V. Co zostaje w Warszawie, nie zostaje w Warszawie
W Krakowie nie działo się dobrze. Po wystawnej sztuce, jaką panna Teofila zaprezentowała rodzicom i wszystkim zebranym gościom, w mieście zapanowała powszechna psychoza. Wielkie nieszczęścia opanowały dom państwa Jagodzińskich, a już najbardziej zdawała się to odczuwać pani Regina — kobieta, jak sama mawiała, była już na wykończeniu, atakowała ją masa dziwnych chorób, często wzywała lekarza — ba! nawet księdza na ostatnie namaszczenie — a odkąd tylko otrzymała list z Warszawy, zamknęła się w sobie i przepowiadała sobie rychłą śmierć. Teraz była już niemal pewna, że stara krakowska Cyganka miała rację. Teofila wpadła w sidła jakiegoś imbecyla, to było wiadome, a ta wprost budząca grozę świadomość, że będzie to aż tak zgodne z tarotem, rujnowała ją jedynie psychicznie i fizycznie. Mało kiedy wychodziła z łoża, a jak już wychodziła, to tylko po to, aby zobaczyć, czy z Królestwa nie zajechała przypadkiem jej młodsza i znacznie jej usłuchańsza córeczka. Wzdychała wówczas ciężko, celowo, aby zwrócić na siebie uwagę Mikołaja, z którym, jak stwierdziła, nie mogła się już normalnie dogadać, i patrzyła się w okno. Podobnie jak kiedyś pani Miałkowska teraz to ona zawierzała go w swojej modlitwie Maryjce w opiece, bo zdziwaczał on ostatnio strasznie — milczał jak grób, chodził za często do kościoła albo zamykał się w swoim gabinecie i wyrabiał tam zapewne jakieś głupstwa — co wbrew pozorom bardzo jej się nie podobało. W gruncie rzeczy mało z nim rozmawiała, a jak już to robiła, ich konwersacja się nie kleiła i w większości dotyczyła tego tajemniczego człowieka, który — jak według listu objaśniła im Gryzelda — zwał się tym całym Wokulskim. Mąż, jak gdyby nigdy nic, reagował na to dość smętnie, jakby też to, że Teofila niszczy im wszystkim reputację, mało go w zasadzie obchodziło, a to tylko powodowało w Regince niechęć i niepożądane konwulsje. Ba, śmiem rzec, że to właśnie to było jej najbardziej dotkliwsze! Ogółem zawaliło się już wszystko, cała świetność szlachecka Jagodzińskich razem wzięta, a za tę zdradę tylko i wyłącznie Regina obwiniała swoją starszą córkę. Miała wrażenie, że odwróciło się już od nich całe krakowskie wielkomiejskie towarzystwo, że całe miasto, ba! cała Galicja nawet, huczała jedynie od plotek na ich temat, powielając to różne wersje z Teofilą związane.
Dziś w salonie było niezwykle ciemno i jakoś pochmurno, jak wówczas całe Reginie dotychczasowe życie, i tak spoglądając w okno, matrona wyczekiwała na swoją młodszą córkę, bo akurat miała teraz na to taką ochotę. W ręce trzymała pewien list, informację, która kiedyś mocno zwaliła ją na podłogę, a później musiała przez to wołać lekarza. Od tego czasu nie mogła myśleć już o niczym innym, jak tylko o tym, że jakiś idiota Wokulski istnieje na świecie, a Teofilka jeszcze — o zgrozo! — ma z nim romans. Ciągle widziała go w snach — w jej własnym wyobrażeniu sennym był jej on wówczas najohydniejszym potworem z bagien i choć próbowała się go pozbyć, odgonić te wszelkie obrazy złe, on powracał, jakby chciał się mścić. Nie mogła przez niego sypiać i często budziła się cała zalana potem — duchowo i dosłownie.
Oto ta tajemnica wieczysta, pokrótce też romansowa, którą zdradziła jej kiedyś Gryzelda:
"Kochana Mamuś! Nawet nie uwierzysz, ile mam Ci do opowiedzenia! Teosia porobiła w Warszawie tyle skandalików, że aż głowa mała, a o większości z nich zapewne opowiem Ci, jak wrócę cała i zdrowa do Krakowa, bo nie ukrywam — Teofilka trochę mi tym nerwów naciągnęła.
Teofila to jest aktualnie milionerka, gwiazda warszawskiej prasy, filantropka, kobieta interesów, pijaczka i palaczka, a nawet kochanka. Zachowuje się jak mężczyzna, a jak już przy mężczyznach jesteśmy, to warto mi zdradzić, kim jest ów człowiek, w którym to nasza Teosia kocha się bezmyślnie. Równie trudno jest mi w to uwierzyć, Mamuś — zapewne podobnie jak Tobie — ale jest to jednak jak najszczersza prawda — z różnych już wiadomych mi źródeł potwierdzona. Facet nazywa się niejaki Wokulski i Teofila pojechała z nim teraz do Paryża. Bardzo mną to wstrząsnęło, bo dobrze wiem, jaka Teosia była za te wszystkie lata mężczyznom niemiła, a teraz nagle okazuje się, że ona umie być jednak romansowa... Doprawdy straszne! Oboje mają zerżniętą reputację na wskroś, podobno to jakiś zwykły kupiec, straszny wariat... Gada już o nich dosłownie cała Warszawa — szczególnie, że ten cały Wokulski miał kiedyś jakieś nieudolne zaloty u takiej jednej panny, która teraz siedzi przez niego w klasztorze. Jak widać teraz spodobała mu się nasza Teosia — fircyk to i brutalny amant, jak mniemam. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że Teofila miała tam jeszcze innego zalotnika. Kuzyn to nasz, pan hrabia Wilski, wychowanek ciotki, miły, elegancki i przystojny, a nasza Teofilka — jak to zawsze ona — wstyd mu tylko zrobiła, odrzucając jego oświadczyny i znieważając go publicznie. Mamo, przecież ona mu powinna dziękować! Za to, że choć jeden na nią litościwe spojrzał i że ją chciał za te wszystkie lata staropanieństwa... Doszło do pewnej bijatyki w Teatrze Narodowym, a jej inicjatorem był właśnie ten cały Wokulski... Straszna sprawa. Nie myślałam, że Teofila da się tak omamić. Pewnie obiecał jej jakieś sklepy i ona głupia na to poszła... Jak na razie nie wiem, co począć, okropne towarzystwo ma tam ta nasza Teofilka, ale postanowiłam na nich poczekać, aż przyjadą obydwoje, i popatrzeć na tego jej całego Wokulskiego i sprawdzić, czy to też jest jakiś Apollo, czy nie, ale szczerze w to wątpię... Szkoda na to nerwów, Mamuś! Ja już tam Teofilę nauczę myśleć, a tego jej kochanka to ja na policję zgłoszę! Przeklęty łowca posagów!
Zdrowia! Twoja najwierniejsza córka, Gryzelda"
Regina zwykła czytać ten list codziennie, a czasem nawet i po kilka razy na dzień, ponieważ aż tak bardzo nie mogła się z tym wszystkim pogodzić. Chowała go skrzętnie przed mężem w kieszonce spódnicy i jak tylko nikt nie widział, zanurzała się w nim i unosiła się cierpieniem. Teraz było dokładnie tak samo. Z ciężkim westchnieniem oraz z przebrzydłym widmem tego człowieka na sobie, raz po raz zatrzymywała się przy słowie "kochanka", nie mogąc pojąć, że Teofila wciągnęła się w pogrążającą ją bliską relację z jakimś marnym kupczykiem. Popłakując delikatnie w swoją różaną chusteczkę, zastanawiała się, kim ten cały Wokulski jest i czym on mógł Teofilkę sobą zainteresować. To z pewnością musiał być jakiś przestępca, jak próbowała rozumować sobie przy oknie, a Teofila widząc to, oczywiście musiała się nad nim zlitować, bo na pewno nie mogła patrzeć na jego cierpienie. Ona zawsze tak miała — taka dziwna choroba — interesowała się tymi, co nie powinna i miała paskudną manię wyzwalania wszystkich ubogich, jakby też rodziny nie miała, a to już szczególnie wydawało się Regince upokarzające.
Tak samo źle miała się również sprawa z panem Wilskim. Reginka nie mogła przeboleć, jakim cudem Teofila mogła te oświadczyny odrzucić i zrobić z siebie kolejne pośmiewisko, i im więcej nad tym myślała, była coraz bardziej pewna, że Wokulski również maczał w tym palce. Ten człowiek był dosłownie wszędzie. Należało zrobić wszystko, aby się go w najlepsze pozbyć, ale najpierw trzeba było poczekać na jakieś gruntowne i szczegółowe informacje. Ona już się najlepiej do tego zabierze. Wystarczy jeszcze tylko nawrócić Mikołaja.
Akurat gdy tak o nim myślała i dogłębnie w tym liście zatracała, Mikołaj pojawił się w salonie. Nie usłyszała żadnych kroków czy też obecności kogoś, a to sprawiło, że mężczyzna wykorzystał sytuację i postanowił sprawdzić, co też takiego czyta jego żona. Tak jak myślał, był to ten sam list, który Regina miała spalić i jak widać jeszcze tego nie zrobiła. Za jednym zaledwie zamachem wyrwał jej ten list, tę głupotę, która zapewne była przez Gryzeldę trochę ubarwiona, i podarł go na kilka kawałków, które zaraz potem znalazły się na podłodze.
— Reginko, obiecałaś mi już więcej nie czytać tych głupot i spalić ten list — powiedział z wyraźnym naciskiem, również przystając przy oknie.
Reginka z płaczem odsunęła się od męża. Nawet już w nim nie miała sojusznika, a to wprawiało ją w wyjątkową boleść. Od dawien dawna bowiem żyła z myślą, że ma męża na każde skinienie, że on bezwzględnie zgadza się z jej zdaniem, ale teraz coś się z nim stało. To już nie był ten sam człowiek — to był już zwykły prostak, jak zwykła go teraz do Teofilki przyrównywać.
— Tobie to już jest naprawdę wszystko jedno, skoro tak się mówisz... — odpowiedziała z przekąsem i widocznym rozczarowaniem. — Ty się powinieneś, mój drogi, cieszyć, że chociaż ja coś jeszcze o tej rodzinie myślę i staram się ją chronić... Czy ciebie naprawdę nie interesuje to, co wyczynia w Warszawie nasza starsza córka? Że ona nam tam romansuje? Że ten Wokulski ją uwiódł, a ona głupia daje mu jeszcze pewnie na wszystko pieniądze, bo jest jej go szkoda... Proszę cię, patrz tylko, jakie ona mu zapewnia atrakcje! Do Paryża z nim pojechała, znalazła się filantropka jedna... Pewnie jeszcze z nim sypia...
— Reginko, ty już sobie wszystko ubarwiasz i jeszcze bezmyślnie w to wszystko wierzysz... Teofila jest za bardzo honorowa. Nie ma przysięgi przed Bogiem, to i nie ma spoufalania. Z tym Wokulskim co najwyżej mogą ją łączyć bardziej powierzchowne stosunki...
Pani Jagodzińska prychnęła.
— Proszę cię, jak on bił się o nią w teatrze, to aż tak powierzchownie tam między nimi raczej nie jest! Gryzeldzia napisała, że to jakiś szaleniec... Ty już dobrze wiesz, jak to się może skończyć! Cały Kraków się z nas śmieje, a już najbardziej śmieje się z nas Miałkowska! Głupia dewota, specjalnie tu do nas przychodziła, aby nas tylko upokorzyć... Wyobraź to sobie, kiedyś ktoś przyjedzie z Warszawy, przedtem już dobrze poinformowany o Teofilce, i znów będzie wszystkim wesoło... Boże, jak mi coś teraz w głowie uwiera... Czy mógłbyś, najdroższy, otworzyć okno?
Mikołaj jak na zawołanie powstał z miejsca. Zwinnym gestem otworzył okiennicę, co w gruncie rzeczy całkiem uspokoiło Reginę, przez co zadowolona aż przysiadła na sofie. Nie na długo jej to jednak przyszło. Właśnie zaczęła się zastanawiać, czemu jej mąż milczy, zamiast jej cokolwiek odpowiedzieć, jakby ją chciał co najmniej zignorować.
— Czemuż milczysz, mój drogi? — zapytała nagle, patrząc na niego swoimi z lekka załzawionymi oczyma. — Nie dość ci już, że cierpię na tym wszystkim bardzo, a Teofilka spotyka się z jakimś tam... Wokulskim?
— Przecież tak miało właśnie być — odparł gorzko.
Regina zdawała się go kompletnie nie rozumieć. Jej wyraz twarzy przyprawiał teraz o omdlenie, koniec końców jej twarz była nienaturalnie blada, a jej ręce zaczęły się niebezpiecznie trząść. Miała wrażenie, że mąż jej się tak jakoś dziwnie przygląda, jakby sobie z niej drwił, a ona za karę musiała się na to wszystko patrzeć, nie wiedząc w zasadzie co zrobić, bo przecież na idiotkę wyjść nie chciała.
— Zaczynam cię nie rozumieć — powiedziała delikatnie, jakby bojąc się, że upokorzy się tym słowem — nawet przed własnym mężem. — Czy tobie naprawdę nie przeszkadza fakt, że Teofila gorszy się nam publicznie, być może pluje nam tam w twarz, a ten Wokulski ją jeszcze ku temu podburza? To nie może być zaufany człowiek, a jedynie zwykły wariat. Może ona jeszcze mu daje na utrzymanie, może na jakieś sanatoria, żeby ten człowiek się leczył...
— Za bardzo to sobie wszystko wyolbrzymiasz, najdroższa... Ja tam myślę, że pan Wokulski to jest bardzo porządny mężczyzna...
— Porządny! I jeszcze na pan mu mówisz! Mikołaju, czy ty mi przypadkiem zanadto tego mężczyzny nie wywyższasz? Taki człowiek to nie jest żaden pan, tylko zwykły nędzarz, kobieca utrzymanka...
— Teofila raczej nigdy nie zdawała się z byle kim...
— Teraz to mnie zadziwiasz! Przecie ona zawsze zadawała się z byle kim! Tak to już było, że zaczęło się od naszych służących i kucharek, a jak tylko dorosła, to poszła do biedaków albo na jakiś handel... Taka była! Zachowujesz się zupełnie tak, jakbyś się cieszył, że ona tam kogoś ma...
Uwaga ta bardzo zdenerwowała Mikołaja — szczególnie, że teraz już zdawał sobie sprawę z tego, jaki kiedyś wpływ miała na niego żona. Teraz już tak nie było. Walczył z tym, a nawet był skłonny nie zgadzać się z jej zdaniem. Był w stanie uważać, że Teofilce wiedzie się dobrze, a pan Wokulski — jak go już zwykł w myślach nazywać — opiekował się nią należycie, zdecydowanie lepiej niż oni za całe swe życie. Jeśli naprawdę by się z nim związała, nie zrobiłaby tego z człowiekiem, który by jej nie szanował i jej coś wmawiał, tylko związałaby się z kimś, kto ją rozumie. Dopiero całkiem niedawno Mikołaj pojął tę całą filozofię, siedząc z masie książek przyrodniczych i ekonomicznych, które kiedyś kradła od niego Teofila, i z wolna zaczynał córkę rozumieć, a nawet dotarł do pewnych wniosków, które jawnie mu pokazywały, że przez te wszystkie lata był tak naprawdę okropnym ojcem. Odpowiadał jedynie na wszystkie żonine narzekania i adorował tylko i wyłącznie jedną córkę, która stała się społecznym potworem, a nie człowiekiem, który przeżył już wszystko. Tym człowiekiem, lepszym, wrażliwszym, z delikatnym uszczerbkiem bycia osobą marną i niekochaną, stała się właśnie Teofila. Teraz już wiedział wszystko, a nawet śmiało, ale oczywiście w swojej głowie, nazywał swoją starszą córkę nazwiskiem tego człowieka, który od ostatnich dni stał się wyłącznym nieszczęściem Reginy i jej globusa.
Ogółem, Mikołaj zdenerwował się aż tak bardzo, że postanowił Regince powiedzieć całą prawdę, a tym samym odkryć przed nią fałsz i obłudę, w jakiej dotychczas żyła.
— Masz rację, najdroższa. Cieszę się, że Teofila wreszcie kogoś ma. Wcale nie interesuje mnie to, że ona robi nam tym jakieś nieprzyjemności tudzież niszczy nam opinię. Bardzo się cieszę, że jest zakochana, a nawet śmiem ci powiedzieć, żono, ty, która zawsze mnie trułaś i trzymałaś zawsze przy sobie jak psa, że gotów jestem tam do tej Warszawy jechać, pana Wokulskiego pozdrowić i poprosić go, aby się z naszą Teosią ożenił, skoro tak bardzo kochają się obydwoje. Niech oni już sobie mają ten sklep, niech mają sobie te swoje marzenia, bo oni przynajmniej mają jakiś cel, życiowe powołanie, a my tylko żeśmy się, Reginko, zasiedzieli biernie w tym Krakowie i utonęli w ludzkiej głupocie etykiety pełnej sztuczności i wyrafinowania, która tak naprawdę funkcjonuje tylko powierzchownie, a rządzą nią głupota, fałsz i obłuda. Niech Teofilka mu żoną będzie, a on niech będzie jej mężem. Z woli Boga ucałuję obydwojga i pobłogosławię, na wnuki będę czekał... To są umysły złote, istoty nowych czasów, istoty prawe, o duszach kilku, jak i nie kilkunastu... My — ludzie upadku, oni — ludzie renesansu, ludzie nowych, dobrych czasów... Jacy my oboje byliśmy głupi, Reginko! Jacy my byliśmy głupi, nie wiedząc, że nam się tu wychowuje diament, kobieta mądra, a zarazem samotna tak okropnie, przez nas pozostawiona — kobieta o umyśle wielkim, z pomysłem na świat!
— Boże! Boże! Boże! — zawołała Regina, łapiąc się jednocześnie za serce, a później opierając się jedną ręką o kanapę. Zaczęła się trząść, w całym jej umyśle dosłownie zawrzało i była pewna, że być może zwróci też na siebie uwagę męża, ale tak się jednak nie stało. Stał tylko i się patrzył, jakby to, co powiedział, było jak najbardziej słuszne, a jej uporczywe samopoczucie było tylko zwykłym wymysłem — jakby miał przed sobą hipochondryczkę, a nie cierpiącą kobietę. W jej oczach ten mężczyzna był już nikim, nie był tym samym przystojnym młodzieńcem, w którym niegdyś się zakochała i który głosił jej do ucha piękne poezje — stał się takim samym człowiekiem jak Teofila, podczłowiekiem, który zdradził swój stan.
— Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz? — zapytała głośno, siląc się na to w głosie, choć tak naprawdę od wewnątrz ją już uciskało i myślała, że zaraz umrze.
Mikołaj w ogóle zdawał się na to nie reagować, a już najbardziej bolało ją to, że jej nie pomaga.
— Jestem całkowicie świadom tego, co mówię, żono — odpowiedział dopiero po jakimś czasie. — Nie musisz się ze mną wcale zgadzać. Już tam najlepiej, żeby to właśnie Teofila była szczęśliwa i jeśli jest szczęśliwa z nim, a on ją kocha, to nie powinniśmy stać im na przeszkodzie, a nawet to zaakceptować, bowiem on wynagrodzi nam wszelkie szkody, które my jako rodzice, jej wyrządziliśmy... I które my wyrządziliśmy sobie, żyjąc w kłamstwie i wychowując w ten sposób Gryzeldę. Jestem więc zobowiązany pana Wokulskiego szanować, a nawet mu za to wszystko podziękować i zgodzić się na ich ślub.
— Boże! Boże! Boże!
Mikołaj nie odpowiedział na jej zawołania. Oboje spoglądali na siebie teraz jak wrogowie i żadne nie chciało się poddać. Żadne nie chciało tego zrobić, każde wierzyło w swoje racje i żadne nie chciało ustąpić. Szczególnie bardzo denerwowało to Reginę, która coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że mąż nią pogardza i ucieka przed odpowiedzialnością, zamiast być jej trwałym sprzymierzeńcem. Miała przed sobą człowieka, którego naprawdę kiedyś kochała, a teraz wydawał on się jej jedynie słabym i nic niewartym tchnieniem, kimś obcym, którego co dopiero musiała poznać, ponieważ nie rozumiała, co to była za zmiana i czemu jej mąż zwykł się ostatnio tak bardzo dziwnie zachowywać.
Ostatecznie postanowiła odejść się do niezbyt inteligentnych środków:
— Ty też jesteś w tym spisku przeciwko mnie!
— Jakim znów spisku?
— Ja już wszystko wiem! Ty jesteś w spisku z tym dziwnym Wokulskim i specjalnie opłaciłeś nam tego furiata, żeby on Teofilkę uwiódł i zrobił jej dzieciaka! Dobry Boże, a jak ona jeszcze jest z nim brzemienna?
— Ale sobie wymyśliłaś! Ja tego człowieka nawet nie znam, a co dopiero, jakbym miał z nim kiedyś rozmawiać... Ale sobie wymyśliłaś!
Regina i tak wiedziała swoje. Bacząc na to, co działo się teraz z jej mężem, mogła stwierdzić po nim dosłownie wszystko, nawet to, że to on postanowił Teofilę z tym przestępcą wyswatać w najlepsze.
Nie miała już co na to odpowiedzieć, więc zareagowała równie głupio jak przedtem:
— Idź sobie do diabła z tym całym Wokulskim, z Teofilą i z tym ich nienarodzonym dzieckiem!
— Ty też tam wiesz, że oni mają razem dziecko...
— Jak ją nagle na amory wzięło, to pewnie z nim poszła, lakurda jedna...
Dla Mikołaja było to jak cios w samo serce, jak ostra strzała przechodząca go na wskroś. Dopiero co tak naprawdę poznał córkę, zrozumiał jej działanie, pojął jej życie i idee, nawet śmiał nazywać się złym ojcem, a Regina jak zwykle musiała to załatwić bezlitośnie. Bez żadnych dowodów na to, że Teofila oddała się ciałem mężczyźnie tudzież nosi w swoim łonie dziecko, kobieta już teraz wiedziała, że jest to prawda — najprawdziwsza i bez podważenia. Jeszcze wcześniej mógłby w to uwierzyć, pewnie też podobnie jak żona zabiegałby o to, aby Teofila została należycie za to wszystko potępiona, lecz aktualnie było to zdecydowanie niemożliwe. Teraz, gdy już zrozumiał wszystko, gdy ujrzał ten świat takim, jakim jest, tak jakoś ludzko i prosto, wiedział, że może zrobić dosłownie wszystko, aby Teosię uchronić.
Przez jakiś czas milczał, a Regina do woli upajała się tym, że choć raz w tej rozmowie zatriumfowała męża. Znała już jego słabą stronę, jego słabość, a tą słabością była bezsprzecznie jej starsza córka — zwykle jej niepotrzebna i zbędna w rodzinie, a teraz tak coś nagle uwielbiana przez męża. Pod żadnym pozorem nie mogła do tego dopuścić, aby Gryzeldzia na tym straciła.
Mężczyzna wreszcie postanowił odpowiedzieć, choć czuł się niemożliwie słabo i miał wrażenie, że zaraz upadnie:
— Jak możesz wyrażać się tak o naszej córce? — zapytał spokojnie, ale ze zdecydowanym drżeniem w głosie, które mówiło, że jest mu to wszystko niezwykle niepojęte i bolesne.
Regina zaśmiała mu się w twarz. Jej mąż z tym momencie wyglądał jak zwykły ułom i całkowicie oddał się Teofilce — jakby też ta kobieta kiedykolwiek była im miła i ich szanowała, a ona przecież jeszcze nigdy tego nie zrobiła. Pani Jagodzińska przez całe swe życie była przekonana, że Teofila — jakże dobrze, że dała jej takie paskudne imię na chrzcie, pasuje do niej idealnie! — pluła im w twarz od zawsze, od samych najmłodszych lat, a teraz to już szczególnie im przygrywała. To było zawsze niedobre dziecko i tym samym wyrosło też na złą kobietę. Już sama nie wiedziała, kto był tym gorszym — Wokulski czy Teofila.
— Mikołaju — zaczęła gorzko — Teofila to moja córka i mogę wyrażać się o niej jak chcę, a to że ona nas przez całe życie nie słuchała i miała się za nie wiadomo co, to już nie nasza wina. Teofila jest do wszystkiego zdolna. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby kiedyś przyjechała do nas z wielkim brzuchem, bo ją ten Wokulski zostawił i zwiał do Stanów. Dopiero wtedy wszystko zrozumie, skończy się jej ta cała wielka miłość... Zrozumie, że jedyne co jej zostało, to tylko rodzice... Wtedy wszystko zrozumie!
— Ona już tu nie przyjedzie — odpowiedział jej mąż, co ona znów uznała za jedynie zwykłą kpinę. Ponownie poczuła się zagrożona.
— Nic więcej nie powiesz? — zapytała, siląc się na ostrożność. — Nie masz dla mnie jakichś kolejnych płomiennych przemów o tym, że Teofila to jest jednak diament, a nie prostaczka, jak niegdyś zwykłeś się o niej wyrażać?
Mikołaj odczuł w sobie nową moc, aby coś mówić. Regina praktycznie się tego nie spodziewała i swoją drogą myślała, że go tym zagnie, bo od zewnątrz prezentował się jak tchórz, lecz od wewnątrz — stał się przykładnym i wzorowym ojcem.
— Żono, gdyby cię kiedykolwiek spytać, kim jest nasza córka, nigdy nie odpowiedziałabyś na to poprawnie. Żadne z nas nigdy jej dokładnie nie znało. Nikt z nas nie wiedział, czym ona gra, co ona mawia i jakimi ścieżkami zwykło jej chodzić, aż do teraz — ja już wiem wszystko. Wiem, co tej istocie w duszy gra, co ona myśli i czuje i co tak naprawdę raduje jej serce. Nie masz prawa, powtarzam, nie masz prawa, żono, wypowiadać się o niej w taki sposób, w jaki to przedtem zrobiłaś. Nie będziesz jej tak traktować, nie będziesz jej widzieć przedmiotem, zwykłą wariatką czy kurtyzaną, za którą ty ją teraz bezsprzecznie uważasz. Musisz zapamiętać, że ta kobieta, jest przede wszystkim człowiekiem. Jest tą cichą dziewczynką, która w sekrecie przed nami czytała książki, bo chciała więcej wiedzieć. Jest tą upartą panną, która odtrącała kiedyś wszystkich kawalerów. Jest naszą córką, która wybrała swoje nowe lepsze życie, ponieważ my nie okazaliśmy się dla niej tymi, których zawsze potrzebowała. To jest nasza córka. — Mikołaj zakończył to mocno i dobitnie, z zapewnieniem, że jest to jak najprawdziwsza prawda, ale Regina i tak nadal nie była tym usatysfakcjonowana.
To prawda, może Teofila była ich córką, ale nigdy nie zwykli jej za nią uważać. Chciało jej się śmiać i krzyczeć na niego jednocześnie, ciągle dając wiarę w to, że przecież zawsze starała się zapewnić Teofilce jak najlepsze i wyszukane wychowanie. To już nie była jej wina, że Teofila wybrzydzała, że robiła im na złość i czyniła rzeczy odgórnie młodym dziewczętom zakazane — nie wiedziała, że Teofila w ten sposób się na nich odgrywała. Za brak ciepła, za brak miłości, za brak zrozumienia, a już najbardziej właśnie za brak zrozumienia, którym obarczali tylko i wyłącznie młodszą córkę. Czyniła rzeczy czasem cudaczne i niezwykłe, a oni tępili ją za to, że szczypała stare guwernantki, rzucała śledziem z okna, prawie podpaliła kuchnię, najwcześniej ze wszystkich panien wiedziała, jak anatomicznie wygląda naga kobieta, a jako nastolatka spaliła kilka maminych romansów na znak protestu przeciwko zaciskaniu wstążek na gorsecie. Wszystko to stworzyło z niej rewolucjonistkę, naukowca i ekonomistkę, a to wcale nie sprawiało, że się za to jakoś szczególnie wstydziła — wręcz odwrotnie, była dumna z tego, kim jest, i dawało jej to śmiałe potwierdzenie na to, że góruje nad tutejszym „niemądrym", jak zwykła za małolata mówić, otoczeniem.
Mikołaj szybko zdążył się zorientować, że jego przemowa nie zrobiła na Regince żadnego wrażenia, a wręcz jeszcze bardziej wzmogła w niej pogardę oraz śmieszność. Jeszcze bardziej się od niej odsunął, wszak, nie miał z nią już niczym porozmawiać, a ta rozmowa była dla niego bezwzględnie zakończona.
Postanowił odejść. Tam, gdzie zwykł ostatnio teraz bardzo często chodzić.
— Gdzie idziesz? Nic mi już więcej nie powiesz? — zapytała go, chcąc go jeszcze jakoś zatrzymać. Miała chwycić go za rękę, ale prędko zaniechała tego pomysłu, bo nie chciała po sobie pokazać, że chce mu wybaczyć albo że go przypadkiem potrzebuje.
Mikołaj wzniósł na nią z wolna swe przygaszone spojrzenie, które niosło ze sobą jedynie widoczne rozczarowanie. Nie zamierzał już nic mówić, ale żona miała chęć coś z niego jeszcze wydusić.
— Jedziesz na dworzec kupić pierwszy lepszy bilet do Warszawy, a potem zmusić Teofilę do wesela z tym całym Wokulskim? — spytała jeszcze raz, tym razem bardziej drwiąco. — Jak jest to prawda, to chciałbym, abyś wiedział, że jako przykładna teściowa nie zamierzam być dla niego milutka. Natychmiast dam mu popalić i to jeszcze tak bardzo, że go nasza rodzona Teofilka nie pozna.
— Nie śmiałbym się jej nawet pokazywać na oczy po tym wszystkim, co jej za dziecka zrobiłem, żono — odparł krótko, zupełnie lekceważąc to, że ta bacznie mu się przypatruje i śmieje się z niego pod nosem.
Już miał wyjść, ale postanowił rozegrać to ostatecznie ze śmiechem:
— Reginko, żeby ci tam przypadkiem on nie dał w czymś popalić — powiedział, wymykając się szybko z pomieszczenia, aby ta nie mogła mu już nic na to odpowiedzieć. Odszedł stamtąd będąc całkiem zadowolonym, a już najbardziej było mu miło, kiedy usłyszał dochodzące go zza ścian nikłe prychnięcie oraz odgłos kopnięcia czegoś ruchem nerwowym i tak iście kobietom niepożądanym, że aż musiał uważać, aby nie usłyszała, jak się z niej śmieje.
Mikołaj nie bacząc na to zupełnie, szybko zabrał ze sobą kapelusz oraz laseczkę, po czym natychmiast wyszedł z mieszkania. Na klatce było cicho, nawet pan Feliks zamknął się w swojej kibitce, a to w gruncie rzeczy bardzo go uradowało, ponieważ nie wyobrażał sobie teraz z kimś rozmawiać. Na mieście było pełno przechodniów, ale starał się tym nie przejmować i sprawiać wrażenie szarego człowieka, który sobie gdzieś tam idzie w swoim interesie, a jak gdzieś tylko mógł się skryć, robił to bez zawahania. Teraz już bez zakłopotania nie patrzył na to, że jest synem ziemianina, tylko szedł prosto na Sukiennice. Na szczęście drogi nie zaszła mu żadna Miałkowska czy Nowosielska, bo chyba by nie przeżył spotkania tych dwóch pań, które ostatnio miały w Krakowie niezwykle dużo do opowiedzenia o jego córce. Szczególnie ta pierwsza, najbardziej zakłamana stąpająca po ziemi kobieta, słynna krakowska dewota, miała już o Teofilce najwięcej do powiedzenia. To od niej wyszły jako pierwsze wszystkie plotki i pomówienia, była w tym dokładna i niemal doskonała, a tym samym sprytna — wiele im już narobiła nieprzyjemności o to, że starsza Jagodzińska oblała ją winem w towarzystwie, uważając ją zapewne za skończoną idiotkę. Wdowa bardzo nad tym ubolewała, powtarzała to w Krakowie wielu mieszkańcom, aż wreszcie rodzina Jagodzińskich stała się tak bardzo niesławna w mieście, że aż całkiem zapominana. Nie zapraszano już ich na przyjęcia albo bale — dla Reginy było to jeszcze gorsze niż umrzeć zapomniana przez rodzinę.
Pan Jagodziński starał się teraz o tym wszystkim nie myśleć, więc celowo zaczął spoglądać w jaśniutkie niebieskie niebo. Nie na wiele mu się to jednak zdało, bo o mało nie wpadłby pod bryczkę. Ledwo uszedł przez to z życiem, a woźnica przegonił go batem, co według okolicznych, oglądających go być może krakowian, jeszcze bardziej go pogrążyło. Szybkim krokiem wparował więc do kościoła, gdzie natychmiast oślepiło go lśniące światło bijące prosto z ołtarza Wita Stwosza. Uklęknął i przeżegnał się na szybko, nie potrafiąc nawet w tamto miejsce spojrzeć, ponieważ aż tak bardzo wstydził się siebie przed Bogiem. Był tu zupełnie sam, a wszechogarniająca, okalająca go zewsząd ciemność, przez którą na próżno próbowało przebijać się światło słoneczne, bardzo mu odpowiadała, a nawet była mu przyjemna. Nie musiał tu z nikim rozmawiać, nie musiał unikać drwiących spojrzeń innych i wreszcie mógł uporządkować wszystko to, co dotychczas udało mu się wywnioskować w głowie. Usiadł w jednej z ostatnich ław, co zwykł od niedawna bardzo często czynić, ściągnął kapelusz i rozsiadł się tam wygodnie, wyciągnąć w międzyczasie swój stary różaniec. Raz po raz przekładając palce i wymawiając nieme słowa w stronę ołtarza, całą siłą duszy i serca wmawiał sobie, że był okropnym ojcem, jednym z najgorszych, a jego córką dopiero musiał zająć się jakiś Wokulski, żeby ten mógł zrozumieć, co tak naprawdę uczynił źle. Zastanawiał się, jak jej tam teraz jest, a tym samym mylił kolejne maryjne wezwanie, całkowicie tonąc myślą o swojej starszej córce i być może również też o swoim przyszłym zięciu, którego naprawdę chciał poznać i uczynić na papierze swoim zięciem.
Zdawał się teraz widzieć wszystko, wszystkie dawne wspomnienia, które opanowały jego umysł, i mimo że na próżno starał się je powstrzymać, one atakowały go podwójnie. Musiał się zmierzyć z tym co było, musiał ujrzeć wiele zła, które jej sprawił, ale im bardziej się w to zagłębiał, serce mu się łamało. Widział, jak uderzył ją w twarz przed samym wyjazdem do Paryża — była taka dzielna, z dumą i ze swoim młodo pokoleniowym rozumowaniem, przyjęła karę, czyniąc później i tak swoje. Czasem jako dziecko patrzyła się na niego z jakimś błaganiem, z zapytaniem w oczach, oczekując na uwagę. Zawsze ją zbywał, zupełnie jakby była mu niepotrzebna i głupiutka na świat, a ona już wtenczas była taka mądra — mądrzejsza niż dotychczas ich cała trójka — mała dziewczynka, która wiedziała więcej niż inne, interesowała się tym, czym nie powinna, której marzeniem największym było odkrywać świat i czynić go jeszcze lepszym. Widział ją teraz bardzo realnie i z płaczem wyobrażał sobie, że tuli ją do serca, że przyciska ją do siebie i że jej dziękuje, a potem głaszcze ją po włosach, które pewnie teraz gładził jej Wokulski, i na samą myśl o tym Mikołaj Jagodziński — jako przykładny ojciec — uczuł zazdrość, ponieważ zdał sobie sprawę, że aż tak źle zajmował się swoją córką, iż teraz musiał opiekować się nią jakiś obcy mężczyzna.
Zaczął mocno płakać, chciał się wyspowiadać, ale nawet spojrzenie na sam ołtarz czy podejście pod konfesjonał, graniczyło z cudem. Czuł się przegranym, skazanym na najgorsze i nawet boskie przebaczenie nie mogło go uratować. Płacz zasłonił mu widzenie, światło się rozmazało, czyniąc mu przed oczami mgłę, co sprawiło, że uczuł kolejne, bardzo dawne, tym razem całkiem przyjemne wspomnienie:
Najpierw usłyszał, jak mała Teosia się śmieje. Niespełna ośmioletnia dziewczynka przebiegła przez salon i skryła się za kanapą, skąd wystawała jej biała i delikatnie pomięta letnia sukienka. Początkowo chciał wstać i jej w tym przeszkodzić, ale Benedykt gestem ręki go powstrzymał i kazał mu się napić wina. Choć Teosia widocznie się przed kimś chowała, nadal się śmiała i podskakiwała. Przyglądał się temu bez pobłażania i zaraz po wszystkim miał w zamiarze córkę ukarać, tym bardziej, że w przyległym pokoju swoje miejsce zajmowała jego żona oraz dwuletnia córeczka.
Niedługo potem zaszła do nich Bronisława — kobieta może nie jakaś szczególnie piękna, ale wyjątkowo troskliwa i dla wszystkich miłosierna. Dziś ubrana była w wyszukaną jasnozieloną suknię, która z każdym kolejnym krokiem przypominała rozchodzące się niczym w szale morskie fale. W swoich dłoniach trzymała niewielkie pozłacane pudełeczko. Wówczas nie mógł sobie przypomnieć, co to jest, ale kiedy zauważył, że jego siostra się ku niemu z łagodnym uśmiechem odwraca, spostrzegł, że jest to pozytywka.
— Teosiu, gdzie jesteś? Mam coś dla ciebie! — zawołała kobieta, odganiając od siebie wyraźnie niezadowolone spojrzenia brata. Dobrze wiedziała, gdzie kryje się mała Teosia — dziecko niecierpliwie starało się głębiej skryć, przez co jej sukieneczka stała się jeszcze bardziej widoczna.
— Nie przekupi mnie na to ciocia! — odpowiedziała zupełnie poważnie Teosia niezwykle piskliwym głosikiem, co tylko sprawiło, że wuj Benedykt zaśmiał się spod kieliszka.
Mikołaj wstał od stołu, chcąc w najlepsze córkę przegonić:
— Teofilo! A skąd ty znasz takie słowa?
— Tata, mnie tu nie ma!
Odpowiedziano jej na to tylko śmiechem. Bynajmniej nie nie śmiechem Mikołaja, ale Bronisławie tak bardzo spodobała się wówczas Teosia, że niewiele myśląc podbiegła do miejsca jej ukrycia i wzięła ją w ramiona. Jej zielona suknia aż zawirowała, a dziewczynka uczuła się taka szczęśliwa, jak nigdy jeszcze. Ojciec nigdy nie zwykł jej takiej widzieć, więc tym bardziej uznał na razie siedzieć spokojnie i się przypatrzyć.
Obie usiadły na kanapie. Bronisława wzięła ją na kolana i podała jej tamto złociste pudełeczko.
— Zobacz, Teofilko.
— Ciocia, co to jest za rzecz?
— Pociągnij za rączkę, a zobaczysz.
— Dobrze, ciocia.
Sama jeszcze nie potrafiła tego zrobić, więc ciotka jej pomogła i zaraz potem w salonie dało się usłyszeć pewną dźwięczną melodyjkę. Mała Teosia rozkoszowała się tym dźwiękiem. Chwiała się w tę i z powrotem, raz po raz podnosiła ręce w górę i rysowała nimi fale, próbując wyłapać rytm. Wychodziło jej to słabo, nigdy nie miała drygów do muzyki, ale nie za wiele się tym przejmowała — ciocia Bronia była z niej zadowolona, a to było najważniejsze.
Koniec końców pozytywka przestała grać.
— Zepsuło się?
— Nie, Teofilko. Za każdym razem jak zakręcisz rączką ona znów zagra dla ciebie. Ona jest już twoja.
— Bronisławo!
One jednak, zupełnie w siebie i w to dziwne Teofilce grające urządzenie zapatrzone, nie zdały się słyszeć żadnego upomnienia.
Zanim zamilkły, Mikołaj zdążył usłyszeć jeszcze takie oto słowa:
— Chciałabyś kiedyś z kimś zatańczyć, Teofilko?
— Chciałabym, ciocia.
Mikołaj rozpłakał się już na dobre. Teraz wszystko było mu już obojętne. I tak kiedyś by się rozpłakał, prędzej czy później musiał oczyścić swoje ciało i duszę — musiał się z tym wszystkim oswoić i to wszystko jakoś przejść. W tym przypadku płacz nie był tchórzostwem, a oznaką, że ktoś już za wiele udawał, i stąd też wreszcie musiał to zrobić. Jeszcze nigdy nie zwykł aż tak płakać — wszystko to było jakieś dziwaczne i absurdalne, bo płakał o córkę, której nawet nie znał, i płakał również pokrótce i o siebie, bo stracił aż tyle lat na życie w kłamstwie. Nawet jeśli chciałby to naprawić, już mu się to nie uda — wiedział o tym doskonale. Teofila postawiła sprawę jasno i powiedziała, że to koniec, i swoją drogą wcale go to nie dziwiło — gdyby to on przez tyle lat był ignorowany przez rodzinę, tępiony bezwzględnie i wyzywany od najgorszych, też zapewne zrobiłby to samo. Teofila uciekła i on też zapewne uciekłby gdzieś daleko — nawet na koniec świata. Poszła do człowieka, który umiał ją zrozumieć, a tym człowiekiem był ten dziwny Wokulski, mężczyzna-tajemnica, w sumie nie wiedzieć kto, bo nawet nie znał go z imienia. Nie żeby do tego coś miał, bardzo się cieszył, że może niebawem wyda córkę za mąż, ale było mu jakoś za to wszystko głupio — że nawet swoją własną córką się zająć nie umie.
— Synu Boży, czemu płaczesz? Czy coś się stało?
Z uporczywych rozmyślań wywołał Mikołaja głos księdza. Początkowo mężczyzna bał się na niego spojrzeć, skłonny był nawet myśleć, że przemówił do niego sam Bóg, ale kiedy tamten zawołał go jeszcze raz, postanowił przyjrzeć mu się spod rzęs i coś niecoś opowiedzieć, być może się wyspowiadać, ale nawet i to wydawało mu się przerażające.
— Synu, czy potrzebujesz się wyspowiadać? Cóż jest ci strapieniem?
Słysząc te pytania, Jagodziński tak bardzo poczuł się grzesznym, że padł przed księdzem na kolana, wcale nie patrząc na to, że kości ma już stare i łamliwe, a jego rzeźbiona laseczka właśnie upadła z chrzęstem na podłogę.
— Ojcze, zgrzeszyłem!
Ksiądz uklęknął razem z nim.
— Synu, czy jesteś w stanie podejść ze mą do konfesjonału i wyspowiadać się Bogu ze swoich grzechów? Bóg ma miłosierdzie i wybaczy nam wszystkie grzechy, a wszelka żałość zostaje nam odkupiona i jest prostą drogą do zbawienia. Synu, widzę, iż żałujesz...
— Byłem okropnym ojcem, ojcze... Nigdy nie wybaczę sobie tego, jak traktowałem niegdyś moją córkę... I jak młodszą źle wychowałam... Mnie już nic nie pomoże, nawet spojrzeć się w ten ołtarz wstydzę... Wszystko przepadło! — wyznał na szybko, przylegając jak najmocniej do rąk księdza, które zaczął zachłannie całować. Klecha widząc to, natychmiast ujął go za głowę, a potem uczynił na niej trzy razy znak krzyża.
— Synu, ważne, że żałujesz... Bóg doskonale wie, że jesteśmy zdolni do zła, ale mimo to bardzo nas kocha. Stworzył nas na swoje podobieństwo, abyśmy mogli wykonać jego misję trwania przy nim do dnia końca świata, byśmy mogli przezwyciężyć wszelkie zło szatana, a tym samym wychować także kolejne podwaliny pokoleń, które będą iść za Chrystusem w chwale i głosić Ewangelię. Synu, zawiniłeś, ale zostaje ci to odpuszczone.
Znów wykonał znak krzyża i zaczął coś szeptać po łacinie, ale dla Mikołaja ciągle było to za mało.
— A co z moimi córkami, ojcze? Co mam zrobić?
— Musisz czynić dobro, Synu. Tylko dobro zaprowadzi cię do Boga.
— Ale co może zaprowadzić mnie do moich córek, ojcze?
— Musisz się modlić. Tylko modlitwa może nas wspomóc, a kiedyś Bóg się do ciebie odezwie i da ci odpowiedź na twoje pytanie. Musisz walczyć, Synu.
— Czy akurat Bóg jest zdolny do mnie przemówić?
— Synu...
Jagodziński nie chciał już tego słuchać. I tak doskonale wiedział, że wszystko jest już zakończone, a on będzie musiał patrzeć, jak jego córki oddalają się od siebie nawzajem — jedna była zepsuta, a druga wzgardzona — obie traktował źle i uważał, że nawet spowiedź nie jest w stanie niczego naprawić.
Natychmiast wstał z miejsca i nie bacząc wcale na to, że nie zabiera ze sobą laski oraz kapelusza, udał się jak najszybciej do wyjścia. Zrobił to z lekka chwiejnym krokiem, ponieważ nie czuł się w tym momencie jakoś szczególnie dobrze, ale jakoś udało mu się stamtąd wyjść. Zanim jego sylwetka całkowicie zniknęła i złączyła się z głośnym tłumem Krakowa, ksiądz ostatni raz zdążył wykonać za nim znak krzyża, obiecując sobie solennie, że musi się za tym człowiekiem pomodlić.
Mikołaj ledwo doszedł do mieszkania. Już na klatce schodowej uwidziała go stara Basia Tarłowska, która przeraziła się nie na żarty, myśląc serio, że stary Jagodziński upił się w jakiejś żydowskiej karczmie, a teraz popadł w szaleństwo. Potem wpadł też na niego pan Tadeusz Nowosielski i choć ten chciał coś powiedzieć, przywitać się, być może wypytać o młodszą córkę, która to niby pojechała na jakieś uzdrowiska, widząc jego minę i dziwne upojenie, wolał zejść mu z drogi i więcej się nie pokazywać.
Jagodziński wchodząc do mieszkania, nadal czuł się jakoś dziwnie. Miał w zamiarze skryć się w swoim gabinecie i trochę poczytać, ale nagle usłyszał pewien podniosły głos. Myślał, że się przesłyszał, koniec końców przecież by zauważył, ale im więcej starał się z tego wychwycić, zrozumiał, że z Warszawy przyjechała właśnie jego młodsza córka. Gryzelda się śmiała, ostro dokazywała, a matka za każdym razem wzdychała przejęta, powtarzając do unudzenia, że Teofila to jest jedynie zwykła prostaczka i wyrodnica przeklęta. Nie podobało mu się to wszystko, nawet nie chciał się temu przysłuchiwać, i wreszcie postanowił zakończyć to szpiegostwo raz na zawsze.
Wszedł do salonu zamaszystym krokiem, ale jak tylko je tam obie zobaczył, stracił całą zwartą w sobie przedtem odwagę. Gryzelda uśmiechnięta od ucha do ucha zajadała ciasteczka, które dość niesprawnie podawała jej ich nowa ruda służąca, a Regina wygląda dosłownie tak, jakby miała zaraz dostać globusa. Raz po raz wycierała się w swoją różaną haftowaną chusteczkę, nie mogąc pojąć, jaka jej starsza córka jest rozpustna i ohydna, robiąc sobie jakieś ckliwe i bliskie relacje ze zwykłym kupcem.
— Mikołaju, jak dobrze, że jesteś! — zawołała, udając zmartwienie. — Gryzeldzia zaraz opowie ci o tym, jaka to nasza Teofilka jest w tej Warszawie grzeczniutka! Poszła z tym całym Wokulskim... Wiedziałam, że tak będzie! Gryziu, opowiedz tacie wszystko jeszcze raz!
— Nie zamierzam wam w nic wierzyć.
Gryzelda przejęła pałeczkę po matce:
— Papo! Wszystkie informacje, z którymi do was przychodzę, są jak najbardziej prawdziwe. Z tym Wokulskim to ona już tak na poważnie, tatuś...
— Och! Gryziu, ale opowiedz tacie wszystko od początku... — poprosiła ją spłakana pani Jagodzińska.
Trochę minęło zanim Regina w miarę się uspokoiła, a gdy już to się stało, Gryzelda odkaszlnęła i zaczęła wszystko odpowiadać, parę rzeczy coś niecoś ubarwiając. Poczęła od samych początków, od momentu, gdy Teofilka tylko kupiła ten nieszczęsny sklep po Wokulskim właśnie.
— Słyszysz, mężu? Kupiła sklep po Wokulskim! Czy już samo to nie jest dziwne? Zaiste musiała go już wcześniej znać, może jeszcze spotykała się z nim w Krakowie, a jak znalazła się sposobność, to kazał jej uciec! — wpadła jej nagle w słowo Regina.
— Wszyscy tak mówią w Warszawie, że ona musiała się z nim już wcześniej znać! To bardzo prawdopodobne. Słyszysz, papo?
Ten jednak nawet nie chciał jej na to odpowiedzieć.
— Moja droga, a jak się nazywała ta śliczna panna? — drążyła matka.
— Nazywała się niejaka Łęcka. Biedna, skończyła w klasztorze przez tego zwyrodnialca. Nie myślisz, mamuś, że on może jeszcze na dwa fronty działał i w międzyczasie uwodził Teofilę?
— Och! To na pewno prawda! Mężu, słyszysz?
Potem Gryzelda zeszła na pijackie upodobania siostry i jej doprawdy dziwną relację z panem Wilskim.
— Ten Wokulski bił go w tym teatrze jak jakiś dzikus! A Teofila też nie lepsza! Głupia weszła na krzesło i zaczęła śpiewać Mazurka, a potem została aresztowana razem z Wokulskim!
— Cóż za zazdrośnik! I po co ten Wokulski mieszał się w to wszystko?
— Jak już przyjechałam, to uciekła z nim do Paryża. Prasa pisała o nich z jakieś półtora tygodnia, ponoć śmiał się i sam cesarz... Głupia, schowała tego swojego kochasia przede mną pod biurkiem, a potem on mnie stamtąd wyprosił, dureń jeden! Ach, rzeczywiście! Zapomniałabym! Wokulski ma wam coś do przekazania! Mamuś, tego to ci jeszcze nie opowiadałam! Wyobraźcie sobie, że ta idiotka kazała mi wyjechać z Warszawy, a jak udałam, że to robię, zabrała się z Wokulskim na ogrody i specjalnie wpadła w fontannę, aby ten ją ratował, głupia... Wszystko jej tam było widać! Tak się ten Wokulski zawstydził, że aż bał się tam patrzeć, ale ostatecznie ją wziął i stamtąd wyłowił, a potem jak zaszłam do niej do mieszkania, to...
— To co? To co?
— Ona tam była przy nim całkiem naga!
— Niemożliwe!
— A możliwe, możliwe! Mamuś, tam było tak gorąco, że aż mnie tam cofnęło, tylko jeszcze za mną poleciała ta głupia starucha, jakaś kuzynka kogoś, nie mam pojęcia...
— Boże!
— Mamuś, ja się tak bałam! On ją tak wziął w ramiona, że gdyby nie ja, to niebawem babcią byś została!
— Boże!
— To jaka ta wiadomość?
— Papo, jaka wiadomość? Ach, tak! Wokulski znów kazał mi stamtąd iść, a potem powiedział, że on już się najlepiej Teofilą zajmie niż ktokolwiek z nas. Jak ta jego opieka ma tak wyglądać, jak wtenczas widziałam, to wolę nie mówić, jak to się może skończyć...
Mikołaj wstał od stołu, już miał dość słuchania tych kłamstw.
— A ty gdzie? — Regina nie pozostała na to obojętna.
— Wychodzę do siebie i myślę, że nie powinno was to obchodzić.
— Papo, a Teofilka?
— Głupia, myślisz, że ja ci będę wierzył, że ona tam sama do fontanny wpadła?
— Mikołaju, jak ty nie możesz wierzyć własnej córce?
— Mam prawo jej nie wierzyć, bo znam ją już doskonale. Wiem, że mogłaby nas okłamać tylko po to, aby sobie ubaw zrobić. Tak samo nie wierzę też w to, że Teofila mogłaby się tak czysto przed tym mężczyzną obnażyć. Owszem, kochają się, mogło dojść do zbliżenia, ale nie wiem, czy ona byłaby w stanie się mu cała pokazać... Idę od was, mam was dość! Ja sam do Warszawy pojadę i Teofilę odwiedzę! Ja ją będę prosił o wybaczenie, ja już wolę z siebie głupca przy niej zrobić, żeby ona miała od was święty spokój i jak zobaczę, że ten Wokulski to człowiek prawy i dla niej dobry, zgodzę się na ich ślub!
— Mikołaju, po moim trupie! Żebyś ty mi nigdy do Warszawy nie jechał i nie sprowadzał do nas do domu żadnego nieszczęścia... Ja ci już dam, żebyś ty mi Teofilę jechał przepraszać! To ona nas powinna przepraszać!
— Mam was dość — odpowiedział krótko.
Niewiele myśląc, wyszedł z pomieszczenia i skierował się prosto na korytarz. Obie panie nie zdążyły go już powstrzymać, ale kiedy ten w najlepsze się tam zamknął, Regina kazała córce przesunąć kredens i zablokować wejście.
— Co wy robicie? Będziecie mnie więzić? — krzyknął głośno.
— Żebyś wiedział, że będę cię tu trzymać! Ty mi nigdy do Warszawy nie pojedziesz! Będę cię karmić o chlebie i wodzie tak długo, że aż mi zmądrzejesz!
— Wyjdę przez okno!
— Nie zapomnij, że mieszkamy na drugim piętrze!
Mikołaj z rozżaleniem spojrzał na podobiznę ojca, która wisiała na ścianie, a zaraz potem ujął za rączkę leżące na blacie złociste pudełeczko.
Pozytywka już mu nic nie zagrała — była zbyt stara i przez Gryzeldę popsuta. Pamiętał, jak Teofila przywiozła ją wtedy z Jaśminowa. Teraz już wiedział, że Bronisława miała rację.
Teofila już z kimś tam właśnie tańczyła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro