Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VI. Kalejdoskop wspomnień

Pani Milton nie czuła się dziś wystarczająco dobrze. Siostra Małgorzata opiekowała się nią z trudem i widząc, że ta już umiera i gnije w sobie, powoli odpuszczała, nie czując nic, a jedynie pustkę i swoją zgubę. 

Początkowo odwiedzała ją rzadko, ale kiedy ataki nasiliły się, a staruszka była już coraz bliższa spotkania z Bogiem, bywała tam nawet i nocami, a potem nie wracała już do szarytek i spała w jednym z pokojów gościnnych, i jak się można oczywiście domyślić — nigdy w tym przypadku nie zmrużyła oka, otoczona tym światem dawnym i jej dawnym wspomnieniem.

Rodzina państwa von Wimpffen wcale nie była idealna. Owszem, nasza dawna panna Izabela, wychowana w świecie wykwintnym i wiosennym, jak zwykła nazywać swój własny świat, nie widziała tego tak dokładnie i namacalnie, jak zwykli by to zauważyć inni ludzie, bardziej wyczuleni na sprawy rodzinne i międzyludzkie. Wiedziała jednak, że coś jest nie tak, ale co dokładnie — nie wiedziała.

Często im się przyglądała, a robiła to wówczas, gdy stara Miltonowa spała. Nie musiała wtedy ocierać jej suchych ust, gdy ta pluła w jej habit i parskała na nią ze załzawionymi oczami. Było to dla niej okropnie trudne się nią zajmować, a wydzielina z jej ust, która już nieraz stykała się z jej dawniej białymi i nieskazitelnymi dłońmi, sprawiała, że czuła jedynie zwykłe obrzydzenie. Nigdy nie podejrzewała, że będzie czekał ją tak okropny los. Narzekała na starego barona, że kiedyś będzie mu musiała wycierać usta, a teraz sama to robiła. Brunatna, wręcz umartwiona i bliska odejścia duszy chorej krew padła na jej łabędzią szyję i naznaczała ją bólem, cierpieniem i marnością tego, kim teraz panna Izabela w zasadzie jest. Stąd też, korzystała z czasu, który nieumyślnie dawała jej Miltonowa. Drzwi do tutejszych apartamentów często pozostawiała otwarte. Wtedy też przystawała bliżej i unosiła głowę, aby zobaczyć, co w tym momencie wyrabia pani Maria. Ta bowiem codziennie spraszała do siebie swoje trzy najwierniejsze przyjaciółki. Siostra Małgorzata nie kojarzyła ich nazwisk i nawet nie była w stanie ich sobie przypomnieć.

Otóż, pani Maria niezbyt interesowała się tym, że jej matka umiera, a kwestia łez za pierwszego dnia wizyty stała się tylko zwykłym fałszem, którym pani domu karmiła siostrę Małgorzatę każdego dnia. Plotkowała, wybierała stroje oraz interesowała się mężczyznami z okolicy i początkowo siostra Małgorzata nie widziała w tym nic złego, ale z czasem te rozmowy zaczynały ją coraz bardziej irytować, sama nie wiedząc dlaczego. Mimo wszystko, nadal im się przysłuchiwała, jakby wygłodniała na wszystko to, co piękne i dla niej niedostępne.

Niestety, ze wszystkich osób mieszkających w tym domu najbardziej irytowała ją najmniejsza w tym gronie istota, a więc słodziutka pannica Amelia, której matka po prostu się zbywała, zezwalając jej na wszystko i nakładając jej kolejne lekcje. Jej guwernantka gdzieś tam majaczyła się czasem po korytarzu, próbując ujarzmiać — jak mawiała — niegrzeczną panienkę von Wimpffen. A dziewczynka już po prostu taka była. Otwarta i cyniczna, ale mająca większe współczucie do kogoś niż matka.

I takim też oto sposobem siostra Małgorzata oglądała ten świat.

— Siostro... — Ochrypły głos pani Milton, która akurat się obudziła sprawił, że musiała zareagować i przestać patrzeć się w ten świat, ten, który zasadzie nie powinien jej dotyczyć. 

I tak też zrobiła.

Widziała, jak starucha powoli się podnosi i patrzy na nią swym martwym wzrokiem, a wraz z tym odczuła jedynie zwykłe obrzydzenie.

Mniszka podleciała więc szybko do jej łoża, ale niechętnie i wyciągnęła w jej kierunku białą haftowaną chusteczkę, skrwawioną już z lekka, ale nadal zdolną do użytku i aby tę kobietę jeszcze jakoś wspomóc, podstawiła jej ją aż pod same usta. Miltonowa w tym czasie przeraźliwie charknęła, po czym wypluła krew, zbryzgała się cała, a krew sama w sobie wydawała się być już aż niebieska, wręcz martwa. Pobrudziła się w kącikach ust, a jej skręcone, bliższe swym obumarłym licom siwe pasma włosów skleiły się samoistnie. Siostra Małgorzata zareagowała na to wręcz niechętnie.

Miltonowa, choć stara już i wykończona, zauważyła to. Widziała, jak ta się okręca, strachuje się czegoś i drga cała, a to bardzo ją zdenerwowało. Ostatni raz ujęła ją w spojrzenie, a potem siląc się na tyle, na ile tylko potrafiła, odtrąciła jej dłonie. Wyglądała wówczas jak straszliwa potwora, jak kostucha z najgorszych koszmarów i znajdowała się tak blisko, zupełnie jakby chciała ją pożreć.

— Odejdź, jeśli się mnie tak brzydzisz... Odejdź, bo kłopoczesz mnie jedynie, że ty, córo Jezusowa, boisz się mnie...

— Pani...

— Nie wiem, kim byłaś, siostro Małgorzato, bo mi się wyraźnie o to pytać nie chce, ale wiedz... Wiedz, że ty nigdy nie uciekniesz przed swym pochodzeniem i przed tym, kim jesteś teraz... Ty nigdy o niczym nie zapomnisz, siostro...

Siostra Małgorzata zlękła się. Otóż, słowa te były dla niej niczym grom z jasnego nieba. Opanowały ją całą, od środka i wzięły na rzeź jej mięciutkie serce, które zaczęło się w niej łamać, wciąż i wciąż, jakby co najmniej umierać teraz miała. Twarz jej zbladła, a Miltonowa jakby celowo zaśmiała jej się w twarz, dodatkowo śmiechem tak okropnym i ochrypłym, że wszystko jej się teraz jakby jeszcze gorsze wydawało, jakby cały ten świat zbuntował się przeciwko niej i stanął przy oddzielnej barykadzie. Ona była przy tej drugiej, samotna i obolała w sercu, wiedząc, że i tak przegra...

— Rani mnie teraz pani okropnie... — powiedziała cicho, ale z wyrzutem siostra Małgorzata.

Miltonowa zaskrzeczała cichutko:

— Posłuchaj mnie, dziecko. Jedyne kim jesteś, to tylko zwykłym grzechem i bluźnisz dla Boga, bo stałaś się wyrzutkiem społeczeństwa. Myślisz, że tego nie widać? Że ty kiedyś też u góry na Fortunie siedziałaś, a teraz to jedynie ją podpierasz, bo aż tak nisko upadłaś?

— Niechże pani przestanie, to boli... To boli mnie tak okropnie!

Panna Izabela zdawała się wręcz krzyknąć i już całkowicie w swe cierpienie obrosła. Miltonowa jedynie ją ku temu podburzała. Grała sobie jej życiem lichym i choć umierała, Boga już widziała, natrząsała się z niej i odsłaniała przed nią najokropniejszą prawdę, a prawda ta brzmiała następująco:

"Izabelo Łęcka, jesteś już nikim i już nikt w Warszawie o tobie nie pamięta!"

No właśnie. Warszawa. To zatrute miasto gdzieś nadal grało jej w głowie, męczyło ją i swoją drogą czasem do niego nieumyślnie tęskniła, ale nie z sentymentów czy z tęsknoty za ojczyzną, która jako taka ważna jej nie była, ale z innym zamiarem. Z zamiarem pokazania, że istnieje i że dalej może błyszczeć. Choć była to myśl bardzo paradoksalna upajała się nią niczym napojem zdradzieckim i myślała o jakiejkolwiek zemście. O zemście na człowieku, który zabrał jej to wszystko. Wiedziała, że gdyby on nadal ją śledził, prześladował i znów jej te słówka prawił słodkie, nie cofnęłaby się przed niczym, jeśli miała go spotkać jeszcze raz. W jej ustach brzmiało jedno słowo: zemsta.

I gdy tak pławiła się w tym cierpieniu, w tym grzechu swoim nieczystym, Miltonowa dalej prawiła jej swoje nauki oraz przekonania, a ją to bolało i wyginało jej serce na wszystkie strony, jakby zaraz miało pęknąć i już nigdy więcej nie zaznać miejsca w jej wnętrzu. Swoją drogą, chyba tylko śmierć mogła dać jej swoiste wybawienie.

— Wszyscy jesteśmy pionkami do życia w społeczeństwie. Człowiek to zwierzę, najpodlejsze i najbardziej ze wszystkich chciwe i podstępne, ale jest nim każdy z nas. Ja, ty, pożal się Boże moja córka, a nawet wnuczka moja... Wszyscy jesteśmy zatruci, pijemy truciznę po naszych przodkach, bo to rodzina tworzy nas takimi, jakimi później jesteśmy, dziecko... A wszystko to obrane jest w konwenanse i zasady, które też są zwierzęce, bo wymyślone przez człowieka. Jesteś paskudnym stworzeniem, siostro Małgorzato, jednym z tych gorszych...

Był to już cios poniżej pasa. Siostra Małgorzata miotała się w swoich przekonaniach i nie chciała tego słuchać, bo prawda ta była dla niej tak okropna, najokropniejsza ze wszystkich! Wraz chwyciła za poduszkę, z pięknym koronkowym wyszyciem i chciała cisnąć nią w staruchę. Tak zła była, że mogłaby ją i nawet docisnąć, a ona przestałaby już wreszcie oddychać!

— Chcesz mnie udusić? — zapytała staruszka, jakby wcale nie wystraszona. — W takim razie dobij mnie, zabij wszystkich tych, którzy mówią ci prawdę, bo ty nigdy w tę prawdę nie uwierzysz. Ty nigdy już szczęścia nie zaznasz, jak tak dalej myśleć będziesz... Ta prawda cię woła, dziecko, woła cię! Wysłuchaj jej wreszcie! — Widząc jednak, że ta nadal milczy, a tym samym nic sobie nie robiła z jej słów, zrezygnowała: — Ja tylko ci po dobroci chciałam... 

— O jakiej dobroci pani w tym momencie mówi?! Natrząsa się pani jedynie ze mnie, gardzi mną, a ja... 

— Nie krzycz tak, dziecko, bo drzwi są otwarte. Myślisz, że ja nie wiem, co ty robisz, jak śpię? Myślisz, że nie wiem, że patrzysz w ten świat, świat twój dawny, w którym teraz bawi się moja własna córka?

Siostra Małgorzata na ten moment powstała. Wzdrygnęła się i chciała zamknąć drzwi, ale starucha ją zatrzymała: 

— Jeśli pójdziesz zamknąć drzwi, to znaczy, że chcesz ze mną dalej rozmawiać. Chwali się takie zachowanie. Robisz się coraz bardziej odważna.

Uznała to za wyzwanie, bo rzeczywiście nie chciała być przez nią uznana za tchórza. Swoją drogą, nigdy by się tak nie nazwała. Powstała i z dumnym, a wraz wyniosłym spojrzeniem ruszyła przez apartament, a stara Miltonowa przyjrzała jej się krytycznie, ale ostatecznie nic nie powiedziała.

Siostra Małgorzata przystanęła przy wyjściu na korytarz. Pani Maria von Wimpffen, a wraz z nią jej mało cnotliwe w swych podbojach i stylu bycia przyjaciółki, zniknęły już z pola widzenia, ale drzwi do małego saloniku nadal pozostawały otwarte. Na stoliku stała wystygła kawa oraz pokruszone ciasta. Okno tarasowe było otwarte, a firanka leciutko unosiła się na wietrze. Zapewne wyszły i teraz przesiadywały na zewnątrz, ale mimo wszystko siostra Małgorzata zamknęła apartament.

Gdy wróciła już na miejsce, Miltonowa już co nieco ochłonęła i nawet się do niej uśmiechnęła, po czym ponownie ułożyła swoją głowę na miękkich poduszkach, kładąc na nich swe sklejone brudem pasma włosów. Wyglądała jak kostucha, nadająca się jedynie na śmierć kobieta, a co dziwniejsze, ciągle myśląca mądrze i rozsądnie.

— Podaj mi wodę. Chyba że się mnie nadal obawiasz... 

— I tak jestem już brudna... Brudna wszędzie... — odpowiedziała szeptem, co stara usłyszała, po czym mniszka wzdrygnęła się z lekka. Rzeczywiście, była brudna, tu i ówdzie, a ona jak na ten czas nie miała co z tym zrobić. Ona pozostanie już brudna do końca.

Kobieta zauważyła jej wszechogarniające ją obrzydzenie, ale ostatecznie wcale tego nie skomentowała, jedynie znów się uśmiechnęła. Tamta zaś znów upadła przy jej łóżku i podała jej miskę z wodą, którą Miltonowa chwyciła i przy jej pomocy, wlała ją sobie do ust. Siostra Małgorzata położyła ją zaraz na swoje miejsce, po czym uciekła dłońmi daleko, jakby stara co najmniej jakaś trędowata była.

Miltonowa tymczasem ułożyła się wygodnie i spojrzała w okno. Zaczęła jej się spowiadać:

— Zobacz, jak ja wychowałam córkę. Pozornie krucha istota, tak na pewno pomyślałaś, gdy ją pierwszy raz zobaczyłaś, prawda? A w rzeczywistości to lalka zwykła... Początkowo chciałam ją tak wychować, chciałam, aby była wytworną damą, ale kiedy dorosła, już wiedziałam, że popełniłam największy błąd w swoim życiu. Zawsze miała wszystko i później niczego nie uszanowała. Gra teraz jedynie, gra jak marionetka, a ja, matka... Jestem tylko pozornie... 

— Dlaczego mi pani to mówi? 

— Bo ty też jesteś taką samą ofiarą jak ona, siostro... 

Siostra Małgorzata zupełnie nie rozumiała tych słów. Jakby to była całkowicie jakaś inna mowa. Ona ofiarą? Czego? Całkowicie tego nie rozumiała. 

— Skoro wychowano mnie na damę, nie powinnam być żadną ofiarą, pani, więc nie rozumiem... 

— Dobry Boże, żebyś kiedyś to zrozumiała, siostro! A teraz... Przemyśl to i daj mi spać! — I z tym też słowem odwróciła się, nie bacząc na to, że ta oczekuje od niej jak najjaśniejszych wyjaśnień.

Jak dotychczas rozumiała wszystko, co mówiła ta kobieta. Obrażała ją, mówiła, że jest zwierzęciem i że to społeczeństwo jest złe... Ale tego, że została źle wychowana... Tego to już kompletnie nie rozumiała! Przecież została wychowana na damę, na istotę stworzoną wprost do życia w towarzystwie, więc dlaczego ta kobieta powiedziała jej, że stała się ofiarą takiego wychowania? Jeszcze za dziecięcia miała jak najlepsze guwernantki oraz nauczycieli, nawet z Paryża... A papa był dobry, zawsze na wszystko jej pozwalał, czegokolwiek by tylko nie chciała... Zupełnie tego nie rozumiała.

Nagła myśl o ojcu sprawiła, że to wszystko powróciło, a ona znów ujrzała twarz tego okropnego człowieka, który ją zniszczył tak perfidnie... Nie chciała go pamiętać i chciała go wyrzucić ze swojego umysłu jak najszybciej, a zarazem pragnęła też jakiejś pomsty na nim, jakoby samo to, że ona też go zniszczyła, nie było swoistą zemstą i karą za to, że za bardzo wierzy się w ludzkość polską i świat.

Stara rzeczywiście zasnęła. Początkowo siostra Małgorzata myślała, że ta udaje i robi to specjalnie tylko po to, aby ją zbyć i zostawić ją z tym wszystkim i niewiedzy wielkiej, ale ostatecznie zrozumiała, że ta kobieta jest przecież chora, więc bredzi zapewne... Ale to, że jest najpodlejszym zwierzęciem... Nie wybaczy jej tego nigdy w życiu! 

Jeszcze jakiś czas przesiedziała tak przy jej łożu samotnie, myśląc tak o tym wszystkim, ale to wszystko wydawało jej się tak absurdalne, że aż wierzyć w to nie chciała. Spoglądała na starą co chwilę, zupełnie jakby nie wierzyła w jej istnienie i słowa, które tamta samoistnie ku niej wypowiedziała. Oddychała miarowo, a oczy miała przymknięte. Dziwne, że tak szybko zasnęła. 

Co prawda, bała się, że ta nagle wstanie i zacznie się z niej śmiać, ale jak widać, znów miała czas tylko dla siebie. Ponownie chciała otworzyć drzwi i zobaczyć, gdzie bawi się aktualnie pani Maria, ale jedynie ją to zawstydziło, bo jej poprzednie występki zostały właśnie zdemaskowane, a ona nie mogła się tak okropnie zniżyć, więc ostatecznie postanowiła wytrwać w milczeniu i odpocząć. 

Zsunęła się na podłogę i oparła się o łoże, chowając twarz klasztornym habicie. Sama nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Nie chciała myśleć o tym złych słowach, które powiedziała jej Miltonowa, ale czuła się coraz bardziej zgorszona poprzez swoje zachowanie. Nie chciała pokazywać, że jest tchórzem, bo nim stanowczo nie była. Nie chciała, aby ktoś pomyślał, że jest słaba, bo ulega. Zgotowała sobie taki los, bo nie miała co zrobić ze swoim życiem, a decyzja ta była impulsywna i chyba jak najmniej gorsząca ze wszystkich, bo kiedy ojciec umarł, nie miała się już gdzie podziać, a Wokulski... O nim to już zupełnie nie chciała myśleć! Był okropnym człowiekiem, niszczycielem i teraz pokrótce zaczęła żałować, że w ogóle pozwoliła sobie się z nim widywać. Mogła uciec przed nim, ale ona, znana bywalczyni salonów, chciała załatwić to w znacznie trudniejszy sposób — sama chciała go zniszczyć.

Wtem coś usłyszała, jakby stukot obcasików. Podniosła swe spojrzenie. Była pewna, że już dzisiejszego dnia, po tak ostrej i fałszywej reprymendzie, jaką obdarowała ją stara Miltonowa, już nic się nie stanie. Niestety, myliła się. Myśląc, że to pani Maria von Wimpffen, pomyliła się zupełnie. Jej oczom ukazała się jej córka, mała Amelia, dziewczynka o oczkach swych jak zawsze rozkosznych, w błękitnej sukieneczce. Wpatrywała się w nią niczym zahipnotyzowana. To była jej zguba, istotka niewielka, ale tak za dziecięcia do niej podobna, że jej serce jakby z nagła zamarło, a ona wraz przypomniała sobie swoje piękne lata dziecięce.

Mała Amelia też wpatrywała się usilnie w tę kobietę, w tę upadłą już zakonnicę i usteczka swe z lekka otworzyła. Widać, że trzymała coś w swych rączkach, ale zakrywała to, nadal w nią wpatrzona. Dopiero po jakimś czasie odwróciła swe spojrzenie. Przebiegła bliżej, usadowiła się przy krześle, a na nim położyła swoje przybory do rysowania.

Siostra Małgorzata nie chciała jej tu widzieć, ba! ona w ogóle jej tu widywać nie chciała, a mała tylko podburzała jej wspomnienia i przypominała jej dzieciństwo, tak piękne i wiosenne, a zarazem dawała jej świadomość jej okropnego bytu, że nie mogła aż tego ścierpieć. Panienka von Wimpffen była jej swoistą zgubą, a ona tej zguby nie chciała zaznać.

Spojrzała jeszcze na nią przelotnie, jakby z lekkim wspomnieniem czegoś, ale nie chciała pozostać na to zupełnie obojętna. Postanowiła się odezwać:

— Panienka nie może tutaj przebywać.

Amelia posłała jej zdziwione spojrzenie, po czym urokliwie się roześmiała. 

— Czy panienka mnie nie słyszy? Proszę stąd wyjść. Gdzie jest panienki guwernantka? — Młoda szarytka powoli traciła cierpliwość. 

— Oby tylko ta głupia starucha mnie nie znalazła... — pisnęła cichutko dziewczynka, śmiejąc się do siebie chytrze. Nie obchodziły ją lekcje, a guwernantka jej się nie podobała. Zresztą, one wszystkie były takie sztywne!

Siostra Małgorzata wzdrygnęła się, gdy tylko usłyszała te słowa. Nie dzieliło je zbyt wiele i stąd też mogła je usłyszeć. Była wprost przerażona. Patrzyła się na nią jakiś czas i już dosłownie umierała od środka, gdy tak na nią patrzyła, więc niewiele myśląc, spojrzała na schorowane lico pani Milton, aby się upewnić, czy ta aby na pewno śpi, po czym podeszła do dziewczynki zamaszystym krokiem i wyrwała jej z dłoni pędzel do malowania.

Dziewczynka załkała cichutko, a ona wydawała się na to całkowicie niewzruszona.

— Oddaj... Oddaj... 

— Niech panienka stąd idzie, natychmiast! Bo zawołam panienki matkę... — Trudno było jej mówić do niej panienko, zupełnie jakby niższa jej była... Ona musi się jej stąd jak najszybciej pozbyć. 

— Proszę, nie... Niech pani tego nie robi, bo ja bardzo Pana Jezuska kocham... Ja nie chcę iść na te lekcje... Ta pani jest okropna!

Na te słowa siostra Małgorzata zamilkła. Dziewczynka wlepiła w nią swe piękne, błękitne oczka i wystrzeliła ręką w górę, aby ta oddała jej przedmiot, czego tamta oczywiście nie zrobiła.

— Oddam panience ten pędzel, o ile panienka tylko stąd wyjdzie i już tu nigdy więcej nie przyjdzie... — powiedziała nerwowym głosem szarytka, patrząc to na nią, a to kolejno na panią Milton. Kobieta ciągle spała, co było dość dziwne, ale jej klatka piersiowa się unosiła, więc kobieta żyła.

Zakonnica znów zamilkła. Zdawać się wręcz mogło, że cała się trzęsła, gdy mówiła te słowa. Panienka tymczasem tylko się roześmiała. Niestety, siostrze Małgorzacie już tak wcale do śmiechu nie było. Wszystko się w niej gotowało, wszystko ją dookoła raniło i było to dla niej niczym ostrze, jakby ją przecinało, bodaj, jakby była upadłym na ziemię lustrem, które się pokruszyło i już takie pokruszone, przez innych podeptane, pozostanie.

Teraz najgorsze pytanie:

— Pobawisz się ze mną? — zapytała nagle panienka von Wimpffen, śmiejąc się rozkosznie. Unudzona już swoim pędzelkiem teraz śmiała się z niej, że ta nadal trzyma go w dłoniach i trzęsie się tak okropnie.

Siostra Małgorzata zlękła się i nie mogła wypowiedzieć już ani słowa, tylko z mocnym zdziwieniem się w nią wpatrywała. Ta natomiast zaczęła tańczyć wokół niej niczym baletnica. Jej niebieściutka sukienka wirowała, że szarytka zamiast coś powiedzieć, znów ugięła się pod wachlarzem wspomnień.

Ona też kiedyś była taka sama. Tańczyła przed pięknym, wielkim lustrem w pozłacanej ramie i wirowała jak najlepsza w świecie balerina. Jej jasne włoski lśniły w słońcu, a bielutka sukieneczka, wraz z ozdóbkami do włosów, sprawiały, że wyglądała jak dama, jak księżniczka. Oprócz tego, widziała także z daleka śmiech ojca, jego jeszcze wtedy wówczas piękną twarz, która marniała z wiekiem, a później zgasła już na zawsze. Dalej, skryta w krynolinie kobieta, z różanym wachlarzem — ona również zniknęła, jeszcze wcześniej niż ojciec i jeszcze wcześniej niż powinna.

Nie chciała tego widzieć, nie chciała widzieć już tego za nic w świecie, ale wspomnienia tak boleśnie targały jej duszą, a już najbardziej właśnie ta dziewczynka, nikomu niewinna, ale jej winna zarazem, rozpieszczona córeczka państwa von Wimpffen — też zwierzę społeczne i ofiara wychowania, jak mawiała Miltonowa. 

Po jej policzku spłynęła wówczas pojedyncza łza, jej reakcja na to wszystko i jedyne tchnienie w tej bolesnej udręce. Zbladła nagle, a mała Amelia, choć raczej nie mająca wzglądu na cierpienie ludzkie, zakłopotała się i posmutniała.

— Pobawisz się ze mną? — powtórzyła, a słowa te jeszcze bardziej zadźwięczały siostrze Małgorzacie w głowie. Były dla niej bodaj niczym dzwon, który niszczył ją od wewnątrz.

— Nie mogę się z wami pobawić... panienko — wychrypiała na jednym oddechu szarytka, dodając na zakończenie to jedno, tak bardzo pogrążające ją w swym upadłym stanie słowo. Nie była zakonnicą, a jedynie heretyczką, a więc nikim.

— Dlaczego? 

I właśnie tak zaczynały się wszelkie dziecięce pytania. Siostra Małgorzata westchnęła.

— Opiekuję się waszą babcią, panienko. 

— Ale ona śpi, a ty wcześniej byłaś bardzo smutna. 

— Wcale nie byłam smutna — odpowiedziała tym raczej znacznie ostrzej mniszka.

— Byłaś smutna. Teraz też jesteś smutna i dlatego też pobaw się ze mną, a ja wtedy nie pójdę na lekcje, i razem będziemy szczęśliwe. 

— Raczej wtedy też nie będę szczęśliwa, panienko. 

— A więc jesteś smutna, proszę pani siostro. — Dziewczynka ucieszyła się, że ją wykiwała, a ta znów się zakłopotała.

— Nie jestem już żadną panią... Już nie...

Siostra Małgorzata z cicha załkała, upuszczając za ziemię ów pędzel. Aż musiała się odwrócić, aby się z tym wypowiedzianym przez nią na głos stwierdzeniem oswoić. Zakryła swe chropowate lico welonem. Nie chciała, aby panienka von Wimpffen się z niej śmiała, bo ona stanowczo na to nie zasługiwała. Nikt nie powinien  żartować sobie z jej cierpienia i dlatego też, pogrążona w swym bezkresnym smutku, płakała do siebie, w welon, zupełnie odwrócona. 

Dziewczynka początkowo przyjęła to ze zdziwieniem, a później sama posmutniała z lekka. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, co na to poradzić i przez jakiś czas wpatrywała się w nią, jak ta miota się i rozpacza, okalana jakby grzechem i swoistym bluźnierstwem, jakiego się dopuszczała i ciągle się dopuszcza, ponieważ zgubić ją może tylko prawda. Prawda... Nie mogła słuchać jej za nic w świecie! 

Nagle coś się stało. Panienka von Wimpffen, dotychczas znana jej z opowiadań jako ta gorsząca i niegrzeczna, pierwsza wyciągnęła do niej dłoń. Zbliżyła się do niej i chwyciła ją za habit, ciągnąc za niego delikatnie. Ją zaś to przeraziło. Jakby wtenczas przeszła ją błyskawica, a w swoim sercu poczuła natychmiastową ciężkość. Wzniosła na nią swe przerażone spojrzenie. Warga jej drgała, a oczy były pełne łez.

Mała Amelia był zaintrygowana.

— Czy pani się mnie boi? — zapytała, a siostra Małgorzata wraz głośno załkała, ukazując jej w pełnej krasie swą zniszczoną twarz. Jej widok bardzo przeraził panienkę. 

— Niszczysz mnie... — odpowiedziała zadławionym głosem mniszka. — Tak bardzo mnie niszczysz... Ranisz mą duszę oraz me serce... Przypominasz mi o wszystkim, co kiedyś było moje, a teraz już moje nie jest... 

— Pobaw się ze mną, to zapomnisz o wszystkim... Proszę...

— Nie zapomnę! Wszak, ja jeszcze bardziej wspominać to wszystko będę zapewne!

Tu siostra Małgorzata aż krzyknęła. Nie obchodziło jej wcale to, że stara Miltonowa może się obudzić, a dziewczynka się jej wystraszy, bo nie to było jej problemem, a ona sama, jej położenie i jej marność. Stała taka, cała we łzach, cierpiąca i boleściwa, a dziewczynka widząc to, tym razem chwyciła ją za jej obrzmiałą dłoń, nie za habit, a za dłoń właśnie. 

Skończyło się to z jej bolesnym westchnieniem, ale nagle stało się coś zupełnie odwrotnego, coś, czego się zupełnie nie spodziewała. Było to ciepło. Malutka rączka grzała się w jej dłoni, która wtenczas przestała się już trząść, a jej dusza się uspokoiła, jakby upojona jej ciepłem i niewinnością dziecka. Powróciło do niej samopoczucie, a na jej jak dotychczas spłakanym licu, pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, co mała Amelia od razu podchwyciła. Wpatrywała się w nią zapalczywie, obie trzymające się za ręce, obie gdzieś zepsute, obie takie same, a zarazem inne — młode zwierzę społeczne i upadła szarytka.

— A czy już teraz pobawisz się ze mną? — Dziewczynka już wiedziała, że ma nad nią całkowitą władzę, a siostra Małgorzata całkowicie się tej władzy oddała.

Nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła takie wszechogarniające ją ciepło. W klasztorze było zimno, w jej sercu było zimno, a tu nagle to — zwykły uścisk dziecka, który zważył na wszystkim. Od teraz mała Amelia nie powinna być jej wrogiem, a przyjacielem, i ta swoista idea bardzo jej się spodobała, a wręcz ją oczyściła.

Jak się później okazało, dziewczynka chciała ją gdzieś zabrać. Miały razem opuścić ten świat, świat krwi i śmierci, a miały wkroczyć tymczasem w świat zupełnie inny, kiedyś pannie Izabeli tak bardzo bliski, a teraz będący dla niej tylko lichym wspomnieniem, czymś, co jest niemożliwe.

— Gdzie idziemy? — zapytała jakby oniemiała, nie siostra Małgorzata, a panna Izabela. Znów stała się tą samą osobą, co kiedyś i choć początkowo mała Amelią ją raniła, teraz już wiedziała, że się myliła. Ta dziewczynka mogła ją chociaż na chwilę wpuścić w tamten świat, mogła zgrzeszyć, choć na chwilę, i wcale nie będzie tego żałować!

Panienka nie odpowiedziała, a jedynie tylko chyżo ją za rękę pociągnęła. Zmierzały właśnie w stronę wyjścia z apartamentu i kiedy mała Amelia otworzyła drzwi, panna Izabela już wiedziała, że może się pożegnać z tamtym światem złym, zostawiając w nim panią Milton i wkroczyła w świat swojego dzieciństwa i lat, które już bezpowrotnie utraciła. 

Na korytarzu powiało chłodem, a twarze minionych osób na portretach w pozłacanych ramach wydawały się dla niej jeszcze bardziej złośliwsze, że aż nie do wytrzymania, więc starała się im nie przyglądać. Zupełnie jakby ją karciły, ponieważ właśnie zbluźniła i oddała się emocjom i wspomnieniom. Zhańbiła Boga i wszelkie sacrum, któremu sama przysięgała, a ona po prostu je zhańbiła! Bezczelna!

Co dziwniejsze, panienka von Wimpffen wcale nie zaprowadziła jej do swojego różowego pokoiku, który ona zawsze zwykła omijać, gdy przyjeżdżała do nich z rana. W tym przypadku drzwi do niego zawsze były z lekka otwarte, ukazywały ten świat dziecięcy, świat bez zmartwień i pełen zabawek, najróżniejszych, z malowanym domkiem dla lalek, a lalki te, panny piękne, o błyszczących sukieneczkach i o porcelanowych twarzyczkach, były puste i zdane całkowicie na łaskę człowieka, niczym marionetki bez życia. 

Panna Izabela wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Jeszcze nigdy nie myślała o tych zabawkach w ten sposób. To było okropne, a zarazem tak prawdziwe...

Obie szły cicho, a mała Amelia za każdym razem odwracała się do niej i zbliżała swój palec do ust, nakazując jej tym samym natychmiastowe milczenie. Wtem usłyszały śmiech, śmiech na zewnątrz, z czego jeden z nich z całą pewnością należał do pani von Wimpffen, ale jej córka nawet nie zwróciła nań uwagi, a jedynie znów się do panny Izabeli odwróciła i nakazała jej iść w milczeniu.

— Musimy być cicho... Ona jest na dole. Trochę minie zanim tu wejdzie, bo jest już stara i ledwo się rusza, ale my zdążymy przejść na strych...

Zakonnica wydawała się wstrząśnięta. 

— Jaka ona? 

— Moja guwernantka... Jest taka okropna!

Panna Izabela nie odpowiedziała. Obie pognały cichutko wzdłuż korytarza, nadal trzymając się za ręce, a ciepło dłoni dziewczynki rozchodziło się wówczas całkowicie, dawało jej nadzieję oraz wytchnienie, a przede wszystkim możliwość stania się kimś innym. I choć początkowo nie była przychylna pomagać temu państwu, teraz znalazła wynikające z tego znaczące dobra.

Wtem dało się usłyszeć jakieś odgłosy kroków. Mała Amelia pisnęła cichutko, bo była wręcz pewna, że to jej stara, niezbyt rozumująca rozsądnie guwernantka, więc czym prędzej podprowadziła pannę Izabelę na ostatnie piętro pałacyku, a tam ukazały im się drzwi na strych i szybko udały się w ich stronę. Jak się później okazało, były one otwarte. Obie wpadły szybko do środka, a mała Amelia oparła się na nich, zupełnie jakby się bała, że ktoś je znajdzie. Odetchnęła kilka razy, a później wzięła niewielką walizeczkę i zastawiła je nią, zakładając uchwyt na klamce.

— Panienka może tu przebywać? — zapytała nagle Izabela, rozglądając dookoła.

Jej oczom ukazało się wówczas dość skromne wnętrze. Raptem rozglądnęła się po wszystkich znajdujących się tu przedmiotach, jakby zatrzymanych w czasie, pełnych kurzu w sobie, ale i także minionej epoki, która ich takimi wytworzyła. Naprzeciwko niej stał ogromny kufer, a na nim były poskładane kolejno: dziecięcy serwis do herbaty i dwie porcelanowe lalki — chyba jedyne w tym przypadku przedmioty, które wyglądały na stosunkowo nowe, a reszta zwykła być zupełnie brzydka i staromodna. Dalej znajdowała się brzydko rzeźbiona szafa, otwarta, a w niej kilka brzydkich sukien z poprzedniej epoki, a wśród nich równie brzydki kapelusz.

— Nie — odpowiedziała panienka. — Ale lubię tutaj uciekać.

Starsza spojrzała wtedy na nią ze zdziwieniem, a dziewczynka się zarumieniła. Szybko jednak odgoniła swe zakłopotanie, a jej loczki zalśniły w słońcu, kiedy siadała przy kuferku i wzięła dla siebie tę ładniejszą lalkę. Drugą podała zaś jej i Izabela tym samym sposobem też usiadła na podłodze. Lalka ta zdawała się do niej uśmiechać, oczy jej się śmiały, niebieskie i piękne, a ona wydawała się wśród nich tak okropnie mdła i brzydka. Zabawka, którą właśnie otrzymała, przypominała jej poprzednie życie. Bale oraz piękne suknie.

— Jak ma pani siostra na imię? 

— Małgo... To znaczy, teraz Izabela.

— To pani Izabela ma dwa imiona? Dlaczego? — Dziecko zdawało się niczego nie rozumieć. — Teraz jest takie, a kiedyś inne?

Szarytka nie potrafiła ukryć łez. Już tak dawno nie mówiła o sobie t a m t y m imieniem. Była Małgorzatą, tylko, a żadna Izabela już nie istniała. Teraz zaś ta Izabela wróciła.

— Mam tylko jedno imię. Izabela — odpowiedziała twardo, tuląc piękną laleczkę do swojego serca niczym największy skarb. Po jej policzku spłynęła wówczas pojedyncza łza. Wszystko jej się przypomniało. Jej oczy przysłoniły jej wszystkie obrazy dawne, wyłącznie te dobre, kiedy to prawdziwie żyła i w towarzystwie błyszczała. Piękne to były czasy i nie było wtedy jego, tego okropnego człowieka!

Wtem znów spojrzała w okno. Nie widziała już drzew oraz nieba, a jedynie siebie. Widziała w nim pannę, którą była kiedyś. Była taka piękna i nieskazitelna. Jakże ona chciałaby wrócić do tamtych lat! 

I teraz, patrząc na to wszystko, powstała i w tym czarnym habicie, a w jej wyobraźni w najpiękniejszej sukni, zatańczyła w rytm walca, raz i dwa, a mała Amelia zaczęła klaskać z zadowolenia. 

— Ja też tak chcę! — zawołała rozradowana.

Znów zaklaskała wesoło, a potem i ona także zaczęła tańczyć walca. Udawała, że ma kogoś przed sobą, gdyż kłaniała się kolejno, a później wachlowała się zakłopotana. Roześmiana okręcała się wokoło, czasem wpadając i na pannę Izabelę, ale obie śmiały się z tego wielce, zupełnie jakby zniknęły wszystkie problemy i zmartwienia, a była tu teraz tylko ona i jej świat — czysta, jej wyimaginowana wiosna. 

Tańczyły i tańczyły, niczym największe w świecie królowe...

Nagle ktoś zniszczył te wspomnienia. Wszystko to zniknęło. Tu i ówdzie dało się usłyszeć różne krzyki oraz nawoływania, a w jej oczach znów pojawił się ten realny świat, ten, w którym była nikim. Znów pojawił się ten okropny mężczyzna. Porwał ją w swe ramiona i kazał jej cierpieć, cierpieć tak bardzo! 

— Amelio droga, to ja, twoja matka. Otwórz te drzwi, jak cię proszę. Amelio!

Obie w tym momencie, upadła zakonnica i młoda panienka, przystanęły przerażone. To koniec zabawy, choć ta jeszcze wcale się nie zaczęła. Nie wiedziały, co robić, a panna Izabela wraz znów stała się tą samą osobą, co była. Bolesne miano szarytki, siostry Małgorzaty, ponownie do niej powróciło, a jej piękna suknia, którą na sobie wiedziała, zniknęła. Chciała się rozpłakać, a mała Amelia milcząc ciągle, spoglądała na nią pytająco. 

— Znów jesteś smutna, Izia — szepnęła, a ta jak na ten moment zapłakała.

— Amelio! Ile razy mam powtarzać?! Czy ktoś tu z tobą jeszcze jest? Amelio!

Dziewczynka od niechcenia zbliżyła się w stronę zamkniętych drzwi. Nie widziała innego wyjścia, jak tylko je otworzyć. Matka już napierała na klamkę i ciągle do niej krzyczała, więc ostatecznie przesunęła walizkę i odblokowała wejście, a siostra Małgorzata wyczekiwała w milczeniu na najgorsze.

Maria von Wimpffen wpadała do środka niczym huragan. Za nią, nieco opóźnionym krokiem i wyraźnie zmęczona, weszła stara guwernantka. Dość pulchna kobieta miała całe rozgrzane lico i oddychała ciężko, a tym samym nie interesowało ją już nic i nawet przebywająca tu samoistnie siostra Małgorzata nie wydawała jej się jakimś strasznie dziwnym zjawiskiem. 

Gospodyni jednak była zdziwiona, a nawet wściekła.

— Co siostra tutaj robi? — zapytała złośliwie, spoglądając na jej spłakane lica. — Siostro Małgorzato...

Szarytka nie odpowiedziała. Zawstydzona i spłakana spojrzała jedynie przelotnie na to wszystko, na to, co ją tu otaczało, i omijając ich zdziwione spojrzenia, wyszła z pomieszczenia. 

Znów wkroczyła w ten okropny świat.

— Mamo, ta pani chciała się tylko ze mną pobawić!

Siostra Małgorzata już nie słyszała tych słów. Musiała wrócić do pani Milton, aby znów obetrzeć krew z jej ust, a wewnątrz niej, niczym dzwon, brzmiały pewne, a jakże, prawdziwe słowa:

"Znów jesteś smutna, Izia".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro