychmiast padła im wszystkim w ramiona, a ci ponownie okryli ją wianuszkiem. Teraz wystarczyło to tylko zapić i pochwalić następny dzień.

Wieczorem Teofila została jeszcze na jakiś czas w sklepie. Zaczynało się ściemniać, ale ona musiała jeszcze wiele rzeczy uzupełnić i sobie poprzypominać, ponieważ zwykła wiele stracić na dniach, kiedy jej sklep nie był otwarty dla klientów. Choć można było śmiało powiedzieć, że już dzieliła ten sklep ze Stachem razem, ona dalej przekładała na siebie większość obowiązków. Zaczęła przeglądać księgę pod mdłym światłem, patrząc kątem oka co jakiś czas na różowiutkie flakoniki, które stały sobie na półeczce w ciemnym kącie i oczekiwały na sprzedaż — Teofila już sobie wyobrażała, że będzie to bardzo owocna sprzedaż i innej myśli do siebie nie dopuszczała. Gdy czytała, oczy łzawiły jej delikatnie, ponieważ mniej więcej w tych dniach poczęła miewać ze swoim wzrokiem jakiś kłopot, ale sobie wmawiała, że to przejdzie. Przez całe życie wiele się już książek naczytała i uważała to za normalne, ale na pewno jutro albo pojutrze jej to przejdzie. 

Wokulski zdążył już odprowadzić Suzina do siebie, więc wrócił do niej do sklepu, bo wiedział, że ona sobie nie odpuści i bardzo możliwe, że będzie z tym wszystkim siedzieć do późna. Widział, jak coś pisze, jak delikatnie ociera swoje oczy chusteczką, a potem znów wraca do pisania, a to jej znów loczek wyskoczył na czoło i bardzo się wtenczas denerwowała, próbując go przerzucić na drugą stronę. Czyniła to bezskutecznie, bo ten jak na złość co jakiś czas się wymykał i przez to tak ładnie klęła pod nosem — dla niego ładnie, bo naprawdę kochał się w tej kobiecie i nawet wyzwiska i wulgaryzmy w jej ustach brzmiały jak najpiękniejszy poemat. Mógłby się na nią nieustannie patrzeć, gdyby tylko ona w porę go nie zauważyła. Właśnie zarzuciła kolejny raz za siebie pasmo włosów, które ją denerwowało, i wtedy też mignęła jej się jego sylwetka, skryta w ciemności zaraz za wyjściem. 

— Nie myślałam, że jeszcze tu jesteś — zdziwiła się, przekładając kolejną kartkę.

— Odprowadziłem już Suzina, więc teraz odprowadzę ciebie — odpowiedział, na co ta tylko się roześmiała.

— Wybacz, ale ja się jeszcze nigdzie nie wybieram.

— Jesteś przemęczona. Powinnaś to zostawić. Ty w ogóle jadłaś jakąś kolację?

— Nie jestem głodna. 

Poczuła, że się do niej przysiada, ale nawet zdawała się tego nie zauważać. Niegrzeczne pasemko włosów znów wyskoczyło jej na czoło, więc kilka razy chuchnęła w nie zdenerwowana, ale uczyniła to z marnym skutkiem. Z uśmiechem wziął jej to pasemko i delikatnie przytrzymał je jej na głowie. 

— Dziękuję ci bardzo.

— Zostawimy to i pójdziemy na miasto coś zjeść? Niektóre knajpy są jeszcze otwarte. A potem cię odprowadzę.

— Nie. Mówiłam ci już, że nie jestem głodna, a ty dalej swoje. 

— Martwię się o ciebie, Filu. 

— Owszem, ale czasem ta twoja troska mnie zadziwia. Naprawdę. Za tyle lat nikt mi się nie pytał, czy coś w ogóle zjadłam, bo mało cokolwiek dla kogoś znaczyłam...

— Dla mnie znaczysz bardzo wiele, Filu... Chodź... Przecież widzę, że jesteś bardzo zmęczona. Zostaw to. Sprawdzimy to razem. 

— Daj mi jeszcze chwilkę.

— Filu, przecież dobrze wiem, że ta twoja chwilka zamieni się w godzinkę...

— Wiesz co? Zła na ciebie jestem — powiedziała z żartem. — Na kolację to mnie chcesz zapraszać, a odkąd ci pozwoliłam do mnie wieczorem przychodzić, nie przyszedłeś wcale. 

— Po co miałbym ci się narzucać, skoro byłaś w tym tygodniu bardzo zapracowana? 

— Dla ciebie mam czas zawsze — zakończyła, odkładając na chwilę pióro. Wzięła w rękę chusteczkę i wytarła nią powieki, ponieważ oczy ponownie zaczęły jej łzawić. 

— Co się dzieje, Filu? — zapytał ją, ujmując jej twarz. 

— Nie wiem, mam tak już jakiś czas. Jak czytam, to słabo widzę.

— I ty mówisz o tym tak spokojnie? Powinnaś iść do doktora. Jutro pójdziemy tam obydwoje. 

— Ale...

— Filu, nie przyjmuję żadnych sprzeciwów. 

Westchnęła gorzko, ponownie wracając spojrzeniem do rachunków. Nie na długo jej jednak przyszło to całe liczenie i sprawdzanie, bo Wokulski chyłkiem zwinął jej tę księgę sprzed nosa. Spojrzała na niego rozgniewana, ale też z jakimś chytrym uśmieszkiem, serio myśląc, że mu jakoś da popalić. 

— Masz mi to natychmiast oddać — zażądała niezwykle pewna siebie, wyciągając nań rękę. 

— Ani myślę. 

Trzymał księgę przy sobie, będąc z siebie naprawdę zadowolonym, przez co ta myślała, że zaraz padnie przed nim śmiechem. Chwilę się mu przypatrywała, starając się go jakoś nie zapeszać, nawet udawała, że jest na niego wściekła, a gdy wreszcie uznała to za stosowne — zaatakowała go jawnie i bez skrupułów, chcąc mu swoją własność odebrać. Chwyciła po nią prędko, ruchem przemyślanym dokładnie w głowie, ale okazało się, że on umiał jednak na to zareagować. Mocno się zezłościła i szybko za nim pognała, bo ten się jej wyrwał i wstał, wznosząc ręce w górę — chciała po tę księgę dosięgnąć, ale była od niego sporo niższa i nie mogła do niego doskoczyć, a on wyraźnie miał z tego wielki ubaw. 

— Ty gałganie! Masz mi to oddać! 

— Absolutnie. 

— Ty sobie żarty stroisz ze mnie! Wiesz co? Już nie możesz do mnie wieczorem przychodzić! Obrażam się na ciebie na zawsze! 

Zamiast jej cokolwiek odpowiedzieć, pocałował ją w czoło. Wściekła starła ten pocałunek z siebie, choć nigdy nawet  zwykła tak robić. Waliła go ręką w ramię, potem w żebro, aż wreszcie uwaliła go w łeb, bo już nie miała go w co uwalić. 

Aby już się całkowicie na Teofilce zemścić za to, że sobie życie truje i swoje piękne oczka psuje, skierował księgę na najwyższą półkę, gdzie tam już Teofila zdecydowanie dosięgnąć nie mogła. Zaklęła pod nosem, znów uwaliła go w żebro, a on odprowadził ją jedynie śmiechem. Widział, jak walczy z nim o wszystko i nic, ale z uśmiechem zrobił jej na złość, aby była mu w tym momencie jeszcze piękniejsza — mimo sprzeciwów położył tam wreszcie księgę i miał w zamiarze zostawić ją tak do jutra, kiedy to on się tym wszystkim zajmie, a ona będzie odpoczywać.

— Ja sobie po drabinę pójdę i ją zaraz dostanę! Nawet tego nie przewidziałeś! 

— Nie pójdziesz po żadną drabinę — powiedział, przyciskając ją bardzo mocno do siebie. 

Początkowo się przed nim broniła, chciała się wyrwać, ale on wreszcie ujął ją za twarz i spojrzał jej w oczy głęboko tak bardzo, że nie mogła inaczej uczynić, jak się przed nim poddać. 

— Dlaczego jesteś teraz taka nieznośna? Jak przyszedł Suzin, to też byłaś nieznośna i nawet nie chciałaś na mnie spojrzeć. 

— Bo mi się to nie podoba! 

— Filu, co ci się nie podoba?

— Ta twoja głupia Iza! Ja wiem, że to ona tam te szklanki malowała i moje flakoniki też zapewne! Jak sobie tylko o tym pomyślę, to krew mnie zalewa! Ja tej baby nie chcę widzieć, całą Warszawę na lewą stronę przetrącę, żeby ją chwycić za kłaki i z tego miasta wyrzucić! Teraz ja tu rządzę! 

Gdy to mówiła, a z jej ust waliły się kolejne paskudztwa, na damę tak nieodpowiednie, Wokulski zauważył, że jej oczy płonęły teraz dosłownie żywym ogniem. Najpierw był zdziwiony tym wszystkim, wszak sam nawet nie pomyślał, że w hucie szkła może pracować jego dawna miłostka. Zdziwienie dało jednak upust innym uczuciom, które właśnie go opanowały i wstrząsnęły nim całym aż zanadto. Ona ciągle paplała, narzekała, mówiła, że ją chce zniszczyć, a on tak jakoś nagle zaczął się dziwnie uśmiechać. Jedna teraz myśl mu w głowie siedziała, a to mianowicie, że Teofila być może jest teraz o niego zazdrosna. Pięknie wyglądała, gdy tak mówiła, gdy jej najgorszego życzyła, gdy tak o niego całym swym sercem walczyła — przez jakąś chwilę nie mógł się poruszyć, niewidzialnym gestem trzymał jej dłoń. Raz się śmiał, a raz dziwował zupełnie — w głowie jego tylko jedna myśl tylko siedziała, a to właśnie, że Teofila jest być może o niego zazdrosna. Była niczym królowa, rozkazem swym ostrym i zdeterminowanym, ciskała wszędzie błyskawice, jej włosy szalały niczym fale, a i ona w tym momencie szalała — a on to już w ogóle oszalał przez to wszystko. 

Nawet nie wiedzieć, w którym momencie zaczął całować jej dłonie — tak jakoś, z nagłych przypływów uwielbienia. Przestała gadać i spojrzała na niego podejrzliwie, ale na tym się jednak nie skończyło, bo ten nadzwyczaj zachłannie zaczął obdarowywać delikatnym pocałunkiem jej twarz. Najpierw policzki, później znów czoło, podbródek, nos, ucho, a nawet oko. Wszystko to jej zaciążyło, popadła w zdziwienie i nie wiedziała dokładnie, co się właściwie dzieje.

— Głuptas! Cóż ci się nagle stało? 

— Teofilo, to wspaniale, to wszystko wspaniale! 

— Ty wariat jesteś... Gdzież ty mnie całujesz? Wariat! 

— Teofilo, to takie wspaniałe!

Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, ten zarzucił ją sobie na ramię i stałe jej coś mówił o czymś wspaniałym.

— Co ci się dzieje? Gdzież ty mnie niesiesz?

— Na kolację cię biorę! Wspaniałe, wspaniałe...

— Ja mam nadzieje, że ty mnie puścisz za chwilę...

— Puszczę, puszczę cię, Filuniu moja...

Pozamykał i pogasił wszystko, a ona ze śmiechem mu się przypatrywała, choć nie do końca wiedziała, co się z nim aktualnie dzieje. Na zewnątrz było już praktycznie ciemno. Gdzieniegdzie wałęsało się kilku przechodniów oraz Żydów, a drogę nieraz przejechała im jakaś kareta. Puścił ją szczęśliwie na ziemię, uśmiechając się do niej dziwacznie. Chciała zapytać, czy dobrze się czuje, czy w głowę mu się coś przypadkiem nie stało, ale ostatecznie o to nie zapytała. Gdy szli, patrzył się na nią praktycznie co chwilę, a ona wtedy takim rumieńcem płonęła, że aż jej się ogółem gorąco wszędzie zrobiło.

W jednej z nocnych knajp, gdzie większość mężczyzn tak naprawdę traciła czas na picie i zajadanie się tłustym mięsiwem, raczej nie przyjęto ich miło. Przyglądano im się z jakiś wyraźnym uprzedzeniem — jeden mężczyzna nawet wskazał na Teofilę, a potem zaczął się głośno śmiać. Wokulski chciał ją stąd zabrać, bo już mu się to całe zachowanie towarzystwa nie podobało, ale Teofila nie chciała już nigdzie iść.

— Zostaw. Ja tu zostanę — szepnęła. 

Wszędzie panowała okropna cisza i dopiero gdy udało im się gdzieś usiąść, poprzednia głośna atmosfera powróciła. Przez cały ten czas się nią zachwycał, nawet gdy jadła, bo myśl tylko jedna grzała mu teraz serce, a to mianowicie, że Teofila być może jest o niego zazdrosna. Podparty na ręce jawnie okazywał jej swoje zainteresowanie. Czasem jeść przestawała, pytała, czemu on sobie nie zamówił czegoś do zjedzenia, to ten chciał jej głupio odpowiedzieć, że ona go już swoim dobrem nakarmiła. Zupełnie nie rozumiała jego teraźniejszego zachowania, choć gdzieś tam dogłębnie czuła, że jej się to podoba i chce, żeby tak robił, tylko znów się jakąś głupią wymówką zasłaniała. 

Potem zaprosiła go do siebie. On już w porę ochłonął po tym wszystkim, choć nadal czuł się jakiś strasznie wesół, i usiedli razem w salonie w świetle księżyca. Początkowo nie chciało im się o niczym gadać — opadła głową na jego ramię i ziewnęła znacząco, a następnie objęła go w pasie. Ucałował ją w czoło, w sumie jak zwykł to robić od dawna, na co ona jeszcze bardziej się w niego wtuliła i westchnęła głośno — tak jakoś miło i rozkosznie.

— Dziwak z ciebie, ale cię uwielbiam.

Zamilkła na chwilę i z zamkniętymi oczyma się do niego uśmiechała. Nagle coś jej się przypomniało — pewne dalekie już w sumie wspomnienie, piękne i takie poetyczne, że aż musiała wstać wybiec z pomieszczenia. Pognał za nią wzrokiem tęsknym, oczekiwał na jej kolejne pojawienie się i wtem przybyła — delikatna i piękna, o subtelnym twarzy wyrazie, niczym nimfa, z pozytywką, którą dane im było przywieźć z Jaśminowa.

— Pamiętasz? — zapytała, po czym ponownie przy nim usiadła. Wzięła jego rękę i ją cieplutkim gestem w swoją włożyła.

— Pamiętam. 

— Tam wydarzyła się taka rzecz, że potem byłam bardzo szczęśliwa. Niczym się nie przejmowałam, wiesz? Bo ja się czasem bardzo czymś przejmuję, ale udaję, że mnie to nie interesuje...

— Filu, ja cię obronię... 

— Ja ci w to wierzę... Ja w ciebie wierzę... 

Chwyciła pozytywkę za rączkę i ją przekręciła. Początkowo grające opakowanie nie reagowało, ale zaraz potem usłyszeli razem jakiś zgrzyt i na zewnątrz wypłynęła niezwykle piękna melodia. Teofila milczała. Pasemko włosów opadło jej na czoło, nieznacznie chwiała się w rytm muzyki, a potem wstała z miejsca i obróciła wokoło z wysoko uniesionymi rękoma. Jej jaśniutka suknia zawirowała niczym rozchylające się płatki kwiatów, płynęła pięknie i delikatnie jak nenufary na wodzie, jak primabalerina. Widział ją teraz jako boginię, jako wodną nimfę, która w jego głowie stworzyła z tego pomieszczenia najpiękniejszą w świecie łąkę. Już nie buchało na nią światło księżyca, a najszczersze słońce, wszędzie było pełno kwiatów, a i ona była mu wówczas kwiatem najpiękniejszym w tym całym zestawie. Wyglądała rozkosznie, kiedy tak wirowała, całkowicie melodią zaklęta, z czuciem.

— Tańcz, tańcz, tańcz! Do skończenia świata! — zawołała głośno.

Nawet nie spostrzegł, że ona to do niego kieruje i chwilę minęło, zanim ocknął się po tym widzeniu cudnym i w piękno nieskończonym. Uklęknął wreszcie, ujął ją za rękę i ucałował z niemym pytaniem, czy może z nią zatańczyć. 

Zaraz potem oboje tańczyli już walca. Zniknęli w świetle księżyca, we wspólnym  zatraceniu, w rytmie walca do skończenia świata.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro