V. O pijaństwie słów kilka
W Warszawie dosłownie zawrzało. Teofila Jagodzińska stała się głównym tematem do rozmów, i to dosłownie. Widzieli ją, obgadywali, oskarżali o zbyt wielką dumę, a przede wszystkim, porównywali jej głupotę i wariactwo do Wokulskiego, na tym kończąc — a Teofila tylko się z tego śmiała.
Najbardziej nie spodobała się damom. Oskarżana o prostactwo i zwyczajność, wydawała im się na tyle nieciekawa, że aż zbędna w towarzystwie warszawskim. Nie spodobała się również panom, ale w mniejszości — było też sporo śmiałków, dla których Jagodzińska wydawała się na wielce pociągająca, a wszystko to ze względu na swoją niezależność, która wręcz promieniała. Stąd też, z samego rana otrzymała kilka bilecików oraz wiązanki pięknych kwiatów, ale każdy z tych bilecików podarła i wrzuciła do kominka, a kwiaty rozdała wszystkim kobietom, jakie dziś spotkała. Najwięcej dostała pani Lipska, ba! Teofila sama dziś do niej przyszła i jeszcze zjadła z nią śniadanie, a stara jedynie drapała się po głowie, dziwując się jednocześnie, że ta ignoruje wszelkie atencje eleganckich wdowców, a nawet młodych kawalerów.
— Czeka pani na swojego księcia na białym koniu, co? Stąd to wszystko? A może kogoś już pani ma? — zapytała z zaciekawianiem Lipska, spoglądając podejrzliwie na jej poczynania.
''Ją to rzeczywiście trzeba będzie sprawdzić'', pomyślała natychmiast.
Jagodzińska wtenczas tylko się roześmiała. Wcale nie miała jej tego za złe. Tego dnia była bardzo radosna i choć po wczorajszej lekturze pamiętnika Rzeckiego odczuła pewne współczucie do Wokulskiego, wiedziała, że ta historia już się zakończyła. Nadal nie była w stanie całkowicie pojąć jego działań i nie rozumiała, jak można się tak zakochać. Jak mężczyzna może się tak zakochać.
Ostatecznie to zostawiła, a pamiętnik ukryła u siebie. Pod łóżkiem, przeczytany do końca. Nie chciała go wyrzucać. Wiedziała, ile to mogło dla kogoś znaczyć, a jednocześnie chciała też o tym jakoś zapomnieć. Doskonale wiedziała, że skrytka pod łóżkiem to najgorsze miejsce. Była przekonana, że jak tylko zajmie się pracą i remontem sklepu, minie wszystko, a ona zapomni o tych przykrych wydarzeniach. Teraz w tym sklepie urzędowała ona. Rozpoczęła się nowa historia. Jej historia. I żaden Wokulski już nie istnieje.
— Nie czekam na nikogo. Nikogo też nie mam — odpowiedziała szczerze na pytanie Jagodzińska. — Głupia nie jestem, tyle czekać i czekać, czekać jak te inne durne panie w posągach się kochające, gnić tak okropnie... To takie nie dla mnie! Mi do pracy trzeba!
— To pani sama zawsze będzie?
— A co w tym złego, że chcę być sama? Mi to tam z tym dobrze... Nie znam się za wiele na mężczyznach, droga pani, ale gdy chodziłam kiedyś na bale i wdziałam to wszystko, to powiem pani szczerze, że to zwykłe gałgany są, a ja żadnego takiego nie potrzebuję!
— To nie szukać gałgana, panno Jagodzińska...
Teofila westchnęła zniechęcona.
— Nigdy żadnego takiego nie spotkałam. Wszyscy są tacy sami, bez wyjątku! No, to zupełnie nie dla mnie! Wyobraża sobie mnie pani z jakimś tam... księciem? Przecież ja go prędzej do grobu wprowadzę... Co ja z nim mam robić? Siedzieć i dzieci mu rodzić, oddawać się tchnieniom poezji i suknie wybierać? To nie moja działka!
— Ale wtedy pani do końca życia nie musiałaby się niczym martwić, ot, taka sprawa!
— A czy ja muszę o tym myśleć? Mnie teraz jest dobrze... Sklep otworzę, ludzi znajdę...
Stara postanowiła się wtrącić:
— To pani naprawdę ten sklep Wokulskiego kupiła?
— Ależ oczywiście! Pani dalej w to nie wierzy? Teraz wszyscy o tym gadają, a ja się tylko z nich śmieję... Wie pani, to śmieszne, ale spałam dziś w salonie. Spodobał mi się ten widoczek na ulicę, naprawdę. I jak tylko dziś rano wstałam, okno otworzyłam... Jedno tylko usłyszałam! ''WOKULSKI ZNIKNĄŁ, PRZYBYŁA JAGODZIŃSKA!''
Lipska spojrzała na nią wtedy ze zdziwieniem, a ona się zarumieniła. Dziś nazwisko pana Stanisława tak dziwnie zabrzmiało w jej ustach. Zapanowała bardzo dziwna chwila milczenia.
Wkrótce Jagodzińska postanowiła zmienić temat.
— Muszę się już zbierać. Bardzo dziękuję pani za gościnę.
Stara się uśmiechnęła.
— Co pani teraz będzie robić? — Kobieta nadal nie potrafiła ukryć zażenowania.
— Jak to co? Sklep mój zamierzam ratować!
I z tym też słowem, dość optymistycznym, panna Jagodzińska wyszła od pani Lipskiej i ruszyła prosto na warszawskie ulice, mając w zamiarze wrócić do mieszkania dopiero późnym wieczorem.
Stara Klotylda tymczasem wkroczyła do działania. Okazja co do tego wydawała się wprost idealna. Sprawnie wyjrzała przez okno i gdy tylko spostrzegła, że jej nowa lokatorka zniknęła już z pola widzenia, z chytrym uśmieszkiem na ustach wyciągnęła klucze z kieszeni swojego fartucha i omijając pytające spojrzenia jednej ze swoich mieszkanek — praczki, matki czwórki czarnuchów ze wczorajszej zabawy na klatce schodowej — leniwym krokiem ruszyła na trzecie piętro. Raczej nie dbała o to, czy ktoś ją będzie widział, czy też nie. Tutejsza władza należała tylko i wyłącznie do niej i nie pozwalała lokatorom na jakikolwiek sprzeciw — nawet gdyby racji nie miała, to i tak ostatecznie ją miała.
Nie ma co, panna Jagodzińska wydawała jej się dość cudacznym tworem. Stara panna, pozornie samowystarczalna, o dość spornych z jej stanem ideałach, wydawała jej się rzeczywiście czymś szczególnie odmiennym. Taka panna, z tak wielkim majątkiem, nie powinna się tu w ogóle zjawiać, co gorsza, nie powinna kupować sklepu Wokulskiego, który już od dawien dawna straszył bezceremonialnie wszystkich warszawiaków!
Otwierając drzwi do mieszkania na trzecim piętrze, nie czuła żadnych wyrzutów sumienia, ba! czuła ekscytację oraz lekkie podniecenie. Była ciekawa, co Jagodzińska może skrywać w swoich szpargałach.
Znów przywitała ją ta sama zwilgotniała tapeta, co wczoraj, a ona z nieukrywanym entuzjazmem przekroczyła próg mieszkania. Choć wiedziała, że nikogo w nim nie ma, lubiła bawić się w śledczego do spraw iście sąsiedzkich i zachować całkowity spokój oraz skupienie. Na pierwszy rzut poszła sypialnia. Łóżko było prawie nienaruszone. Zniknęła z niego jedynie pościel, ale skoro Jagodzińska chwaliła jej się chwilę temu, że spała dziś w salonie, już wiedziała, gdzie powinna tejże zguby szukać.
Stąd też, omijając zupełnie kuchnię, weszła do salonu. Jedno mogła już stwierdzić — Jagodzińska to zwykła bałaganiara. Choć pościel była jako tako jeszcze na sofie ułożona, widać było, że ani myślała się wczoraj porządnie rozpakować, mimo że początkowo rzeczywiście miała to zrobić. O to wszystko mogła obwiniać jedynie sklep Wokulskiego. W końcu Jagodzińska nie widziała poza tym sklepem świata i to właśnie to było swoistym powodem jej niechlujności zachowań.
Na sofie wciąż leżało kilka ciężkich sukien. Lipska uznała je za po prostu brzydkie. Cóż, panna Jagodzińska to wszystko robiła odwrotnie... Nie tak ubiera się wytworna dama!
Uznała to za lekko dziwne i wcale nie przejęta tym, że przegląda czyjeś ubrania, ruszyła do stołu, a tam ujrzała wprost istny chaos. Interesujące. Może to tu znajdzie jakieś sekreciki? Informacje wprost idealne do opowiedzenia sąsiadkom?
Zaczęła przebierać w tych papierach. Na podłogę spadł jej pewien błyszczący kluczyk i niewiele myśląc, podniosła go i zaczęła go obracać w dłoniach.
''Rzeczywiście, przecież ta stara Kawecka miała w tej dziurze pod Warszawą jeszcze jakiś pałac... Rzeczywiście...''
To wcale nie było aż takie interesujące. Musiała znaleźć na nią coś zupełnie innego, coś, co ją skompromituje.
Wzięła jedną z bardziej pożółkłych kartek, widać, że czytaną już wiele razy, a na dodatek poplamioną tu i ówdzie atramentem, zupełnie jakby Jagodzińska kiedyś się nad nią okropnie rozwodziła i zaznaczała tam wszystkie ważne dla jej serca idee. Lipska podejrzewała, że jeszcze nieraz będzie z tego korzystać.
''Ciekawe... Interesujące... Ładne myślenie ma ta nasza panna Jagodzińska, bardzo ładne!''
Co dziwniejsze, Lipska rzeczywiście tak uważała. Treści, które na szybko tam przeczytała, wcale nie były gorszące. Były, można rzec, że dość ciekawe. I bardzo nowatorskie. Jak na ten czas powoli zaczynała rozumieć, skąd Jagodzińska jest taka dziwna i co ją taką dziwną ukształtowało, i już wiedziała. To były te wszystkie n o w a t o r s k i e i d e e.
Cóż, Jagodzińska była jak na razie czysta, ale to się może jeszcze zmienić. Miała nadzieję, że za jakiś czas pojawią się w jej życiu jakieś warte do opowiedzenia sensacje i wtedy będzie mogła poczuć się spełniona, opowiadając ludziom to i owo, to, jaka ta Jagodzińska rzeczywiście jest...
Śledztwo jak na razie zostało zakończone. Klotylda Lipska tylko czekała na to aż zostanie ono wznowione ponownie.
Tymczasem na Krakowskim Przedmieściu działo się doprawdy wiele. Panna Jagodzińska bez wstydu biegała tu i ówdzie po różnych zakładach i sklepach budowlanych, załatwiając wszelakie sprawunki związane z jej przyszłym sklepem. Ruszyła do tego działania z pełnym zaangażowaniem i ani się za siebie nie oglądała, a na ulicach już wprost roiło się od szydzących śmiechów oraz wścibskich patrzań.
Taka właśnie była nasza kochana Warszawa. Powszechna opinia mówiła, że Jagodzińska to zwykła wariatka, a swój wspaniały majątek kładzie w najgorsze. Wszystkie panie oraz panowie odwracali za nią swe zaciekawione spojrzenia i patrzyli, jak gna po warszawskich ulicach i szuka kolejnych wariatów, podobnych do niej właśnie, którzy jej ten sklep wyremontują i cóż, znalazła ich. Wręcz pchali się do niej i nie było tu mowy o żadnym lenistwie, gdy tylko powiedziała, że płaci podwójnie.
I tak oto, tuż przed południem, przy przyszłym sklepie kosmetycznym na Krakowskim Przedmieściu stanęły liczne rusztowania. Zaczęto zamalowywać stary napis i wymieniać okna, a Jagodzińska wcale tym nie zrażona instruowała swoich robotników i sama im pomagała. Szastała pieniędzmi, ile tylko mogła i w ogóle tego nie żałowała.
— Szanowna pani dobrodziejko, to jak to z tym napisikiem? Bo myśmy z kolegą na razie zamalowali ten poprzedni i tak się zastanawiamy, czy pani jakiś ten napis inny chce... Jakieś ozdóbki może?
Panowie zastali ją stojącą na drabince. Ścierała pajęczyny ze ścian, tu i ówdzie, bo chciała wyczyścić to wszystko i przygotować się na jutrzejszy dzień. Jutro miała w zamiarze kłaść w tym miejscu i w byłym mieszkaniu Rzeckiego nową podłogę. Już zamówiła robotników i była z tego bardzo zadowolona. Nie obchodziło jej to, że była już cała przybrudzona, a wręcz ważne, nareszcie wróciło do niej życie. Śmiesznie wyglądała w tych z lekka okurzonych włosach, w przybrudzonym już kapeluszu, gdy powoli zeszła z drabinki na ziemię i stanęła przed nimi cała uśmiechnięta.
— A czy wy czasem nie za dobrzy dla mnie jesteście? Nie jesteście może głodni, panowie?
— Skoro pani dobrodziejka płaci podwójnie...
Teofila roześmiała się zadowolona.
— Płacę podwójnie, ponieważ nie mam co robić z pieniędzmi, a co do szyldu z napisem...
Mężczyzna w poplamionym farbą odzieniu, postanowił jej przerwać:
— Pani kobieta, więc pewnie jakieś ozdóbeczki by się przydały ładne, bo skoro to sklep kosmetyczny ma być, to...
Teofila na ten moment spoważniała. Nigdy jakoś szczególnie się nad tym nie zastanawiała, a kwestia napisu wydawała jej się początkowo błaha i też tym sposobem nigdy o tym nie myślała. Na tym szyldzie już niebawem pojawi się jej własne imię i nazwisko, a to napawało ją wielką dumą oraz satysfakcją, bodaj za żadnego dnia nie była jeszcze tak bardzo szczęśliwa, jak właśnie dziś. W końcu, już dziś zaczęła się jej praca.
Postanowiła zaryzykować.
— Umielibyście mi wyryć taki ozdobny napis? Taki, żeby te literki były takie ładne, rzeźbione...
— Szanowna pani dobrodziejko, ależ oczywiście! Tylko to może trochę potrwać... Wie pani, my tam z kolegą za kilka dni wszystko wyryjemy w drewienku, jeszcze tylko wymiary weźmiemy, bo tu już wszystko zamalowane, tylko napisiku brakuje...
— To ile tak będę musiała czekać?
— Szanowna dobrodziejko! Jak my razem z kolegą się zaweźmiemy do roboty, to i pani w mniej niż dwa tygodnie taki napis u nas będzie miała! Skoro szanowna dobrodziejka płaci podwójnie...
Teofila znów się roześmiała. Kolejny raz.
— Dziękuję. Idźcie z Bogiem, panowie.
Wraz ściągnęli czapki z głów i jej się ukłonili, po czym wyszli na zewnątrz, prosto na rusztowanie, a ona natychmiast zawzięła się do działania. Przesunęła drabinkę na inne miejsce i zaczęła ścierać kolejne pajęczyny z zadowoleniem.
Jej samotność nie trwała jednak zbyt długo. Zaraz w głównym pomieszczeniu sklepu znaleźli się ponownie od wstawiania okien.
— Droga pani, okna już wstawione.
Znów zeszła z drabinki i była tym samym jeszcze bardziej okurzona.
— Z tyłu też wstawione? — zapytała niepewna.
Mężczyzna skinął jej głową na znak potwierdzenia.
— Jak Boga kocham, panno Jagodzińska, niech pani tylko zobaczy, ja wszystko pani pokażę...
Teofila zachęcona otrzepała ręce z kurzu i przeszła do dawnego mieszkania Rzeckiego. Zaraz będzie musiała tu posprzątać, ale gdy tylko tam weszła i zauważyła nowo wstawione okna, stwierdziła, że wygląda to o niebo lepiej niż przedtem. Zrobiło się tam jakby jaśniej, a butelki po winie, których jeszcze nie pozbierała, grzały się w promieniach wiosennego słońca.
— Wspaniale się spisaliście, panowie. To ile formalnie miałabym płacić?
Zapłaciła im jednak podwójnie, tak jak obiecała, bo i tak nie miała co z tymi wszystkimi pieniędzmi zrobić. Jak na ten czas uporała się prawie ze wszystkim. Robiła się już coraz bardziej głodna i wiedziała, że powoli zbliża się pora obiadowa, ale postanowiła tu jeszcze zostać i dokończyć to, co zaczęła.
W sklepie zaczęło robić się już o wiele przytulniej niż wczorajszego dnia. Powoli wracało tu do niego życie i miała nadzieję, że już tak zostanie. Sprzątała dalej, co jakiś czas przystając w miejscu i ze wzruszeniem ocierając oczy pełne łez, a raz, całkowicie siebie nie kontrolując, zatańczyła z miotłą w rytm walca, raz i dwa, i znów to samo.
Za jakiś czas znów przeszła do dawnego mieszkania Rzeckiego. Jakaś dziwna boleść opanowała jej serce, gdy tylko tam weszła i choć była tu jakiś czas temu sprawdzić okna, dopiero teraz to odczuła. Jakby te wszystkie kartki pamiętnika, które wczoraj do końca przeczytała, trwały ciągle w jej umyśle, choć nieumiejętnie starała się o nich zapomnieć. Nie oszukiwała się, myślała o Wokulskim szczerze i zastanawiała się nad działaniem tego człowieka dla tej dziwacznej kobiety, która może nie została w tym pamiętniku jakoś szczególnie skrzętnie opisana, ale nie podobała jej się wcale. Niestety, w trakcie czytania miała przed oczami swoją siostrę Gryzeldę, kobietę piękną od zewnątrz, ale pustą w środku, niczym lalka, i myśląc tak teraz o tej całej Łęckiej stwierdziła, że chyba by jej raczej nie polubiła. Nie, zdecydowanie by jej nie polubiła.
Rzecki podchodził do sprawy dość naiwnie — to Jagodzińska zauważyła już prawie natychmiast. Śmieszyło ją jego cudaczne podejście co do zmartwychwstania, o ile mogła tak to nazwać, Napoleona oraz dziwna fascynacja pewną panią Stawską, dla której Rzecki poświęcił aż strony, aby ją opisać. Wiedziała, że dziwne zachowania Wokulskiego stawiają na pierwszym miejscu nieumiejętną walkę o kobietę nie do zdobycia przez niego, ale do zdobycia przez innych — chyba tylko tyle mogła pomyśleć o tej istocie, bo czy ona zwykła się nazywać kobietą, skoro nie mogła docenić aż takiego poświęcenia?
Tego Jagodzińska nie potrafiła zrozumieć i samoistnie stwierdziła, że miłość jest głupia w istocie.
''Dlaczego ja o tych ludziach myślę?'', upominała się.
Po dość dłuższym czasie rozmyślań Teofila zganiła się za swoją nieumiejętność zapominania o pewnych sprawach, które nie powinny jej wcale dotyczyć.
''Co ja do tych ludzi mam? On był głupi i ona również była głupia, jak i nie głupsza jeszcze... Muszę przestać! Nie mogę o nich więcej myśleć!''
— Kuzynko?
Początkowo myślała, że się przesłyszała, że to wszystko przez te dziwne odgłosy w jej głowie, które nadal krzyczały do niej tamtejszą historię, dając o sobie znać. Nawoływania jednak wzrosły w siłę i dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że głos ten, anielski w istocie, należy do jej kuzyna Leopolda. Tylko pytanie, co go tu sprowadzało?
Jagodzińska otrzepała z lekka swe dłonie i oparła miotłę o ścianę. Nie szykowała się jakoś szczególnie na to spotkanie. Nie poprawiła nawet kapelusza, a jej włosy przypominały już istne tornado, swoją drogą, dość ciekawie przyozdobione srebrzystą pajęczyną. Nie spodziewała się jednak, że będzie tam ktoś jeszcze...
Wyszła mu na spotkanie całkowicie nie zrażona swoim zajęciem i strojem, znów była dumna z siebie, ale gdy tylko przystanęła w progu, przeraziła się. Jej kuzyn, podobnie jak wczoraj, znów wyglądał wspaniale, sączyła się z jego postawy czysta elegancja, ale nie to wydawało jej się najdziwniejsze, a raczej ktoś, kto raczył mu w tym sklepie towarzyszyć. Niziutka, ale przepiękna blondyneczka wydawała jej się bodaj najpiękniejszą kobietą, jaką w swym życiu spotkała. Oboje pasowali do siebie i nawet ku temu nie zaprzeczała. W pięknej, jasnej sukni, z ułożoną fryzurą, poprzetykaną tu i ówdzie lśniącym wiązkiem pereł, przywodziła jej na myśl boginię z obrazów, jakie miała w domu w Krakowie. Oprócz tego, przypominała jej jeszcze jej szwagra Adama, i to bardzo. Panna ta wydawała się wielce śmiejąca, zdawało jej się, że patrzy się na całe otoczenie krytycznie, ale bardzo ją to cieszyło, czego Jagodzińska za nic w świecie nie potrafiła zrozumieć.
Teofila chyba po raz pierwszy w życiu zawstydziła się z powodu tego, jak wygląda. Zbliżyła się do nich z lekkim zakłopotaniem i ukłoniła się. Tamta panna dalej się z niej śmiała, widocznie miała z niej niezły ubaw.
— Kuzynie... Co cię do mnie sprowadza? — zapytała zdziwiona Jagodzińska. Wydawało jej się, że panna z naprzeciwka samoistnie prychnęła.
— Poldziu, nie przedstawisz nas? — Panna z onieśmieleniem zwróciła się w stronę Wilskiego, łapiąc go urokliwie za ramię, na co ten zareagował ładnym uśmiechem. Przeciągnęła jego imię z wyraźnym niemieckim akcentem i widać, bardzo się z nim droczyła. Teofila wpatrywała się w nich nadal zakłopotana.
— Kuzynko droga, pozwól proszę, że ci kogoś przedstawię. Oto Kornelia von dem Bach, moja przyjaciółka — podjął Wilski. Panna Kornelia z lekka się zbliżyła, ale nie za wiele, po czym ukłoniła się z niesmakiem, ale znów z tym samym dziwnym śmiechem.
— Kornelia von dem Bach, bardzo miło mi panią poznać.
— Teofila Jagodzińska.
Teofila ponownie się ukłoniła i już miała wyciągać rękę, aby się z nią przywitać, jak równa z równym, ale zaraz potem uznała to za okropnie głupie. Nie tak powinna się zachowywać.
Panna Kornelia tymczasem odsunęła się od niej nieco i opadła ręką o ramię Wilskiego, zrażona wielce tym dość niecodziennym zjawiskiem. Cóż za okropność, jej ręka była cała zgrubiała!
Z tym samym momencie powiedziała coś do Leopolda w swym ojczystym języku niemieckim, a on zdawał się ją jeszcze rozumieć, po czym wybuchnął śmiechem.
— Kuzynko, chyba masz coś na nosie...
— Słucham? — Jagodzińska wydawała się wielce zdziwiona.
— Panna Kornelia mówi, że masz coś, kuzynko, na nosie...
W tym samym momencie Kornelia von dem Bach wybuchnęła śmiechem. Teofila poczuła się urażona, a jej jak dotychczas rozgrzane lico zrobiło się jeszcze bardziej czerwone z nadmiaru zawstydzenia. Przejechała lekko po twarzy palcami i na swoim nosie natrafiła na niewielką pajęczynę, którą zakłopotana wyrzuciła za siebie.
Nastała dość niezręczna chwila milczenia. Wilski badał Teofilę, a panna Kornelia, mająca z niej naprawdę wielki ubaw, chciała ją jakoś przy sobie zatrzymać i się z niej pośmiać, po prostu, i zrobić z niej warszawskiego błazna.
— Bardzo się cieszę, że mogłam panią tak szybko poznać. Poldziu dużo mi o pani opowiadał, bardzo dużo... I byłam zaciekawiona... — Panna von dem Bach próbowała jakoś ratować sytuację.
Teofila była jednak zdystansowana.
— Nic dziwnego — odpowiedziała, starając się brzmieć nieco wyniośle. — Teraz wszyscy dużo mówią o mnie w Warszawie, ale ja staram się tym wcale nie przejmować.
— Widać.
Wilski widząc narastające z każdą chwilą uprzedzenia co do siebie wśród tych dwóch pań, starał się jakoś temu zapobiec:
— Kuzynko, widzę, że praca wre. Szybko zawzięłaś się do remontowania... tego sklepu.
Von dem Bach się wtrąciła:
— Dlaczego pani sprząta to wszystko sama? Nie ma może pani żadnej służącej, która zrobi to za was?
Teofila zaprzeczyła, wbijając wzrok w podłogę.
— Jak pani się chce? Przecież to takie... niskie! To tak można?
— To mój sklep i mogę w nim robić wszystko, co tylko mi się podoba, pani von dem Bach — ucięła ostro Jagodzińska.
W tym samym momencie Leopold Wilski zaczął żałować, że odwiedził swoją kuzynkę. Widział, że jest coraz gorzej, a Jagodzińska coraz bardziej walczy o swoje i wcale mu nie ulega, co gorsza właśnie, wcale mu nie ulega. Mieli się z niej pośmiać, a wyszło jak zwykle. Czy ona zawsze jest taka poważna?
— Panno von dem Bach — poprawiła ją panna Kornelia.
— W takim razie wiele nas łączy, panno von dem Bach — Jagodzińska odbiła pałeczkę, wymawiając te słowa niezwykle gorzko.
Niemka roześmiała się do siebie w duchu. O ile ona jeszcze dobrze rozumiała swoje panieństwo, Jagodzińska przy niej wypadała dość skromnie. Nie wiedziała, ile ma lat, ale podejrzewała, że jest już po trzydziestce, a ona dalej nie jest zamężna i tylko traci na tym, nie posiadając żadnych kochanków, ale z takim wyglądem i z takim stylem bycia Jagodzińska mogła sobie o tym tylko pomarzyć!
Nie wydawała jej się nawet ładna — była odrażająca i staromodna, parająca się pracą ''innych'' i tym, co w zasadzie nie powinno jej dotyczyć. Zdziwiły ją jedynie jej dumna oraz zadziwiająca butność. Raczej spodziewała się, że Jagodzińska jest bardziej naiwna, a tym samym jest idealnym obiektem do kpin w towarzystwie. Lubiła się śmiać i Jagodzińska mogła jej to zapewnić, ale Wilski ją oszukał. Owszem, powiedział jej, że Jagodzińska jest śmieszna, ale znacznie więcej rozwodził się nad jej innością, że aż sama chciała ją sprawdzić i tylko się zawiodła. A widać Wilski też miał swoje za uszami, więc postanowiła dać mu karę, myśląc później, że i tak skończy się to toną pocałunków, które Wilski skradnie z jej pięknych ust i propozycja ta wydawała jej się co najmniej kusząca.
— Dlaczego wybrała pani życie... zwykłych kupców?
— Kuzynie, czy twoja przyjaciółka przyszła robić mi tylko jakieś bezpodstawne wyrzuty?
Wilski zerwał się na te słowa. Aż go coś tam w środku zabolało, bo słowa te były skierowane właśnie do niego, pełne rozczarowania. Panna Kornelia tymczasem się zgniewała. Jagodzińska ją obraziła, a słowo "przyjaciółka", które złośliwie ku niej wypowiedziała, zabrzmiało w jej mniemaniu bardzo lekceważąco.
— Leopoldzie, chodź. Nie zamierzam już więcej bawić w tym sklepie — zwróciła się do Wilskiego gorzko. Znów złapała go za ramię, teraz silniej, i już była gotowa opuścić to miejsce raz na zawsze.
Co zaś się tyczy Wilskiego, to mężczyzna po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę z tego, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia, mimo że on zawsze wychodził ze wszystkiego bez szwanku i był swojego rodzaju bohaterem, a teraz było tylko gorzej — Jagodzińska była twarda i nie dawała się tak łatwo uwieść. Jedyne, co mógłby jeszcze zrobić, to wtajemniczyć w swój plan pannę von dem Bach — nie ukrywał, pragnął jej i oboje mogliby na tym skorzystać, a Jagodzińska skończyłaby tylko jako zwykła idiotka.
Wiedział, że musi myśleć rozsądnie i gdy najpiękniejsza kobieta w Warszawie zaczęła coraz bardziej na niego napierać i prowadzić go siłą do wyjścia, musiał grać. Będąc przy jednej, musiał być także wierny drugiej, która była całkowitym przeciwieństwem pierwszej, tej, której chciał w istocie.
Posłał swojej kuzynce tym samym zawstydzone, pełne skruchy spojrzenie, a w jego oczach zatańczyły iskierki łez.
A Teofila tylko stała i się na to wszystko patrzyła.
— Leopoldzie, wołam cię! — Kornelia von dem Bach pociągnęła go usilnie za rękę, stojąc przy drzwiach, a on, w oczach do Jagodzińskiej uległych całkowicie, oddał się pannie von dem Bach.
Panna Kornelia nagle przystanęła.
— Zadam pani jeszcze jedno pytanie. Co będzie pani tu sprzedawać?
Teofila odebrała to jako wyzwanie. Zbliżyła się w stronę lady i blisko stojącej, mieniącej się w nowych oknach kasy, zastukała w ladę cynicznie.
— Będę sprzedawać tu wszystko, co tylko zarezerwowane dla pań, więc zaręczam, że jeszcze nieraz tu pani przyjdzie, aby kupić kilka buteleczek perfum. Moich, francuskich, rosyjskich i jakich tylko będzie pani chciała.
— Cóż, chociaż w tym pani się postarała — odpowiedziała jej na odchodne panna Kornelia. — Leopoldzie, wychodzimy, natychmiast!
Wkrótce Jagodzińska została w swoim sklepie sama. Ze zdenerwowania ujęła dłoń w pięść i uderzyła z całej siły w ladę, że aż kasa prawie podskoczyła, a w jej oczach pojawiły się pierwsze iskierki łez. Nie chciała płakać z byle powodu, ale nagle jakby zabolało ją serce i cała się w sobie zatrzęsła, mając w zamiarze krzyknąć, ale ostatecznie nie zrobiła tego, wymuszając na sobie, że musi być twarda.
Ta durna panna nie zasługiwała nawet na jej złość. Stąd też, postanowiła się już więcej nie denerwować, odetchnęła kilka razy i starała się pomyśleć o czymś miłym, ale wszelkie wspomnienie tej kobiety ciągle do niej powracało. Postanowiła więc wyjść na ulicę i iść coś przekąsić, bo i tak była już wystarczająco głodna. Najpierw jednak starannie się otrzepała, poprawiła kapelusz i sprawdziła, czy nie ma gdzieś na sobie pajęczyny i dopiero gdy to zrobiła, uznała, że wyjdzie na zewnątrz.
Warszawa nadal żyła sobie swym własnym miejskim życiem. Wszędzie toczyło się wielu przechodniów uciekających za swoim interesem i w najróżniejszych sprawach, ale o wariactwie panny Teofili Jagodzińskiej nie zapomniał nikt.
Nadal patrzyli się na nią krzywym okiem, jedni śmiali się i obgadywali ją, a ona kroczyła przed siebie, jakby tego nie widząc. Myślała tylko o swoim sklepie, o swoim jedynym szczęściu i o tym, że jest głodna, a jej serce ciągle się tłukło na wspomnienie panny von dem Bach i kuzynka Leopolda, ale starała się przestać o tym myśleć.
— Pani!
Początkowo myślała, że nie jest skierowane do niej i ruszyła dalej, dumna i z wysoko uniesioną głową, ale po czasie zorientowała się, że ktoś rzeczywiście ją woła. W końcu się odwróciła i przystanęła, aby móc z tym człowiekiem porozmawiać.
Młodzian o jasnych włosach, w ubraniu ładnym i schludnym, ukłonił się do niej z uśmiechem, i jak można się domyślić, trzymał w ręce kolejny bukiet kwiatów.
— Kwiaty? — zapytała, udając zdziwienie.
— Kwiaty od samego księcia, wielmożna pani! — zawołał z uśmiechem chłopiec, podając jej doprawdy wcale nie brzydką wiązankę. Odebrała ją i jakiś czas jej się przyglądała, a chłopak, czekając na jej ostateczne słowa lub jakieś płonne nadzieje, stał w miejscu i ukłonił się ponownie.
Jagodzińska uśmiechnęła się sztucznie i z udawaną pieszczotliwością bawiła się wiązanką kwiatów.
— Jest mi niezmiernie miło, ale... Lepiej by jednak było, gdyby mości książę najpierw się tymi kwiatami udławił, drogi panie.
I cisnęła tym bukietem o ziemię, po czym odeszła z miejsca zdarzenia wcale niezrażona.
Wiedziało to kilkoro osób. Zaczęli szeptać, że Jagodzińska za bardzo pokazuje i nie jest miła dla innych. Owszem, tu sama nie miała zamiaru zaprzeczać, dla takich ludzi nie potrafiła być miła.
W pewnym momencie skierowała się w stronę pobliskiej warszawskiej jadłodajni, gdzie jeszcze dwa lata temu stawiano słynne zakłady o bankructwo i upadek sklepu Wokulskiego, a tak teraz rozwodzono się nad tym, że kobieta sama zakładająca swój biznes, i to jeszcze na dodatek arystokratka, może zaprowadzić w Warszawie tylko i wyłącznie jedynie jakieś nieszczęście. Wśród mężczyzn panowało ogólne przygnębienie i rzeczywista wiara w to, że Jagodzińska jeszcze nieraz utrze komuś nosa, a oni tylko ucierpią na tym wszystkim.
Jakież było ich zdziwienie, gdy obiekt ich wielce niepochlebnych rozmów, właśnie zjawił się w ich miejscówce. Weszła tam z dumą, tradycyjnie, a w siebie miała wpatrzonych kilkunastu różnej maści mężczyzn, zazwyczaj subiektów z innych sklepów bądź skromnych urzędników. Spojrzała na nich przelotnie, po czym usiadała na jednym wolnym miejscu, całkowicie sama, a choć powszechna opinia mówiła, że to bardziej panie lubują się w ploteczkach, tu całkowicie zostało to obalone.
Wcale nie czekała na pojawienie się kelnera i ten rzeczywiście nie nadchodził, a ona patrzyła się tępo w jeden punkt naprzeciwko siebie.
W końcu wszystko zaczęło toczyć się w normalnym rytmie, zjawił się i sam garson, ale Jagodzińska początkowo go odprawiła, mówiąc, że wezwie go za jakiś czas, a tu i ówdzie dało się usłyszeć różne głosy oraz nawoływania:
— Panowie, a niech mnie, która to już buteleczka? Piąta? Szósta?
— Szósta, szanowny panie radco, szósta buteleczka!
— Szósta? Już tak szybko? A to dawaj jeszcze jedną, pijmy! Wasze zdrowie, panowie!
Panowie, widząc, że Jagodzińska im się przygląda, szybko odwrócili spojrzenia i zaczęli rozmawiać szeptem.
Tymczasem przy innym stoliku rozbrzmiewała zupełnie inna rozmowa:
— Kto to jest? — zapytał jeden z czwórki rosłych mężczyzn swoich koleżków, wskazując na Teofilę, a ci popijając piwo duszkiem, zaczęli się z niego nabijać.
— A co pan taki niedoinformowany, co?
— Ta pani to jest teraz najpotężniejsza kobieta w Warszawie. Jagodzińska się nazywa. Cały majątek po Kaweckiej odziedziczyła i myślałby kto, że kobieta, że ona to wszystko na świecidełka i kochanków wyda, a ona sklep kupuje!
— No, sklep Wokulskiego kupiła i teraz dumna chodzi, o! to się, panowie, nazywa kobieta emancypowana!
— Panowie, jeśli o Wokulskiego chodzi...
— Zabił się, to pewne.
— A ja się z tym nie zgadzam, bo ja Wokulskiego nawet znałem, nie powiem, to był człowiek w gorącej wodzie kąpany, nigdy nie wiadomo było, o czym myślał i czego chciał, istotnie człowiek tajemnica. To są tylko plotki, a on się teraz z nas wszystkich śmieje, tak wam powiem! Dajecie o zakład, no, panowie?
— A kto panu udowodni, że Wokulski jednak żyje, co? Do diabła z takimi zakładami i do diabła z Wokulskim! Wariat!
— I awanturnik! Dla Łęckiej zwariował i dla Łęckiej umarł, a ta też nie lepsza! Największa w Warszawie kokota!
— Dość! Pan nie sądzi, że to wszystko wróciło, gdy tylko pojawiła się ta pani?
— No, skoro ten sklep kupiła...
— I tu jest myśl! Ta pani bardzo do Wokulskiego podobna... Dumna kobieta!
Jagodzińska nie słyszała tych słów, tylko nerwowo się na krześle okręcała, bo była to dla niej sytuacja zupełnie nowa. Słyszał je jednak ktoś inny, mężczyzna siedzący w ich pobliżu, z gazetą w dłoniach, który dokładnie rozumował wszelkie padające tam słowa. W końcu zaświerzbiła go ręka i musiał spojrzeć na pannę Teofilę, przynajmniej kątem oka.
Rosjanin leciutko odchylił gazetę, marszcząc czoło. Spoglądał na nią długo, nie bacząc na to, że ktoś może się zorientować, i gdy się tak w nią wpatrywał, próbował rozgryźć jej twarz. Coraz bardziej zyskiwała w jego oczach i wydawała mu się tak podobna do Stasia, jak jeszcze nikt w tym świecie. W jego mniemaniu nabierała wyrazu i wprawiała go w niemałe zainteresowanie, gdy tak milczała, myślała i samoistnie dumna była...
Już kreślił sobie jakiś plan dla niej i dla siebie, a w tym samym momencie doleciały do niego kolejne strzępki rozmów:
— A jaki ten sklep, kochaniutki panie? Jaki ta pani ma sklep?
— Ponoć mówią, że kosmetyczny, że perfumy jakieś tam będzie tworzyła...
— Odważna! Na złość Wokulskiemu, całą galanterię wyrzuciła! Co za dama!
Suzin już wiedział, że to dobry biznes i jemu również przydałaby się taka robota, a Teofila Jagodzińska wydawała mu się co do tego wprost idealna. Postanowił, że będzie się na nią patrzył, mimo wszystko, i szybko stwierdził, że całkiem fajna byłaby z niej koleżanka.
Jej tymczasem zachciało się wreszcie zamówić jedzenie.
— I nareszcie się pani zdecydowała! — próbował zażartować młody garson z notatnikiem w ręce. — Co podać? Mięsko, ziemniaczki...?
— Owszem, poproszę. Jak najwięcej mięsa — mówiła, sama jakby nie wiedząc, czego dokładnie chce, wpatrzona w coś naprzeciwko. — I jeszcze... jeszcze...
Chłopak wyczekiwał w milczeniu aż ta całkowicie złoży swoje zamówienie. Ona zaś spojrzała w jedną stronę i zauważyła, że wielu z tutejszych mężczyzn pije piwo. Nigdy nie piła piwa, a w gardle już paliło ją z pragnienia i z nerwów, więc na przekór wszystkim i wszystkiemu, również postanowiła go napić.
— Poproszę piwo.
Zapanowała głucha cisza.
Teofila jeszcze raz musiała powtórzyć to zamówienie, ponieważ chłopak początkowo nie był w stanie jej zrozumieć. Zamówienie to okazało się jednak niepodważalne, bo Jagodzińska rzeczywiście to piwo zamówiła.
Ktoś właśnie zaczął się z niej śmiać, co sprawiło, że zaśmiała się niej wkrótce i cała reszta. Jedynie Suzin zasłonił się gazetą, obmyślając w głowie już swój mający się niebawem spełnić plan. Przynajmniej miał taką nadzieję.
— Wielka dama!
— ...I piwko kupuje!
Teraz Jagodzińska słyszała już wszystko.
— Czy ja w jakikolwiek sposób panom przeszkadzam? — zapytała na tyle głośno, aby usłyszeli ją wszyscy wraz.
Wszyscy mężczyźni spojrzeli wtedy na nią nań ze zdziwieniem, a nawet z przerażeniem, i w końcu żaden z nich nie odpowiedział na żadne przez nią pytanie, tylko zawiesili głowy i jak na razie przestali ją obgadywać.
Suzin już wiedział, że z taką kobietą może i nawet konie kraść, a i tak ich nikt nie złapie.
Nagle pojawił się pewien śmiałek, a gra społeczna zaczęła się od nowa:
— Może cygarko szanownej pani, co?
— Na razie dziękuję, ale myślę, że kiedyś nie odmówię.
Teraz zaś mężczyźni zaczęli się jej bać.
Prawdziwa sensacja nastąpiła jednak dopiero za jakiś czas, a więc w momencie, gdy Jagodzińska dostała swoje upragnione zamówienie, a złociste piwo nareszcie znalazło się na jej stole. Panowie, spoglądając z na nią z podnieceniem, wyczekiwali w milczeniu na dalszy rozwój wydarzeń, a Jagodzińska nie bacząc na nich, zabrała się do jedzenia, znów dumna i niczym nie zrażona. Uczucie głodu zaczęło powoli znikać, a ona znacząco się już uspokoiła, myśląc, że to głód właśnie doprawił jej więcej zmartwień i gdyby wcześniej zjadła, nic by ją panna Kornelia już teraz nie obchodziła.
Co się zaś tyczy panów, oczekiwali aż ta wreszcie chwyci po łyk piwa, wierząc, że jej reakcja zakończy się tylko śmiechem całego tutejszego towarzystwa. Milczał nawet i pan radca i cała jego kompania.
Znów ten sam mężczyzna:
— Niech pani pije to piwo, bo zaraz wam piana zejdzie.
Mówiąc to, zaniósł się natychmiastowym śmiechem i sam, biorąc w ręce swój własny kufel, chwycił po swoje piwo i zaczął je zachłannie pić. Patrzył się na nią przez cały ten czas, a ona spoglądała na niego w milczeniu, lekko pogardliwie.
— Pan naprawdę myśli, że mnie pan zbałamuci na to? — zapytała Jagodzińska ze śmiechem.
Oprócz niej, zaczęli śmiać się także inni, wszyscy znajdujący się w ciemnej izbie panowie, czym tylko zaskarbiła sobie ich natychmiastową sympatię. Marny uwodziciel z piwem obraził się i zawstydził, widząc, że ci wszyscy śmieją się z niego, a nie z Jagodzińskiej, jak to miał pierwotnie w zamiarze.
— Niechże pan się nie obraża, to tylko w żartach było! — Teofila znów się zaśmiała, a Suzin tylko uśmiechnął się pod nosem.
— Pijże pani to piwo wreszcie, a nie gadajcie tyle, bo na to głowa mała, ot, wielka dama!
— Żadna ze mnie dama, tylko zwykła kobieta. Młodzieńcze, na mój koszt, piwo dla tego pana, tutaj proszę!
Znów salwa kolejnych śmiechów i docinań. Mężczyzna ponownie zamilkł i a jego policzki zaróżowiły się jeszcze bardziej z powodu zawstydzenia, gdy tylko podstawiono mu zamówione przez nią piwo pod sam nos. Nawet nie zamierzał go tknąć.
Jagodzińska tymczasem ujęła kufel piwa w dłonie i sięgnęła po pierwszy łyk z triumfującym uśmiechem. Wraz zwilżyła swój język w złocistym płynie. Jej podniebienie styknęło się z niezwykle gorzkim posmakiem, więc wcale nie spoglądając na tutejszych mężczyzn, wykrzywiła twarz w znaczącym grymasie. To było inne niż wino. Znacznie inne.
Mężczyźni wybuchnęli gromkim śmiechem. Nie śmiał się bodaj jedynie Suzin, który nadal zasłaniał się gazetą przed całym światem i patrzył się na wszystko z wielkim zaciekawieniem.
— Gorzkie — stwierdziła szczerze Jagodzińska. Nie myślała ani kłamać, bo i tak by wpadła, a zresztą, ona nie znosiła kłamstwa.
— A co pani myślała? Że to słodycze? — odgryzł się tamten. Znów śmiech.
Jagodzińska nie pozostała mu jednak dłużna.
— Piwo jest gorzkie, ale — zaczęła, nadal uśmiechnięta — to wcale nie znaczy, że nie mogłabym sobie z panem odrobinę powalczyć i zobaczyć, kto z nas to piwo pierwszy wypije, prawda? Pan dalej swojego nie wypił, a ja tylko chciałam być miła, i co? Nie wypił pan nic. Czuję się obrażona.
Nastąpiła salwa oklasków, a kobieta jeszcze bardziej tym zachęcona przysiadła się do stolika swojego rywala z kuflem piwa i wyczekiwała aż ten wreszcie zamknie usta ze zdziwienia.
— Nie ma szans, nie wygra pani za nic w świecie — powiedział wreszcie.
— Nie muszę wygrywać. Chcę tylko sprawdzić, czy kobieta też potrafi być taka jak wy, pożal się Boże, płeć wyższa.
Nastąpiły gwizdy i kolejne oklaski, a Teofila ze śmiechem podała temu mężczyźnie dłoń. Przyjął ją od niechcenia, ale z cynicznym uśmieszkiem, wiedząc, że Jagodzińska i tak przegra.
— Trzeba nam jeszcze sekundanta, panowie! — zażartowała, patrząc zdeterminowanym wzrokiem na swojego rywala. Zaraz potem uniosła się urokliwym śmiechem, który wprawił wszystkich mężczyzn w jeszcze lepsze samopoczucie.
Suzin już wiedział, że musi działać teraz. Dla dobra siebie, jak i także dla panny Jagodzińskiej, którą już zwykł nazywać swoją koleżanką, już teraz postanowił się do niej zbliżyć. Wystrzelił z miejsca jak poparzony, prawie z krzykiem, a jego gazeta tylko uniosła się ponad ziemią, po czym wylądowała pod stołem, cała już pomięta i zwilgotniała w kilku miejscach od jego palców.
Teofila spojrzała na niego podejrzliwie.
— Jak się pan zwie?
— Suzin, wasza wysokość.
Uśmiechnęła się pod nosem na to miano.
— Niech pan tu bliżej przejdzie. Będzie pan nam liczył na trzy do rozpoczęcia, a jak się wszystko zakończy, krzyknie pan na zakończenie.
"Jakaż ta kobieta jest rzeczowa", przeszło mu przez myśl. Jakiś czas wpatrywał się w nią, a ona zdziwiona tym dziwnym zjawiskiem, postanowiła go pospieszyć:
— Co tak pan stoi i się patrzy, co?
Zerwał się prawie natychmiast, a ona się roześmiała.
Wkrótce wszyscy zabrali się do działania, a inni mężczyźni, wraz z właścicielem jadłodajni, zbliżyli się, aby wszystko lepiej widzieć. Zaczęli stawiać zakłady, kto wygra, ale znów wysłali swoje zakłady do diabła i z niecierpliwością zaczęli wyczekiwać na ruch Suzina.
Mężczyzna odliczył do trzech.
Teofila wraz sięgnęła szybko po kufel piwa i zaczęła go sączyć zachłannie, a przynajmniej próbowała pić go szybko, choć gorzklina zaczęła ją już z lekka palić od środka i robiło jej się niedobrze, ale nie chciała wyjść na tchórza. Przyklaskiwała im cała izba, wraz z całym personelem, i to tylko ją motywowało, aby bardziej walczyć o swoje. Widziała, jak ten mężczyzna się na nią patrzy i sączy piwo z niezwykłą precyzją i szybkością, jakby czynność ta była dla niego zupełnie codzienna.
Ona zaś zaczęła powoli zwalniać. Ochlapała się u swojego kołnierzyka i poplamiła go gorzkim piwem. W końcu nie wytrzymała i postawiła na stole wypity do połowy kufel, a mężczyzna w tym samym momencie postawił także i swój, wypity w całości. Suzin zawołał na zakończenie, a Jagodzińska z grymasem na twarzy próbowała pozbyć się gorzkiego posmaku ze swoich ust.
— Przegrała pani, panno Jagodzińska — stwierdził jej przeciwnik, podając jej rękę. Swoją drogą, gdy tak z nią rywalizował, zapałał do niej pewną swojego rodzaju sympatią, a poprzednia ostra wymiana zdań już przeszła w zapomnienie. — Dużo pani wypiła, panno Jagodzińska. Szanuję.
— A dobrze się chociaż teraz pani czuje? Może poprowadzić do drzwi? — wpalił jeden ze śmiechem, ale reszta natychmiast go uciszyła.
Ona zaczęła się już zbierać.
— Dobrze się czuję, szanowny panie — odpowiedziała. — No cóż, bardzo miło było mi panów poznać, a już szczególnie pana. Dobrze mi się z panem piło.
Ze śmiechem rzuciła pieniądze kelnerowi, który ledwo je złapał, i wraz udała się do wyjścia.
— Do widzenia. A kiedyś, jak mi już wszystko dobrze pójdzie, zapraszam do mojego sklepu. Albo lepiej, zaproście żony! Do widzenia!
I wyszła, cała rozradowana, pozostawiając ich wszystkich już nie w zdziwieniu, a w marzeniach o ich własnych ideałach kobiet.
Zerwał się tam jedynie Suzin, który łapiąc wszystko, co tylko popadnie, padł szybko do drzwi i miał w zamiarze jeszcze ją tam gdzieś dogonić. Zauważył, jak idzie ulicą przed siebie. Próbował nie stracić jej z oczu i jak na ten czas postanowił ją śledzić, a później najwyżej coś tam wymyśli, zrobi maślane oczka i wyśpiewa jej, że pisze się na ten jej cały biznes.
Ona czuła, że ktoś za nią idzie, ale początkowo myślała, że to zwykła głupota. Jednak bliskie odczucie kogoś w tyle zaniepokoiło ją do tego stopnia, że z nagła zwolniła.
W końcu odwróciła się, a Suzin wyskoczył w bok i udawał, że gwiżdże. Od razu nabrała co do niego podejrzeń i choć towarzyszył jej w rozgrywce w jadłodajni na jej własne życzenie, szybko o nim zapomniała. Ruszyła dalej, ale dziwne uczucie nie minęło. Znów czuła się prześladowana.
Musiała go jakoś wykiwać. Celowo skręciła w mniej tłoczną uliczkę i szła swym normalnym rytmem, jakby nikogo prócz niej tutaj nie było, aż wreszcie zareagowała:
— Dlaczego pan mnie śledzi i kim pan jest?
Suzin nie spodziewał się takiego wejścia. Wystraszył się jej, kiedy ta urażona na niego spojrzała i skrzyżowała ręce.
— Wydaje się pani tylko...
— Skoro mnie pan nie śledzi, to w takim razie nie wiem, jak powinnam nazwać to, co pan w tym momencie wyrabia. Proszę mnie zostawić i odejść. Nie chcę z panem więcej rozmawiać.
Odwróciła się i ruszyła dalej, myśląc, że ten da jej już święty spokój, ale Suzin wiedział, że takiej szansy nie może zmarnować.
— Niech pani jednak poczeka! Śledziłem panią, przyznaję się... Niech pani poczeka!
— Co pan tu jeszcze robi? Mówiłam, niech pan lepiej stąd idzie i zostawi mnie, z łaski swojej, drogi panie!
— Jak się pani nazywa?
Pytanie to ją zaskoczyło, ale postanowiła odpowiedzieć.
— Teofila Jagodzińska.
— A pani ojciec?
To pytanie jeszcze bardziej ją zaskoczyło. Odwróciła i odeszła, a Suzin natychmiast zrównał się z nią krokiem. Powoli zaczynał ją już denerwować.
— Mikołaj — odpowiedziała.
— Że jak?
Nie wiedzieć czemu, ale nagle roześmiała się. On też się roześmiał. Miał dość miłą twarz i po czasie stwierdziła, że mogłaby mu zaufać.
— Mojemu ojcu jest na imię Mikołaj — ponowiła odpowiedź, nadal się niego śmiejąc. Cała złość co do niego właśnie minęła.
— W takim razie, Teofilo Nikołajewna, oddaję się tobie i obiecuję ci całkowitą wierność. Kiedy otwieramy sklep?
Znów się roześmiała, a on sądząc, że kobiety ulegają na takie słowa, zdziwił się i podrapał się po głowie.
— Głupiec z pana — powiedziała, śmiejąc się. — Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli z panem na ty. Pan jest Rosjaninem?
— Teofilo, wybacz, kobieto wielka i wspaniała, nie przedstawiłem się. Suzin jestem! — powiedział, kłaniając się zamaszyście, a ona po raz kolejny się roześmiała. — Mam duże doświadczenie, wszak, sam jestem kupcem, ale, żebym tak był w jednym i tym samym miejscu, to nie, latam to tu, to tam... I ja się teraz u ciebie podpisuję, Teofilo Nikołajewna, i idę na tę twoją robotę. Ja ci wszystko załatwię. Wszystko ci ofiaruję! Teofilo Nikołajewna!
Zdziwiła ją ta oferta.
— Pan mi rzeczywiście ten towar załatwi? — Dalej nie mogła przyzwyczaić się do tego, aby mówić do niego na ty, więc nadal pozostawała w tej bardziej grzecznościowej sferze.
— Teofilciu droga...
W tym przypadku postanowiła się jednak zmusić:
— Suzin, czy ty się przypadkiem nie zapominasz?
Zaśmiał się tylko i ona się zaśmiała, po czym postanowił nadal wmawiać jej swoje zapewnienia:
— Teofilo Nikołajewna, jak ty chcesz mieć najlepszy sklep w Warszawie, to się szykuj, że ty naprawdę będziesz go miała. Ja ci wszystko sprowadzę, same najlepsze kosmetyki i perfumy i ja na Paryż specjalnie dla ciebie i nawet jutro pojadę... Teofilo Nikołajewna!
— Pan jest szaleniec, ale się zgadzam — zgodziła się ostatecznie, śmiejąc się z niego, jak i także z samej siebie. Już ją chciał ucałować w oba policzki i rzucić się przed nią na kolana, ale śmiejąc się dalej, zakazała mu tego robić.
— Chodźmy lepiej do sklepu — zdecydowała i tak też się stało.
Ruszyli razem pod rękę i sama przyznawała, że był dość miłym towarzyszem.
— Ja słyszałem, że ty, Teofilciu, sklep Stanisława Piotrowicza kupiłaś, prawda? Jakże mnie tam dawno nie było, złe wspomnienia...
— Suzin, czy ty chcesz mi właśnie powiedzieć, że Wokulskiego znałeś?
— Teofilciu, znać się z nim to za mało powiedziane, że ja go znałem... Ja ci tu już opowiadać nie będę, co i jak, bo to stare już dzieje są i pamiętać o nich nie chcę, ale my ze Stanisławem Piotrowiczem już nie jedno wycierpieliśmy obaj, a Stanisław Piotrowicz to i sobie nawet ręce odmroził aż, bo on walczył, Teofilciu, walczył...
Nie odpowiedziała na te słowa, jedynie tylko zamilkła i już przez całą drogę nic nie mówiła, sama nie wiedząc dlaczego. Oboje weszli do sklepu na Krakowskim Przedmieściu i zawzięli się za sprzątanie, a ona z każdą kolejną chwilą zdawała sobie sprawę z tego, że Suzin ma co do niej jak najlepsze intencje. Tylko jedna myśl nie dawała jej spokoju, a mianowicie to, czy współpraca z dawnym przyjacielem Wokulskiego nie przyniesie jej przypadkiem jakiegoś nieszczęścia, ale gdy się tak na niego patrzyła, jak wynosi za nią te nieszczęsne butelki po winie, zawstydziła się i przestała ufać dyrdymałom.
— I jak się czujesz, będąc tu... po tym wszystkim? — zapytała go nagle, a on spojrzał na nią z lekkim smutkiem. Ona tymczasem oparła się o ścianę i tak już pozostała.
— Przykro mi nadal, jak się zresztą możesz, Teofilciu, domyślić, ale czasu nam już nie przyjdzie cofnąć. Nie ma już Stanisława Piotrowicza, ale ty teraz jesteś i to jest piękne, że takich ludzi jak wy jest więcej niż myślałem, Teofilciu...
— Chyba nie chcesz mi teraz powiedzieć, że jestem podobna do Wokulskiego? Co ty, Suzin?
— Jesteś, Teofilciu, jesteś... Wiesz, ja cię tak za bardzo jeszcze nie znam, ale to się wszystko zmieni jeszcze, jak zaczniemy się razem dorabiać pieniędzy z tego sklepu i... Ale bardzo przypominasz go z twarzy... Wiesz...
— Suzin, proszę cię, nie kończ... Ja nie chcę...
— Teofilo Nikołajewna, posłuchaj mnie, mów, co chcesz, ale ja słyszałem dzisiejszą rozmowę przy jednym stoliku w jadłodajni i... Oni też tak myśleli, jak ja...
— To zwykłe bzdury są, Suzin... Ja naprawdę nie chcę...
— On by cię polubił, Teofilo.
Nie odpowiedziała, tylko też ze smutkiem się na niego popatrzyła. Zaraz potem jednak nie wytrzymała i wyszła z dawnego mieszkania Rzeckiego całkowicie zmieszana. Suzin wiedział, że popełnił błąd i widać było, że załamał się. Nie powinien jej tego mówić. On już nie powinien Wokulskiego nawet wspominać...
W końcu sam się otrząsnął i poszedł za nią do głównego pomieszczenia sklepu. Stała przy oknie, spoglądając w pustą wystawę i na rusztowania, a na zewnątrz już powoli się ściemniało. Nie chciało mu się wierzyć w to, że przesiedzieli tu aż całe popołudnie. Ale ważne, że przynajmniej udało im się wysprzątać już wszystko.
Podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu, co ją natychmiastowo zdziwiło.
— Mam płacić dług po Wokulskim, który tutaj zostawił, bo jedyne kim był, to tylko zwykłym głupcem? Mam za niego teraz odpowiadać? — zapytała.
— Teofilo, nikt nie zmusza cię do wtargnięcia w historię, w której ty sama nawet nie uczestniczyłaś... Teofilo Nikołajewna... Ja już cię do Stanisława Piotrowicza nigdy w życiu nie porównam... Obiecuję, bo ja ci już coś obiecałem... Że ja tu już zostanę, a jeśli nawet chcesz, to ja już jutro do Paryża pojadę... Tylko wiesz, kapitał, o ile to oczywiście dla ciebie żadna trudność, Teofilo Nikołajewna...
Prychnęła.
— Ja pieniędzy to mam, Suzin, aż za wiele i ci mogę ci ich dać tyle, ile tylko chcesz — odpowiedziała bez wahania, nadal jakoś dziwnie smutna.
— Teofilo Nikołajewna, nie smuć się już... Głupiec ze mnie, to miałaś rację, mówiąc mi to w południe. Chodźmy na kolację i zjedzmy coś, wypijmy za wsze czasy i za nasz biznes, a jutro załatwimy wszelkie formalności, Teofilko... No, już, nie smuć się... O, już się do mnie uśmiechnęłaś!
Ostatecznie odzyskała resztki swojego dobrego samopoczucia, a na samo wspomnienie jej przyszłego biznesu nie mogła zrobić inaczej, jak tylko się uśmiechnąć i to też właśnie zrobiła, a on nareszcie odczuł ulgę, bo myślał, że się na niego obraziła.
Wyszli i zamknęli sklep, po czym udali się gdzieś niedaleko na kolację, którą postawiła mu sama, co mu się zresztą bardzo nie podobało. Zaczęła się wtedy z nim kłócić, śmiejąc się, że tak szybko załapała z nim dobry kontakt. Argumentowała się tym, że jest to nagroda za to, że chce z nim współpracować. Śmiała się już później do końca i całkowicie zapomniała o Wokulskim, a to tylko utwierdziło go w przekonaniu, że jest już z nią wszystko dobrze.
Wieczorna pora nadeszła prędko. Gdy wyszli na warszawskie ulice ponownie, było już ciemno. Objął ją ramieniem jak stary przyjaciel i chociaż znali się dopiero z jakieś kilka godzin, Teofila w pełni polubiła jego towarzystwo. Zakupili kilka butelek wina, sami nie wiedząc po co, ale chyba tylko po to, aby zapić dzisiejszy dzień, swoje spotkanie i swój przyszły biznes.
Jak widać, pani Klotylda Lipska wcale nie musiała tak długo czekać na jakieś wielce żądne jej wiedzy sensacje. Wypatrzyła Teofilę już od razu, a raczej ich, gdy spostrzegła, że ta ma sobie za towarzysza jakiegoś obcego, nieznanego jej mężczyznę. Ba, ona nawet zaczęła sądzić, że profesja co do poprzedniej lokatorki mieszkania na trzecim piętrze wcale nie ulegnie zmianie! Zleciała wtedy z miejsca przy oknie i podbiegła pod same drzwi, gdzie mogła ich jeszcze lepiej zobaczyć, jak będą przechodzić koło jej mieszkania. Spojrzała w dziurkę od klucza i wyczekiwała. Oboje nadeszli prędko. Śmiała się ona i śmiał się również on, co tylko utwierdziło Lipską w przekonaniu, że nie będzie to cicha noc, a raczej głośna, a myśl tą poparły także butelki wina, które trzymali w dłoniach i szli schodami na górę. Chyba chodziło o ten cały sklep i o jakiś wyjazd do Paryża...
"Co tu się do cholery dzieje?", chciała wiedzieć Lipska, ale i tak jak na razie nie mogła uzyskać odpowiedzi na to pytanie. Postanowiła więc czekać do rana, a następnego dnia złoży Jagodzińskiej sowitą wizytę i taką jej zdobi reprymendę za zakłócanie ciszy nocnej, że aż popamięta!
Jagodzińska tymczasem nic sobie nie robiła z mogących przyjść jutrzejszego dnia konsekwencji i usiadła z Suzinem w salonie, najpierw oczywiście zabierając stamtąd wszystkie swoje papiery, ale widząc, że znajdują się tak także jej sukienki, spłonęła ze wstydu i chciała odejść, ale Suzin ją zatrzymał, więc została.
— Teofilo, nie musisz się za siebie wstydzić. Idź lepiej po jakieś szklaneczki czy kieliszeczki, nie wiem, masz tam coś w kuchni, Teofilciu? A świece jakieś masz? Ciemnica się robi straszna...
— Świece jakieś chyba mam... — powiedziała zakłopotana i szybko pobiegła do drugiego pomieszczenia, a on tymczasem starał się jakoś odkorkować wino. Pogrzebała tam, ale nic nie znalazła. Jedynie świece, które widziała już wcześniej, ale żadnych szklanek nie miała.
Nagle usłyszała chlupnięcie.
— Otworzyłem! Teofilciu, masz jakieś szklaneczki?
— Nie mam właśnie...
— To chodź, zapalaj świece i pijemy z gwinta! Nie ma na co czekać!
Wróciła do niego nadal cała zawstydzona. Usiadła naprzeciwko niego i zapaliła świece, a on podał jej butelkę wina, z którymi kolejno musiał się jakoś mocować. Nigdy nie piła wina w ten sposób, ale tylko wzruszyła na to ramionami i je wypiła. Smakowało jej i sięgnęła po nie jeszcze raz.
— Nasze zdrowie, Teofilo Nikołajewna! — Styknęli się butelkami wina. — Teofilciu, nie żeby coś, ale nie jest ci może źle po tym piwie z dzisiejsza?
— Absolutnie. A to miałoby mi coś niby po nim być?
— Wiesz, różne są panie i różni są też panowie, i niektórym może się później, wiesz, kręcić w głowie...
— Nic mi się w głowie nie kręciło. Jak żeś widział, sprytnie cię omijałam i nic mi się nie działo... O, czy to ty nie byłeś przypadkiem tym naszym całym "sekundantem"?
— Dopiero teraz się zorientowałaś, Teofilo Nikołajewna? Nieładnie!
— Nie zwróciłam na ciebie jakiejś szczególnej uwagi, wybacz.
— Ja za to, jak widzisz, aż za bardzo zwróciłem.
— I tylko na dobre nam to wyszło.
— Zdrowie jeszcze raz! Zdrowie, Teofilko!
Przez jakiś czas milczeli i na przemian sączyli wino, a później opowiedziała mu o sobie. O tym, że uciekła a on się z niej śmiał. W końcu Teofila rozluźniła się na tyle, że znów zachciało jej się gadać o Wokulskim, ale już nie złośliwie.
— Jaki on był?
— Teofilciu, któż znowu? — zapytał ze śmiechem Suzin. Widać było, że wino już na niego skutkowało. A Teofila nadal dzielnie się trzymała, sama już dobrze nie wiedząc, co to znaczy być pijanym, bo nigdy pijana nie była i zastanawiała się, czy ona też z każdym kolejnym łykiem nie nabawi się tego stanu, ale to nadal nie nadchodziło.
— Wiesz, Wokulski...
— Znowu ci się Stanisław Piotrowicz zamarzył, Teofilciu? Mów... Co chcesz o nim wiedzieć? Wiesz, jak tak teraz się na ciebie patrzę, to wiesz... Tak jego widzę i tę... Jak jej tam było? O, Afrodytę! Teofilciu, bogini ty moja... Afrodyto z krain nieziemskich, bogini Olimpu, gdyby ciebie Stanisław Piotrowicz z kilka lat wcześniej poznał, to...
— Suzin, jesteś pijany i już nie od rzeczy gadasz!
— Sama chciałaś o Stanisławie Piotrowiczu gadać, to masz, gadam z tobą o nim przecie! Czego ty chcesz ode mnie, kobieto?
Uderzyła go ręką po głowie. Czuła, że alkohol powoli zachodził w ją już od wewnątrz i też już się chwiała, jak siedziała, ale i tak jeszcze jako tako myślała, co niestety nie równało się z Suzinem...
— I jak jutro do Paryża pojedziesz, jak taki pijany jesteś?
— Teofilciu, Afrodyto, kobieto... Królowo sklepów wszystkich w Warszawie!
— Suzin, ty pijany jesteś! — krzyknęła, zrywając się z miejsca i gasząc wszystkie świece. On tymczasem zaczął coś śpiewać, raz po raz wzywając nazwisko Napoleona.
— Z tobą jest już rzeczywiście źle, skoro ty Napoleona wzywasz... Już, koniec picia! Idź lepiej się do siebie przespać i wydobrzyj, Suzin, wydobrzyj, bo jutro masz jechać do Paryża! — Podleciała do niego i zaczęła go ciągnąć za ręce.
On w końcu wstał, chwiał się i nadal mówił coś o Napoleonie. Popchnęła go i wskazała mu wyjście na korytarz.
— Teofilciu, wyganiasz mnie?
— Idź do diabła i daj mi spać!
— Teofilciu, ale ja myślałem, że ja już u ciebie zostanę...
— Ot, niedoczekanie! Ty myślisz, że ja nie wiem do czego wy, mężczyźni, jesteście zdolni? Że mnie jeszcze tam gdzie weźmiesz, ty... ty niewdzięczniku! Już, wypad mi z mieszkania i jazda do Paryża następnego dnia!
Popychała go ciągle, a on się nie ruszał, więc korzystając z okazji, zabrała swoją pościel, którą położyła tu z rana, oraz sukienki i wyszła z salonu oburzona.
— Teofilciu, chyba mnie tak teraz nie zostawisz, prawda? Teofilciu...
— Zostawię cię, zbereźniku!
Pobiegł za nią, ale ledwo się już trzymał, a ona zwinnie wskoczyła do swojej sypialni i zamknęła mu drzwi przed nosem. Przekręciła klucz.
Suzin zaczął pukać w drzwi z krzykiem.
— Teofilciu, bogini ty moja, nie zostawiaj mnie tu... Samego...
— Ty musisz mieć chyba coś z głową, jak myślisz, że cię tu wpuszczę!
— Teofilciu...
Jeszcze z kilka razy powtarzał jej imię, aż wreszcie padł na drzwi i osunął się po nich, a później zasnął na podłodze.
Teofila tylko czekała na to aż Suzin nareszcie się uciszy, a gdy już to zrobił, zeszła z niej cała złość, wszystko zwaliła na wino, a później śmiejąc się tak z tego wszystkiego, zasnęła.
Następnego dnia panna Jagodzińska wstała z łóżka bardzo wcześnie. Przywitały ją jasne promienie słońca i wraz przypomniała sobie to, co stało się poprzedniego wieczora. Wstydziła się za wszystko, a już najbardziej za swoje oskarżenia, które wniosła względem Suzina. Jak sobie przypomniała, nie zamykała mieszkania, co było okropnie z jej strony głupie, więc Suzin na pewno sobie po prostu poszedł i już raczej do niej więcej nie przyjdzie. Bardzo ją to zasmuciło.
Siadła przy toaletce i jakoś ujarzmiła swoje mocno skręcone włosy przed lustrem i ułożyła je wysoko. Jej twarz wydawała jej się jakoś dziwnie zmęczona i dopiero teraz odczuła okropny ból głowy, jaki pulsował jej w skroniach. Jednak coś się opiła.
Już wychodziła z sypialni w samej koszuli nocnej i o bosych stopach, gdy nagle usłyszała krzyk:
— Teofilciu święta, mój nos!
Widząc Suzina, który leży na podłodze i chorobliwie trzyma się za swoją twarz, nie mogła powstrzymać się od śmiechu i po prostu musiała się zaśmiać.
— Ciszej, głupia babo!
— Trzeba było tyle nie pić!
— Sama piłaś!
— Też mi wytłumaczenie! Wstawaj lepiej i jedź do Paryża!
— Dałabyś mi chociaż dzień odpocząć... — powiedział, wstając. Teofila opierała się o ścianę i śmiała się z niego pod nosem. Zlustrował ją od stóp do głów. — Wiesz co? Może byś się tak łaskawie ubrała, a nie chodziła półnaga po domu, jak jakaś trzpiotka?
— Wydawało mi się, że wczoraj myślałeś inaczej, wspólniku.
— Dasz mi już święty spokój? Popatrz, jak mi nos obiłaś!
— Nic ci nie będzie. Do wesela się zagoi, Suzin!
— Na pewno nie do mojego wesela z tobą, głupia babo!
Roześmiała się na te słowa.
— I z czego ty się tak śmiejesz? Z mojego nieszczęścia?
— Suzin, posłuchaj mnie, nie wydziwiaj już i szykuj się, bo zaraz idziemy na miasto coś zjeść i niedługo będziesz jechał, a ja w tym czasie zajmę się sklepem, zgoda?
— Strasznie uparta jesteś, ale niech ci już będzie, głupia babo.
Roześmiała się znowu i poszła się przebrać, a on usiadł na podłodze i oparł się o ścianę, narzekając na swój okropny ból głowy i apodyktyczność swojej Afrodyty ze wczorajszego wieczora.
Wreszcie była już gotowa. Znów ubrała swój znany już w całej okolicy kapelusz i stawiła się w drzwiach cała uśmiechnięta. Razem poszli na śniadanie, a odgłos miasta coraz bardziej dekoncentrował Suzina i w końcu zaczął jej grozić, że dzisiaj w ogóle nigdzie nie pojedzie. Poczuł się jednak lepiej, gdy tylko zjadł śniadanie i tym samym nagle zachciało mu się jechać do Paryża. Jeszcze chwilę wstąpili do niego, a później odebrali odpowiedni kapitał na ich przyszły biznes. Falczewski znów się dziwił i śmiał się do nich sztucznie, myśląc, że Jagodzińska już rzeczywiście zwariowała, a ostatecznie oboje pożegnali się w tym samym miejscu, w którym wczoraj pożegnała się ze Szlangbaumem. Czy w takim razie miało to zwiastować kolejne w tym przypadku szczęście?
— W tym samym miejscu żegnałam się wczoraj z mężczyzną, który sprzedał mi sklep — wyznała.
— To na szczęście, Teofilciu. Niedługo spotkasz kogoś wyjątkowego i ta osoba też z nami zostanie. No, Teofilciu, dość tych sentymentów i ja cię jeszcze przepraszam, bo ja rzeczywiście zbereźnik jestem...
— Wybaczyłam ci już w momencie, gdy zamknęłam za tobą drzwi, Suzin...
— To... Teofilo Nikołajewna, padaj mi teraz w ramiona!
Wcale niezrażona to zrobiła. Trwało to jednak krótko, a oni uśmiechnęli się do siebie niczym starzy przyjaciele i każde z nich ostatecznie poszło w swoją stronę.
Jagodzińska wróciła jeszcze do siebie do mieszkania. Dopiero później miała zająć się sklepem.
Nagle wpadła do niej podenerwowana Lipska:
— Co pani sobie wyobraża? Jakże to tak można? Proszę panią, ja miałam o pani naprawdę dobre mniemanie, a teraz... A teraz to pani tylko jakichś dziwnych mężczyzn do siebie sprasza, a ja takiego pijackiego zachowania tolerować pod moim dachem nie mogę, droga pani, i żądam, aby się pani w porę opamiętała, bo to już przechodzi wszelkie pojęcie, że ja znam panią ledwo dzień, a już mi pani robi takie sensacje! Pod moim dachem! Powtarzam, pod moim dachem!
Jagodzińska tylko się roześmiała, a Lipska spąsowiała.
— A co mnie to obchodzi?
Nie miała jej już nic do powiedzenia. Uciekła prosto do swojego sklepu. Bo chyba mogła go już nazwać swoim, prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro