IV. Miasto marzeń i szans 2.2
— Panno Jagodzińska, czy przyjmuje panna ten majątek? — zapytał z zakłopotaniem notariusz Radecki. — Napominam także, że pani Bronisława Kawecka nie miała żadnych długów...
Leopold chciał coś w tym momencie dopowiedzieć o nieumiarkowanym skąpstwie swojej ciotki, która jako jedyna trzymała ich dom w ryzach, ale nie chciał podpaść swojej kuzynce. Pasowało, aby panna Jagodzińska miała o nim jak najlepsze zdanie i miał nadzieję, że uda mu się to później jakoś uregulować.
— Tak, przyjmuję ten majątek — odpowiedziała z dumną Jagodzińska, całkowicie omijając pełne skruchy spojrzenia Wilskiego.
Jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie uda mu się zdobyć należnych dla niego korzyści majątkowych. Czy ta Jagodzińska jest zawsze taka pochmurna? Dziwaczka!
Teofila przystąpiła tymczasem do wszelkich związanych z odziedziczeniem przez nią majątku należności. Musiała złożyć pisemną przysięgę, aby zobowiązać się do wypełnienia ostatniej woli zmarłej, oraz podpisać się w kilku miejscach. Radecki już wyciągnął klucz do dworku w Jaśminowie, skryty w jednej z szafek, przewiązany czerwoną wstążką, a także polecił, aby już po wszystkim jak najszybciej stawiła się w banku u pana Falczewskiego, gdzie będzie mogła wybrać dla siebie jakieś pieniądze.
Leopold ciągle spoglądał na swoją kuzynkę, na to, z jakim zapałem i wzruszeniem czyni swym ładnym, zawiłym pismem kolejne formalności związane z mogącym należeć do niego majątkiem. Ciotka go wykiwała, nie ma co, razem ugadała wszystko z tym całym Radeckim. Wszystko się posypało, a panna Teofila właśnie stanie się teraz najpotężniejszą kobietą w Warszawie. I co ona z tym wszystkim zrobi, dziwaczka?
To wcale nie tak, że ona nie widziała jego spojrzenia. Kątem oka, gdy pisała, a stary Radecki ciągle jej o czymś mówił, też na niego spoglądała. Patrzył się na nią, ale zupełnie inaczej niż ten mężczyzna na dworcu. Śmiało mogłaby powiedzieć, że spotkała dziś samych dziwnych mężczyzn, a każdy z nich był inny i tak samo, żadnego z nich nie mogła rozgryźć.
Wreszcie notariusz uśmiechnął się.
— Panno Jagodzińska, cóż ja mogę powiedzieć... — zaczął, podając jej klucz do Jaśminowa. — Gratuluję. Jest panna aktualnie jedną z najpotężniejszych kobiet w Warszawie.
Teofila odpowiedziała mu promiennym uśmiechem.
— Dziękuję.
— Panno Jagodzińska, niech pani jeszcze nie zapomni, o, to pisemko! — Podał jej jeden dokument. — To do pana Falczewskiego, on już tam wszystko pani powie.
— Dziękuję raz jeszcze. Dziękuję bardzo. Ale niech mi pan jeszcze jedno powie... Jest gdzieś w Warszawie jakiś sklep do sprzedania?
Wilski aż o mało się nie udławił, słysząc te druzgocące słowa. Radecki chciał ukryć przerażenie.
— U Wokulskiego sprzedają, tyle mi przynajmniej wiadomo.
— To w takim razie muszę się spotkać z tym waszym całym Wokulskim...
Notariusz roześmiał się nerwowo.
— Panno Jagodzińska, ależ to niemożliwe! Ten człowiek już nie żyje. Teraz urzęduje tam niejaki Szlangbaum, ale jego też już wszyscy mają dość... Żydy przeklęte! Cały ten sklep to już jedna wielka ruina! Tyle z niego, co nic, żyć temu Szlangbaumowi już nie dają, ale on też nie chce go byle komu sprzedać... Interes musi się zgadzać. Panno Jagodzińska, ależ skąd to pytanie?
— Oj, nie wiadomo, co się stało z Wokulskim, nie wiadomo, panie Radecki... — wtrącił się ze śmiechem Leopold. Na samo wspomnienie tego dziwnego człowieka, jakim był Wokulski, również nie mógł inaczej i musiał się po prostu roześmiać. — Z jakiś rok już minie jak go nie ma, a sprawa dalej świeża i nierozwiązana. Ja to bym się kłócił teraz z panem, panie Radecki...
— Obaj panowie sobie ze mnie żartujecie. To ten cały Wokulski żyje czy nie? — zapytała Teofila.
— Nie wiadomo właśnie...
— Głupiec ten wasz Wokulski — odparła zniecierpliwiona. — Trudno. Wokulski czy też nie, ja już ten sklep kupuję. Skoro to już wszystko, bardzo dziękuję i do widzenia.
— Do widzenia, panno Jagodzińska... — Radecki pożegnał się ze zdziwieniem. Ot, dziwaczna kobieta! Majątek ma, a jej się jakichś sklepów zachciało... Za całe swoje życie nie widział takiej wariatki, jak ona.
Teofila już miała wychodzić, ale Wilski ją powstrzymał. Mężczyzna spojrzał na nią z uśmiechem.
— Niech kuzynka mi jeszcze nie ucieka. Proszę zaczekać, zapraszam kuzynkę na wspólny obiad... Kuzynko...
Kobieta posłała mu nieufne spojrzenie.
— Czuję się zaszczycona, ale...
— Niech mi kuzynka nie odmawia...
Jego błagalne spojrzenie ją rozczuliło.
— Dobrze. Pojadę.
Oboje pożegnali się jeszcze raz w nadal zdziwionym Radeckim i wyszli z pomieszczenia. Teofila czuła się dziwnie w towarzystwie Leopolda. Zupełnie inaczej niż w towarzystwie tego dziwnego brodacza z warszawskiego dworca. Tu czuła się odurzona. Pamiętne słowa zawarte w testamencie ciotki Bronisławy nadal nie dawały jej spokoju, były niczym widmo i nieumyślnie o nich myślała, zastanawiając się czy jej kuzyn nie jest przypadkiem na nią zły za to, że to ona przejęła, można rzec, że jego pieniądze. Teraz jednak nie było już odwrotu, a nawet jeśli był, nie chciała rezygnować już z tego, co dostała. Taka wielka szansa może się zdarzyć tylko raz w życiu. Niech tylko kupi ten sklep, zbierze odpowiednich ludzi, a wtedy już chyba rzeczywiście będzie mogła być szczęśliwa...
Gdy tylko ujrzała sekretarza pana Radeckiego, z lekka się do niego uśmiechnęła i pożegnała się. Wilski zaś go zignorował i zamiast tego przepuścił ją w drzwiach.
— Kuzynko droga, wydajesz mi się być jakoś dziwnie zamyślona. Czy coś cię trapi? — zapytał, kiedy byli już na zewnątrz. Na ulicy było wręcz parno. Wszędzie kłębiło się wielu przechodniów. — Kuzynko, mam nadzieję, że nie zaraziłaś się słowami ciotki Broni na mój temat... Nawet nie wiesz, jakże było mi wstyd... Jeszcze nigdy się tak przed nikim nie wstydziłem, jak właśnie przed tobą, kuzynko.
— Wierzę ci, kuzynie.
— Kuzynko, jestem wręcz zobowiązany do tego, aby oczyścić się z zarzutów... Nawet nie wiesz, jak...
— Kuzynie! Nie jesteście mi do niczego zobowiązani, naprawdę! Jeśli ten cały obiad to tylko jakaś spowiedź, to...
— Kuzynko! Ja nawet nie zamierzałem kuzynki denerwować, proszę mi wierzyć! Chciałem tylko bliżej kuzynkę poznać... — zaręczał, bijąc się w piersi. Jego mina wyrażała całkowite oddanie.
Akurat zbliżali się w stronę powozu zaprzężonego w dwa siwe konie. Nagle coś jej się przypomniało.
— O mój Boże, zapomniałabym! Niech kuzyn poczeka...
Teofila opuściła go szybkim krokiem i pobiegła po swój bagaż. Zostawiła tam przecież tego mężczyznę, kazała mu czekać i co gorsze, nawet mu nie zapłaciła!
Wilski przyglądał się jej w milczeniu. Będzie trudno mu ją uwieść. Ona jest taka prosta, zwykła, niczym się nie wyróżniająca. Gdy tylko usłyszał, że ta kobieta chce kupić sklep, aż się przeraził. Nie mógł uwierzyć, że jego pieniądze, jego własne pieniądze, zostaną wydane na coś tak okropnego, jak sklep właśnie. Przecież tym zajmowali się inni ludzie, nie dorastający mu do pięt... Czy ta kobieta była rzeczywiście aż taka głupia? Co ona widziała o handlu, co ona wiedziała o życiu ''tamtych"? Jak już ona rzeczywiście kupi sklep tego całego Wokulskiego, to naprawdę będzie skończona. Gorszego sklepu i gorzej jego przeszłości, nadal tak żywej w pamięci warszawiaków, nie mogła wybrać.
Wróciła do niego ze swoim bagażem, a raczej z tym, co miało go przypominać. W gruncie rzeczy cieszył się, że nie załaduje się do niego z całym swym dobytkiem, ale znając kobiety, a miał ich już w swoim życiu już wiele, wiedział, że te zawsze mają przy sobie wszystko. Ona już tego nie miała.
Pomógł jej wsiąść do powozu i przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Sam nie wiedział, jak ją podejść i zastanawiał się, czego ta kobieta wymaga od mężczyzn. Czy ona sama kiedykolwiek kogoś miała? Skoro to stara panna, to... Aż uśmiechnął się pod nosem. Przyglądał się jej, widział, jak ogląda starą Warszawę i jednak zmienił zdanie. Panna Jagodzińska w ogóle nie była atrakcyjna.
— Gdzie jest ten sklep tego Wokulskiego? — zapytała nagle.
Wilski roześmiał się. Starał się obrócić wszystko w żart.
— Niepodobna! Czy kuzynka rzeczywiście chce ten sklep kupić? Chyba nie mogła kuzynka trafić w gorszy sklep niż ten u Wokulskiego właśnie...
— A co wy się tak tego Wokulskiego wszyscy przyczepiliście? Wariat to jakiś?
— I awanturnik, kuzynko, przede wszystkim awanturnik!
Teraz to Jagodzińska się roześmiała.
— To doprawdy śmieszne, ale o mnie tak samo mówili w Krakowie...
Leopold zignorował ten komentarz. Ona sama z Wokulskim ma wiele wspólnego. Taka sama wariatka jak on...
Teofila widząc jednak, że Wilski milczy, postanowiła ponowić pytanie.
— To w takim razie gdzie jest ten sklep? Czy moglibyśmy zjeść gdzieś w pobliżu?
Mężczyzna krzyknął niechętnie do przewoźnika:
— Niech pan jedzie na Krakowskie Przedmieście!
Boże, jakaż ta kobieta jest przerażająca! Niepodobna! Czy ona szuka sobie skandalu na życzenie? To jest ta słynna panna Jagodzińska, arystokratka, córka krakowskiego adwokata? Cóż ona się tak zniżyła?
— Nie chce kuzynka innego sklepu? Albo może w ogóle?
— Nie. Chcę tam.
— Może to tylko chwilowe życzenie?
Roześmiała się.
— Absolutnie. Marzę o tym, odkąd ukończyłam czternasty rok życia. Rozśmieszasz mnie, kuzynie.
Było jeszcze gorzej niż myślał. Ta kobieta była nieobliczalna.
Właśnie wjechali na Krakowskie Przedmieście, a ona poczęła rozglądać się tu i ówdzie, jakby w poszukiwaniu czegoś. Ileż tu było ludzi, ile nieodkrytych miejsc... Jej nowy dom!
Wilski stwierdził, że nie mógłby się z nią ożenić. Co najwyżej mogłaby zostać jego kochanką, ale taką, żeby on sam nie musiał w tym związku aż za wiele od siebie wymagać.
A co zaś tyczy się sklepu, to...
— No, kuzynko, masz tutaj ten swój wymarzony sklep Wokulskiego. Istna rudera. Czy ty, kuzynko, rzeczywiście chcesz tracić pieniądze na ten sklep? — zapytał z lekką ironią w głosie, wskazując jej na jedną z niższych, szarych kamienic.
Teofila spoglądnęła w to miejsce z jakąś dziwną boleścią, spojrzała na odpadający szyld z nazwiskiem Szlangbauma, ciemne szyby oraz bardzo biedną wystawę. Smutno jej się jakoś zrobiło, a jednocześnie odczuła w sobie jakąś dziwną energię, aby ten sklep naprawić. Patrzyła się jeszcze za nim, gdy już pojechali dalej, ciągle odwracała głowę, patrzyła się za nim i patrzyła, i serce jej jakoś dziwnie zamarło. Chyba podjęła już decyzję.
— Rozmyśliła się kuzynka? Strata czasu, prawda? — zagadnął Wilski.
— Absolutnie. Nigdy nie byłam zdecydowana bardziej niż właśnie teraz. Kupuję ten sklep, kuzynie.
Mężczyzna pozostawił to bez słowa. Ten sklep nie może być wiele wart. Może jakoś to jeszcze przeżyje? Tylko właśnie, ze Szlangbaumem wcale nie było tak łatwo, w końcu to Żyd, najgorsze w jego mniemaniu skaranie boskie w Warszawie. Panoszą się tylko... On nie odda tego w posiadanie byle komu i na pewno nie za małe pieniądze... Wszystkich okłamie, że to jest warte więcej niż w rzeczywistości i byleby tylko Jagodzińska na to nie poszła, ale szczerze, wątpił w to. Ona wszystko by za ten sklep oddała. I tu był właśnie problem...
Zatrzymali się koło jednej z pobliskich, ale tych lepszych restauracji. Wstyd mu było tam z nią iść, bał się, że zaczną o nim szeptać i choć była to przecież wyczekiwana przez wszystkich w Warszawie panna Teofila Jagodzińska, ona sama na to miano nie zasługiwała. Te brzydkie, kręcone włosy, które były już dosłownie wszędzie, wraz okropnym kapeluszem — to nie naprawdę nie wygląda dobrze. To była ta wyczekiwana przez wszystkich panna Teofila Jagodzińska? To ją miał uwieść?
I niestety, ją to będzie bardzo trudno uwieść.
Teofila natomiast zdawała się być wielce przytłoczona wnętrzem tamtejszej restauracji i tak naprawdę na ten cały obiad zgodziła się tylko dlatego, żeby nie było mu przykro. Ciągle myślała o tamtym sklepie i co dziwniejsze, myślała o tym awanturniku Wokulskim.
Usiedli przy jednym wolnym stoliku i zamówili dania. Kilkoro osób wewnątrz spojrzało na Teofilę z zaciekawieniem.
— Następnym razem to ja gdzieś kuzyna zaproszę. Tak nie może być, że po tym wszystkim kuzyn będzie tracił na mnie jeszcze swoje własne pieniądze — powiedziała wreszcie, z lekkim uśmiechem. Próbowała jakoś się do niego przekonać, ale widać było, że każde z nich żyje w swoim własnym świecie.
— Kuzynko droga, zaręczam, że to dla mnie sama przyjemność. Zawsze chciałem kuzynkę poznać. Dla mnie to niebywałe, kobieta, z takim majątkiem, sklep kupuje...
Nie odpowiedziała. Wydawało jej się to odrobinę dziwne, gdy tak teraz mówił, a jeszcze przed chwilą gdy jechali Krakowskim Przedmieściem, zdawało jej się, że raczej niechętnie podchodzi do jej zamiarów, a nawet gardzi nimi. Teraz zaś wyrażał dla niej podziw. Zakłopotana z tego powodu natychmiast spąsowiała. Nie wiedziała, o czym ma z nim rozmawiać. Dziwnie czuła się w jego towarzystwie, wręcz sztywno.
Wreszcie postanowiła zapytać:
— Jaka ona była?
On jakby otrząsnął się ze snu. Początkowo nie wiedział, o co może jej chodzić. Znów się zarumieniła.
— Jaka była ciotka Bronisława?
— A więc jednak chce kuzynka, abym się oczyścił z zarzutów?
— Nie, niekoniecznie — zaprzeczyła. — Chcę coś o ciotce wiedzieć, po prostu. Z testamentu wynikało, że ona mnie znała... Musiałam mieć niewiele jak kilka lat, gdy mnie spotkała. Nie sądzi kuzyn, że to trochę dziwne? Widzieć kogoś raz i zapisać mu później cały majątek? Byłam zdziwiona, ale i wzruszona...
— Nie tylko kuzynka była zdziwiona, ale i cała Warszawa była zdziwiona — odpowiedział jakoś ostro, ale ona tego nie zauważyła. — Jeszcze dziś nikt kuzynki nie zna. Jutro już wszyscy będą wszystko wiedzieć.
— Nie przeczę w to, kuzynie. W takim razie, jaka ona była?
Wilski westchnął ciężko.
— Ciotka mnie nie lubiła. Zawsze była dla mnie bardzo surowa i nasze relacje były bardzo mocno ograniczone. Rzadko ze mną rozmawiała.
— To trochę zabawne... Pomijając pretensje ciotki do kuzyna, miałam wrażenie, że to bardzo dobra kobieta, ale jednak patrząca na świat z dystansem...
— Prawdę mówiąc, to niewiele mogę kuzynce o niej powiedzieć. Ja początkowo u niej nie mieszkałem. Moją matką była Adelajda Jagodzińska, przyrodnia siostra kuzynki ojca, a że moim rodzicom się pomarło i ciotka Bronia oraz wuj Benedykt nie mieli dzieci, to im przyznano nade mną wychowanie. Wuj Benedykt był wspaniałym człowiekiem. Bardzo przeżyłem jego śmierć, a miałem wtedy kilkanaście lat, a ciotka... Ciotka była bardzo skąpa. Wcale się więc nie dziwiliśmy, że zostawiła aż tyle majątku...
Po twarzy panny Jagodzińskiej przeszedł cień rozczarowania. Ojciec nigdy nie opowiadał jej o swoim przyrodnim rodzeństwie. Owszem, wiedziała, że jakieś inne rodzeństwo jeszcze istniało, ale nic o nim nie wiedziała. Znała tylko to rodzeństwo bliższe, z tej samej matki i ojca, czyli wuja Artura, najmłodszego z rodzeństwa, który ułożył sobie życie w Stanach Zjednoczonych. Reszta to była dla niej swoista tajemnica.
W tym samym momencie akurat podano dania.
Teofila z radością zabrała się do jedzenia. Swoją drogą, odczucie głodu powoli dawało jej się we znaki, a skoro za jakiś czas będzie musiała targować się o sklep z warszawskim Żydem, musiała się posilić. Od tego czasu mało rozmawiała z Leopoldem — mężczyzna tylko co jakiś czas posyłał jej urokliwe spojrzenia znad talerza, a ona opowiadała mu się tym samym, a więc ciepłym, skromnym uśmiechem, bo tylko na tyle umiała się zdobyć. Jedynie czasem spoglądała na ulicę, spoglądała na przechodniów i żyjącą tu i ówdzie Warszawę, którą odczuwała teraz wręcz wszędzie, przede wszystkim w swoim sercu, i oczywiście, myślała też o swoim przyszłym sklepie. Kalkulowała wszystko, analizowała plan działania i zastanawiała się, ile może on ją kosztować, a ile powinna przeznaczyć na to, aby go wyremontować...
— Czyżby kuzynka dalej o tym sklepie myślała i ani chciała zmieniać zdania? — zapytał wreszcie Wilski ze śmiechem.
— Owszem, kuzynie, myślę o moim przyszłym sklepie. I nawet jakby mnie kuzyn błagał na kolanach, ba, nawet jakby mnie cała Warszawa na kolanach błagała, zdania nie zmienię.
— Bardzo zdeterminowana jest kuzynka.
— Życie mnie tego nauczyło, kuzynie — odpowiedziała tylko, ze znaczącymi iskierkami w oczach. Znów przypomniała jej się pozostawiona przez nią rodzina, to, że ich zostawiła... Można rzec, że się ich wyrzekła.
Wilski nic nie odpowiedział. Spojrzał na nią tylko przymrużonymi z lekka oczyma, pełnymi rozczarowania oraz niedowierzania. Z każdym kolejnym słowem, z każdym kolejnym zdaniem, ta kobieta wydawała mu się bodaj jeszcze dziwniejsza. Nawet nie chciał myśleć o tym, co się jutro stanie. To to dopiero będzie afera! Jagodzińska jest uparta, nie da sobą pogrywać i nawet jeśli czegoś się obawia, gryzie to w sobie. Ona na pewno ten sklep kupi... Jeszcze dziś! Kupi go i wywoła swoisty skandal w towarzystwie. Czy on rzeczywiście mógłby związać się z kimś takim, jak ona?
Gdy tak on myślał o niej, ona myślała o nim i też próbowała go wybadać. Ale tylko chwilę. Potem znów popłynęła myślą za swoim przyszłym sklepem i z gracją upiła łyk czerwonego wina.
A on jej nie rozumiał i chyba nigdy nie będzie w stanie jej zrozumieć. Ona była dumna z tego, kim jest i nie wstydziła się swoich poglądów, a wręcz jawnie je wyrażała. Wydawało mu się, że nie potrzebuje żadnego mężczyzny, a przecież musiał coś z tym zrobić. Ona musiała go potrzebować. Tylko jak ją tu zdobyć? Chwalić ten jej sklep? Hańba! Takie pieniądze, w błoto, skandaliczne!
— Kuzynie, nie wiem, jak ci się odwdzięczyć za to zaproszenie. Ugościłeś mnie należycie. Dziękuję.
— Jedyne czego pragnę, to widzieć cię, kuzynko, częściej, tylko tym jesteś w stanie mi się odwdzięczyć.
— Kuzynie...
Wilski jakoś powstrzymał swoją odrazę do niej, ujął jej dłoń i ucałował ją z czcią, głaszcząc jej zgrubiałą z lekka skórę.
Teofila spąsowiała. Początkowo przyjęła to z dystansem, ale im więcej całował jej dłoń i mówił, pozbywała się wszelkich co do niego uprzedzeń.
— Kuzynie...
— Kuzynko, nie mów już nic, nie dziękuj mi za nic, bo jedyną moją nagrodą jest znajomość z tobą, kuzynko, i wbrew temu, co myślałem przedtem i myślę dalej, kuzynka zawsze będzie mi droga... — Znów ucałował jej dłoń. — Zawsze droga... I żeby kuzynka wiedziała, że to, co niekoniecznie mówią o mnie, to, co ciotka pisała, żeby to kuzynki nie złamało, żeby nasza znajomość się rozwijała...
— Kuzyn chce mnie rozumieć i mimo iż inne są nasze racje, to ja jestem dla kuzyna droga?
— Zawsze.
— Kuzynie...
Pocałował jej dłoń już ostatni raz, a ona wraz poczuła, jak oblewa ją dziwny gorąc oraz swojego rodzaju zrozumienie dla tego człowieka, tak różniącego się od niej wielce, ale zarazem swojego, z własnej krwi, z własnej rodziny — chyba jak na ten czas zniknęły jej wszystkie wcześniejsze co do niego uprzedzenia, a słowa ciotki odeszły w tym momencie w zapomnienie. Sama się nawet zaczęła obwiniać o to, że wcześniej była mu niechętna. On był inny i ona była inna, ale chciał ją zrozumieć, to najważniejsze. Nadal była zakłopotana jego pocałunkami, jego zapewnieniem, że popiera jej plany i decyzje, nawet jakby sam ich nie popierał, to, z jaką czułością całował jej dłoń... W zupełności ją to rozczuliło, a pokrótce nawet i wzruszyło. Zarumieniła się.
Oboje zjedli już obiad i właśnie zaczęli zbierać się już do wyjścia. Wilski uregulował wszystkie należne finanse, a ona raz po raz się w niego wpatrywała i wzruszenie ją brało po jego ostatnim, pełnym wyznaniu słowie.
— Do sklepu Wokulskiego teraz? — zapytał ją ze śmiechem, podając jej swoją dłoń. Przyjęła ją, również ze śmiechem.
— To już jest mój sklep, kuzynie.
— Chwali się takie rozumowanie.
Wychodząc, śmiała się do niego i widać było, że jej niechęć zmalała, ale nie udawała tylko ona. On już udawał. Ciągle się przed sobą wzbraniał, ale wiedział, że to dla jego dobra i mówił jej to wszystko tylko po to, aby poczuła się przez niego doceniona. Chciana. Wielu odwróciło za nimi swój ciekawski wzrok, raz w pewnym momencie przystanęli, aby dowiedzieć się kim jest ta dama. Obecność Wilskiego utwierdziła ich w przekonaniu, że to młoda spadkobierczyni, dziedziczka, panna Jagodzińska i już te słowa z jednych do drugich zaczęły padać z ust do ust, padło wśród warszawski lud i stało się swoistym faktem.
Teofila pożegnała się z Leopoldem. Myślała teraz jedynie o swoim przyszłym sklepie, o swoim jedynym szczęściu, któremu zawierzyła większość swojego życia. Teraz musieli się zaś rozdzielić. Każde z nich pędziło w inną stronę i ku innym interesom, nie chciała się podwieźć.
— Na pewno kuzynka nie chce?
— Nie, kuzynie, absolutnie. Latami czekałam na tę chwilę i gdy nareszcie nadeszła, moim obowiązkiem jest tam dotrzeć sama. Cokolwiek się teraz stanie, ten sklep już jest mój, wiem to.
Widać było, że jest wzruszona, i Leopold na ten moment przygasł w rozczarowaniu. Jakaż ona jest płytka i zwyczajna, zupełnie jak zwykła, nic nie wyróżniająca się mieszczanka... I choć jeszcze chwilę temu był jej przychylny, bo musiał jakoś ją udobruchać, teraz pożegnał się z nią ze zwykłym chłodem. Sam już nie wiedział, jak grać. Jakie przyznano im role?
Jagodzińska wyczuła od niego jakieś zimno i znów uczucie wszelkich uprzedzeń co do niego powróciło w zastraszającym tempie. Coś jej tu nie pasowało, ale ostatecznie nie chciała się nad tym zastanawiać.
— Do zobaczenia, kuzynie!
— Do zobaczenia. — Słowa te padły do niej z jakimś dziwnym grymasem, ze zniechęceniem.
I ruszyła, w swoją własną stronę, nawet się na niego nie oglądając.
Dopiero teraz poczuła się wolna. Zdawało jej się, że miasto współgra z jej sercem, gra pięknego walca ku jej drodze i samo ją tam do tego sklepu wiedzie, jakby na anielskich skrzydłach. Przechodnie oglądali się za nią, coś już mniej więcej podejrzewali, a wieść o przybyciu Jagodzińskiej do Warszawy właśnie zaczęła obiegać całe miasto. Oto ona, wyczekiwana przez wszystkich, skandalistka i awanturnica. Widziała, jak się na nią patrzyli, niektórzy wskazywali na nią palcem, ale gdy tylko się ku nim odwracała, ginęli pod jej dumnym, pewnym spojrzeniem. Ominęła ich.
Im bliżej była zapamiętanej przez nią kamieniczki z brzydkim już szyldem, nabrała większej energii i motywacji na to, aby ten sklep odnowić. Szła, biegła, cokolwiek już robiła, ona myślą tylko jedną żyła, że ona ten sklep kupi, odnowi i nareszcie będzie w nim naprawdę szczęśliwa. O ile już nie była.
I wtem się właśnie tam znalazła. Wokół kroczyło wielu innych przechodniów, biegły dzieci... Każdy z nich omijał ten sklep i gdyby ona o nim nie pomyślała, nikt tego dnia by się tam nie pojawił, prócz niej właśnie.
Weszła tam, niczym nieskrępowana. Cień przeszedł jej twarz i zrobiło jej się niezwykle przykro, że ten budynek został aż tak okropnie zaniedbany. Jedynie jeszcze kasa, świecąca się ku niej świetlistym blaskiem, pozwalała jej myśleć, że ktoś tu jeszcze przebywa.
Długo musiała się rozglądać po całym pomieszczeniu, aby zobaczyć, że przy ladzie znajdowała się zmizerniała sylwetka chuderlawego Żyda. Mężczyzna początkowo jej nie zauważył, wydawało się, że przysypia i jedynie sen może go ukoić, a ona wykorzystała ten czas i rozejrzała się po całym sklepie. Czeka ją sporo pracy, to musiała przyznać, ale w gruncie rzeczy była z tego bardzo zadowolona. Analizowała wszystko w myślach, co musi tu jeszcze zrobić, polepszyć... Ze strachem stwierdziła, że nie było tu już prawie żadnego towaru i spoglądając ze zdziwieniem na postać subiekta czy kogoś tam teraz, zastanawiała się, dlaczego nie zostało to jeszcze sprzedane.
''Bo czekało na mnie", przyszło jej zaraz do głowy, ale szybko odgoniła tę myśl. Głupia wiara w przeznaczenie.
Zbliżyła się do kasy. Spojrzała ze smutkiem na tego człowieczka, Żyda, który nadal zdawał się spać. Jego oczy były przymknięte, a usta otwarte i zaschnięte.
— Ile pan chce?
Początkowo odpowiedziała jej cisza. Ze śmiechem wpatrywała się w postać Szlangbauma, który właśnie się zbudził, zwilżył jeszcze przez sen usta pobladłym językiem, a potem spoglądnął na nią, ze zdziwieniem.
— W czym mogę pani służyć? — zapytał nonszalancko.
— Ile pan chce? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. Próbowała być twarda.
— Ile chcę za co?
Teofila roześmiała się.
— Ile chce pan za ten sklep?
— Chce pani kupić mój sklep? Naprawdę?
Jagodzińska wyczuła z jego słów czyste niedowierzanie. Spojrzała na niego uporczywie.
— Oczywiście, chcę kupić pański sklep. A co pan myślał? Gdyby było inaczej, to chyba bym tu nie przychodziła, prawda? Pytam ostatecznie. Ile pan chce?
— 70 tysięcy.
— Niech pan mnie nie rozśmiesza. Chcę kupić ten sklep po uczciwej cenie, a ten budynek jest w okropnie kiepskim stanie. Niech pan się tylko rozejrzy, to jest tak strasznie zaniedbane! Zaręczam, on nie powinien kosztować więcej niż 60 tysięcy. Proszę nie zaprzeczać. Wszystko już obliczyłam.
— Ale się pani ze mną targuje... Mądra!
— Mówiąc mądra, potwierdza pan jednak moje słowa? — zapytała ze śmiechem. Ku jej zdziwieniu on również się roześmiał. Jego lica zaróżowiły się, gotowe na dalsze walki słowne.
Ona ponownie się roześmiała.
— 60 tysięcy. To moja ostateczna cena.
— Jak się pani nazywa?
— Teofila Jagodzińska, panie Szlangbaum.
Mężczyzna na chwilę zamilkł. Mało teraz wiedział o tym, co dzieje się w mieście, ale to nazwisko już gdzieś obiło mu się uszy. Mówili o niej dużo. Wszędzie.
— Czy to przypadkiem pani nie odziedziczyła tej fortuny po starej Kaweckiej, co?
— A ja, panie Szlangbaum, ja! Jak pan tak bardzo chce, to możemy teraz jechać do banku i zaraz dam panu te wasze upragnione 60 tysięcy rubli... No, co pan na to?
— Niech panią piorun jasny trzaśnie i krew nagła zaleje, pani Jagodzińska! A jaka wygadana! Ja też muszę z czegoś żyć i własną dalszą pracę sobie obmyślić... — powiedział z jeszcze większym uśmiechem na ustach. To wcale nie tak, że ona go denerwowała. Ona mu się wręcz podobała!
— Jeszcze nie pani, oj, jeszcze nie pani...
— Stara panna. Skaranie boskie... Takie najgorsze.
Roześmiała się na te słowa. On tym samym, uśmiechnął się do niej pod nosem. Co za kobieta!
— W takim razie zapytam wprost, panie Szlangbaum, ile pan tak naprawdę chce? — Teraz starała się być poważna.
— Wiadomo, jak najwięcej...
— To w takim razie pójdźmy na kompromis — zaproponowała. — Zrobimy to tak, aby każde z nas było zadowolone. Żeby żadne z nas nie poczuło się oszukane.
— Teraz to mnie pani akurat zadziwia.
— A co mam zrobić? Dla pana i tego sklepu, to ja mogę i nawet przepłacić...
— Zwariowała! Jakaż pani jest głupia teraz, jakże to, przepłacać... Nu, dla mnie niby dobrze, ale skoro pani dla mnie teraz taka wspaniałomyślna... Głupiaś pani! Przepłacać to mógł tylko Woku...
— Wokulski też przepłacił? Co za niespodzianka!
Roześmiała się, a on zdziwił się kolejny już raz, odkąd tylko ta kobieta tu przyszła. Przez jakiś czas patrzył się na nią, na to, z jaką energią wszystkiego dogląda, jak spogląda na ten zmizerniały sklep, który postanowiła uratować, i sam już ostatecznie nie wierzył w to, czego był świadkiem.
W końcu Teofila podjęła ostateczną decyzję.
— Mówił pan, że mam nie szaleć, prawda? 65 tysięcy to wydaje się być najodpowiedniejsza cena. Zgadza się pan? — Podała mu dłoń.
— Zgoda.
Stało się. Teofila Jagodzińska właśnie kupiła sklep. Nieprawdopodobne!
— Zadowolona jest pani z tej rudery? — zapytał z uśmiechem Szlangbaum, widząc ją z śmiejącą się od ucha do ucha.
— Ta rudera będzie kiedyś najlepszym sklepem kosmetycznym na Krakowskim Przedmieściu, ba! to będzie kiedyś najlepsza rudera w Warszawie! To co? Jedziemy do tego baneczku, panie Szlangbaum?
— Panno Jagodzińska, ja jeszcze pani wszystko pokażę... Co i jak, gdzie i co...
— Teraz to pan mnie akurat zadziwia, panie Szlangbaum!
Wraz z nim podeszła do kasy i sama już nie mogąc się nadziwić, że to kiedyś ona, już niebawem, sama zajmie to miejsce, nawet nie spoglądała na Szlangbauma, mimo że on tłumaczył jej o czymś zawzięcie. Oczy zaszkliły jej się ponownie.
— Panno Jagodzińska, proszę mi tu nie płakać jak jakaś młódka! To tylko zwykły sklep! — Słowa te wcale nie były wypowiedziane ze złością, jedynie znów ze śmiechem.
— To ze wzruszenia, panie Szlangbaum, to ze wzruszenia... — próbowała się bronić Teofila, nadal nie mogąc uwierzyć w to, że jej własne, znane tylko jej za dziecięcych lat marzenie, kiedyś tak dalekie, właśnie się spełniło.
Szlangbaum nadal pokazywał jej coś na kasie, a jednocześnie kręcił głową ze śmiechem. Ona zaś na to nie zważała. Patrzyła jedynie chwilę, zapamiętała jakieś liczby i już ułożyła sobie ich ciąg w głowie, po czym rozejrzała się po całym sklepie, wzdłuż i wszerz, i choć na razie nie uatrakcyjniał ją swym zmizerniałym wyglądem, ona wiedziała, że to tylko kwestia czasu zanim on na nowo zacznie działać.
Nagle spojrzała za siebie.
— Co jest za tymi drzwiami? — zapytała zaciekawiona.
Szlangbaum natychmiast powiódł za nią wzrokiem. Mina od razu mu zrzedła, jakby coś go w tym momencie przybiło.
— Po śmierci pana Rzeckiego zrobiliśmy tam składnię na towar i na inne takie... Jeśli pani chce, to tam panią zaprowadzę... Pokażę... Tylko, że tam już prawie nic nie ma... Tylko kilka skrzyń, kanapa jeszcze po Rzeckim została i kilka zużytych butelek wina...
— Czy ten Rzecki znał się z tym całym Wokulskim?
To pytanie go zaskoczyło.
— Pani, oczywiście! Był jego najlepszym przyjacielem... Mieszkał tu, pracował, aż w końcu i tu umarł...
— Przyjaciel... Czyli Wokulski musiał bardzo przeżyć jego śmierć...
— Tego to już nikt nie wie. Gdy on umierał, jego już nie było.
Teofila nie odpowiedziała. Zamilkła od razu na te słowa i zrobiło jej się jakoś dziwnie smutno z tego powodu. Jakiż głupcem musiał być ten cały Wokulski, aby przed śmiercią zostawiać tu swojego przyjaciela i zniknąć? Tak po prostu?
Nie ukrywała, coraz bardziej była zaciekawiona historią tych ludzi, a każda kolejna informacja ją szokowała i pozostawiła jakąś dziwną dziurę w tej sprawie, jakby jeszcze nie wszystko było tu jeszcze do końca wyjaśnione.
No tak, przecież nawet nie wiadomo czy ten Wokulski żyje... Idiota.
— Niech pan mnie tam zaprowadzi — powiedziała wreszcie, też jakoś dziwnie przybita.
Szlangbaum odpowiedział jej smutnym spojrzeniem, po czym zaprowadził ją do tamtego pomieszczenia. Na skrzypiącej podłodze walało się kilka butelek wina. W kącie stało kilka skrzyń ułożonych na sobie kolejno, a po lewej stronie stała obdarta kanapa, również w nie lepszym stanie, z narzutą, wystrzępioną i brzydką, która wyglądała jak obdarta skóra z jakiegoś zwierzęcia.
Teofila spoglądała na to wszystko zmarkotniała.
— Sama pani widzi, nie ma tu nic do oglądania.
Kobieta jakiś czas nie odpowiadała.
— Czy mówił pan coś do mnie?
— Mówię tylko, że nie ma tu nic do oglądania.
— Tak, tak... Prawda — zaczęła się łamać. — To co? Jedziemy do tego banku, panie Szlangbaum?
— Jedziemy, panno Jagodzińska — powiedział z uśmiechem mężczyzna.
Razem wyszli do sklepu, ale Teofila nadal nie mogła odgonić myśli od tego mieszkania, w którym przecież też kiedyś tętniło życie. Tu też byli jacyś ludzie, sprzedawali, czuli... No właśnie. Czuli. Co musiał czuć Wokulski?
Gdy wyszli na zewnątrz, Szlangbaum zamknął sklep i z uśmiechem podał jej swoje klucze.
— To już należy do pani, panno Jagodzińska.
Choć początkowo wesoła i szczęśliwa, teraz raczej nie była skora do jakichkolwiek śmiechów oraz rozmów. Złapała jakiś powóz i razem ze Szlangbaumem udała się do banku pana Falczewskiego.
Tam przywitano ją z ogromnym zdziwieniem. Nagle wleciała tam pewna para, ekscentryczna stara panna oraz zmizerniały Żyd ze sklepu galanteryjnego, a kiedy na cały bank padło wyczekiwane przez wszystkich warszawiaków nazwisko, zakłopotany pan Falczewski przyjął ich do siebie.
Jagodzińska podała mu pismo od notariusza, a on czytając je i spoglądając kątem oka na towarzyszącego jej Żyda, załamał się. Podobnie jak pan Wilski, myślał, że będzie to wytworna dama z Krakowa. Niestety, to nie była wytworna dama z Krakowa.
— Dobrze, że pani już jest, panno Jagodzińska. Pan Radecki poinformował mnie już o wszystkim. Rozumiem, że chce pani wybrać jakieś pieniądze, prawda?
Teofila zdawała się być teraz jakoś dziwnie roztrzepana.
— Tak, tak... Potrzeba mi 65 tysięcy... Chociaż nie... Więcej... — zaczęła się łamać. Ona sama musiała jeszcze wynająć jakieś mieszkanie, na razie wynająć. — Niech będzie 75 tysięcy, drogi panie.
— Już służę, panno Jagodzińska.
Mężczyzna oddalił się, kręcąc głową z zażenowania. Jagodzińska go przerażała, a znając bardzo dobrze panią Bronisławę Kawecką, nie spodziewał się, że ta może zawierzyć swoje pieniądze tak dziwniej kobiecie, jak ona. Jutro cała Warszawa oszaleje na jej punkcie i to właśnie ona stanie się najgorętszym tematem do rozmów w całym mieście. Zaczną ją oskarżać o paskudne interesy z Żydami, których i tak było już za wiele w Warszawie. Zastanawiał się o co może w tym wszystkim chodzić, ale kiedy przypomniał sobie, że Szlangbaum sprzedaje sklep, ze strachem stwierdził, że Żyd go już właśnie sprzedał. Stało się. Panna Jagodzińska stanęła na przekór wszystkim i wszystkiemu, i będąc damą, może i nie całkiem wytworną, z wielkim majątkiem, wybrała życie zwykłych kupców.
Ona tymczasem była zadowolona z mezaliansu, który popełniła, a nawet lepiej — ona była wręcz przeszczęśliwa. Duma rozpierała ją od wewnątrz, a jej serce biło z ekscytacją. Cieszyła się z tego, co zrobiła. Dla niej to był już jakiś sukces.
W końcu dostała swoje pieniądze.
— Bardzo proszę, panno Jagodzińska. Całe 75 tysięcy, jak pani chciała.
Teofila podziękowała mu zadowolona, a Falczewski tylko uśmiechnął się sztucznie. Kiedy ta para odchodziła, odprowadził ich pełnym odrazy spojrzeniem. Widział, jak przystają gdzieś w jednym miejscu, a Jagodzińska daje mu calutkie 65 tysięcy, które Szlangbaum upycha sobie sprawnie w kieszenie. Resztę Jagodzińska zostawiła dla siebie — wpakowała ją sobie do swojej torby, która i tak była już nieźle wypchana, i razem z nim opuściła instytucję.
— Co teraz z panem będzie, panie Szlangbaum? — zapytała nagle Jagodzińska.
Mężczyzna spojrzał na nią, uśmiechając się z lekka.
— Wyjeżdżam z tego miasta, panno Jagodzińska. Planowałem to już o dawna. Nie chcą mnie tu, niszczą mnie, demolują mi sklep, to ja też nie będę im przeszkadzał... Ja już nie mam nic... Niech chociaż pannie się uda, panno Jagodzińska...
— Zaczyna pan nowe życie?
— Tak, myślę, że tak... Zaczynam nowe życie.
— To zupełnie tak jak ja, jednakże z tą różnicą, że ja do Warszawy przyjechałam...
— Niech pani lepiej uważa — ostrzegł ją. — Warszawa potrafi zniszczyć... Wielu już zniszczyła i dalej niszczy kolejnych. To miasto pełen pułapek, ale też pełne marzeń i szans. Pani właśnie tę szansę otrzymała. Niech pani jej nie straci... Życzę pani tego z całego serca!
— Wzrusza mnie pan teraz, panie Szlangbaum...
— Kobieta wzruszająca się sam widok takiej rudery, jakim jest teraz pani sklep na Krakowskim Przedmieściu, to u nas nowość. Tak nie czyni dama z wielkim majątkiem i możliwością posiadania wszystkiego, czego tylko zapragnie. Zjedzą panią, znienawidzą, zostawią... Ostrzegam panią tylko, nie zniechęcam, jedynie ostrzegam, niech pani tylko dobro czyni... Niech pani nigdy nie zapomni, że my, Żydzi, to też jesteśmy ludzie.
— Panie Szlangbaum, ależ jak to bym tak mogła? My tacy sami, z jednej gliny, też ludzie, też z problemami... — mówiąc te słowa, Teofila poczuła, że Szlangbaum porywa jej dłonie i całuje je delikatnie. Zakłopotała się.
— Życzę pani wszystkiego najlepszego.
— A ja panu jeszcze lepiej życzę...
Już mieli wchodzić do powozu, ale Jagodzińska zawahała się.
— Nie wchodzi pani? — zapytał.
— Pasuje mi się przejść trochę po mieście, jakieś mieszkanko wynająć, pomyśleć...
— Rozumiem. A więc widzimy się już ostatni raz... Do zobaczenia, panno Jagodzińska!
— Do zobaczenia!
Oboje w tym momencie rozdzielili się. Ona poszła w swoją stronę, on pojechał w swoją i jak na razie wątpliwe było to, aby mogli gdzieś się spotkać w najbliższym czasie.
Jagodzińska ruszyła przed siebie. Chciała rozejrzeć się po Warszawie i poznać jej ulice. Z dwoma kluczami do jej szczęścia, z jednym do Jaśminowa, drugim do sklepu, miała teraz rozpocząć swoje nowe życie. Ludzie mijali ją na ulicy, patrzyli się na nią i już głośno o niej rozprawiali, gdyż wieść o przybyciu bratanicy pani Kaweckiej, była już w wielu środowiskach znana i coraz bardziej rozchodziła się po mieście. Myślała o słowach Szlangbauma. Jakież były one szczere i pełne wiary w jej możliwości — pełne wiary, że czegoś dokona.
Wreszcie znalazła się na rynku na Starym Mieście. Chłonęła wygląd tego miasta i nawet celowo się zatrzymała, aby poczuć to miasto w sobie i wtopić się w kolorowy rynek — pełen chust, kapeluszy i samych warszawiaków.
Później zbliżyła się w stronę targowiska.
— Droga pani, są tu gdzieś w pobliżu jakieś mieszkania do wynajęcia?
— A co pani będzie mieszkanie wynajmować? — odezwała się gdzieś stara kramarka. — Niech pani coś kupi ode mnie. O! Może korale?
Teofila roześmiała się.
— Kupię u pani korale, o ile odpowie mi pani na moje wcześniejsze pytanie.
— O, to już akurat inna sprawa!
— Stara Lipska wynajmuje coś na Świętojańskiej, ponoć w całkiem dobrym stanie, ale sama Lipska to już wiedźma — wtrącił się jakiś mężczyzna o spracowanym wyglądzie, a sprzedająca ozdoby kobiecina rozgromiła go wzrokiem.
— Co się pan w moją rozmowę wtrąca, panie Żaczek? Nie dość wam, że sami się po mieście szlajacie, a żona wasza od rana do wieczora herbatki stawia pani baronowej? — odgryzła mu się kramarka.
— A co pani w moje życie pcha się z buciorami? Żyję, to i chodzę, nie pani sprawa!
Jagodzińska widząc zbliżającą się w jej towarzystwie kłótnię, postanowiła już nie ryzykować i nie bacząc na niezbyt przychylną opinię pani Lipskiej, stwierdziła, że obejrzy te mieszkania. Sama jednak nie zamierzała wierzyć słowom pana Żaczka, bo mało kiedy wierzyła plotkom.
— To ja poproszę te korale — zwróciła się do kobiety spokojnym tonem.
Staruszka już miała rzucać czymś w pana Żaczka, ale wiedząc, że ma do czynienia z kimś wyższym od niej stanem, stwierdziła, że nie będzie już wydziwiać i obsłuży klientkę, a pan Żaczek tylko stał z boku i się z niej śmiał, strasząc wszystkich swym niepełnym uzębieniem.
— Sześć kopiejek, poproszę.
Jagodzińska wyjęła swoją portmonetkę i aż im się oczy zaświeciły, gdy ujrzeli upchnięte tam aż po brzegi pieniądze. Pan Żaczek aż przetarł oczy ze zdziwienia.
— Za dużo, nie mam pani czym wydać. Nie ma pani drobnych?
— To niech sobie pani je weźmie. Do zobaczenia i dziękuję za wszelką pomoc!
Opuściła ich w wielkim zdziwieniu, zakładając korale na rękę, a potem umknęła im już całkowicie z pola widzenia.
— Jakby wszyscy ci bogaci byli tacy hojni jak ona, to byłabym teraz najszczęśliwszą kobietą w Warszawie — stwierdziła z zadowoleniem baba. — Widziałeś ile ona tam tego miała? Za całe swe marne życie nie widziałam aż tylu pieniędzy. Panie Żaczek, słucha mnie pan?
— Zamyśliłem się.
— No, jak zawsze! Zamyślił się pan!
— Kto to w ogóle jest?
— A kto tam wie? Jak ona rzeczywiście kupi to mieszkanie u Lipskiej, to z całą pewnością się tego dowiem. Już ją tu sprawdzę, kto to jest! No, i z takimi pieniędzmi to ja mogę teraz zrobić porządny obiad dzieciom!
Panna Jagodzińska tymczasem z trudem znalazła się na ulicy Świętojańskiej, wcześniej wspomnianej przez pana Żaczka, i rzeczywiście zabrała się z zamiarem wynajęcia tam mieszkania. Była to ulica typowo mieszczańska i wcale nie zaskakująca — była po prostu zwykła — i można rzec, że była z tego o wiele bardziej zadowolona. Większość swojego majątku chciała przeznaczyć na sklep, a lepszym czy też wygodniejszym mieszkaniem będzie martwić się później. Na razie uznała, że tu będzie najlepiej. Spróbuje i się okaże.
Nagle wpadło na nią jakieś dziecko. Chłopiec, w wieku nie więcej jak trzynaście lat, w podartym i brudnym ubraniu. Kiedy styknął się z Teofilą, zaklął pod nosem i przeraził się, że czekać go będą za to poważne konsekwencje.
Jagodzińska ujrzała strach w jego oczach.
— Nie masz się czego obawiać, nic się nie stało. Jak ci na imię?
— Dominik, szanowna dobrodziejko.
Roześmiała się na to cudowne miano.
— Dominiku, wiesz może gdzie mieszka niejaka pani Lipska?
Chłopiec nie odpowiedział. Jego koścista ręka wskazała jej na żółtą, ale sporo wyblakłą już kamieniczkę z czerwonym dachem. Teofila uśmiechnęła się.
— Dziękuję — powiedziała, po czym odeszła.
Żółta kamienica właśnie stanęła przed nie otworem. Nie była ładna, była wręcz zniszczona, ale jej to pasowało. Nie chciała niczego wyszukanego i wcale nie zniechęcona jej wyglądem weszła do środka. Już w progu przywitał ją odgłos młotka, a na klatce schodowej, jak zauważyła, bawiły się umorusane dzieciątka. Podejrzewała, że to rodzeństwo. Widząc jednak Teofilę, natychmiast umilkły, a jedno z nich zbiegło po schodach w dół i ukryło się w ciemnym kącie.
Drzwi do pierwszego mieszkania na pierwszym piętrze były otwarte. Postanowiła tam zajrzeć. To właśnie stamtąd dochodził ją dźwięk młotka.
— Przepraszam? — Jagodzińska zastukała we framugę. Rozejrzała się po mieszkaniu. Wszędzie unosił się jakiś dym, a odgłos młotka nie ustawał, wręcz zdawał się dudnić jeszcze bardziej. Nieskrępowana weszła do środka. Mignęła jej się sylwetka jakiegoś mężczyzny przy tylnym oknie, a kobieta w siwym koczku, o zgrubiałej z lekka sylwetce i brzydkim fartuchu, siedziała przy stole i sączyła wodnistą herbatę, cmokając przy tym mocno i z uwielbieniem.
— Czego pani tu szuka?
Teofila z przestrachem podniosła na nią wzrok. Kobieta wybałuszyła na nią swe ostre spojrzenie.
— Szukam pani Lipskiej...
— To ja nazywam się Klotylda Lipska. Potrzebuje pani czegoś? — Kobieta powstała z miejsca. Teofila zbliżyła się.
— Chciałabym wynająć u pani mieszkanie.
Lipska zlustrowała ją podejrzliwym spojrzeniem. Nie pasowała tu. Za młoda. Naiwna. Bogatsza niż cała ta kamienica razem wzięta.
— Pierwszy czynsz na miesiąc płacony z góry. Chciałaby pani obejrzeć mieszkanie? Mamy dwa wolne mieszkania. Które pani chce? Mniejsze czy większe?
— Raczej to większe.
Lipska skinęła głową ze zrozumieniem, cmokając. Odwróciła się na chwilę do swojego kompana, powiedziała mu o kilka słów za dużo, po czym razem z Jagodzińską wyszły z mieszkania. Skierowały się schodami w górę.
— Jak się pani nazywa?
— Jagodzińska. Teofila Jagodzińska.
Odpowiedziało jej zdziwienie.
— Jagodzińska? Ta Jagodzińska? — Teofila skinęła jej głową na znak potwierdzenia. — To w takim razie, co pani tu robi?
— Mam w zamiarze tu mieszkać.
Tym razem Lipska nie odpowiedziała. Wydawało jej się to odrobinę dziwne, ale skoro bratanica Kaweckiej chciała wprowadzić się do niej, właśnie mogła świętować. Może jeszcze jakieś korzyści się dla niej znajdą, kto wie?
Obie weszły na trzecie piętro i Lipska skierowała ją do tamtych drzwi. Wyjęła klucz z kieszeni i chwilę jej to zajęło zanim je otworzyła, a Jagodzińska wyczekiwała w milczeniu.
Przywitało ją dość skromne wnętrze. W korytarzu widniała pobladła tapeta z kwiecistym wzorem, opadnięta i zwilgotniała. Całe mieszkanie liczyło sobie w całości trzy pokoje: kuchnię, sypialnię oraz salon. W sypialni znajdowało się duże drewniane łoże oraz zakurzona toaletka. Dalej kuchnia, niewielkie pomieszczenie z wielkim piecem oraz otłuszczonym na wierzchu stołem z dwoma krzesłami naprzeciwko siebie. Było jej to praktycznie obojętne, ale gdy weszły do salonu, poczuła, że jest tu bardzo przytulnie, a ogromne okno wychodzące na ulicę miasta bardzo jej się spodobało. Spodobał jej się ten widok i aż przysiadła na zaróżowionej sofie z wrażenia. Przy oknie, tak samo jak w poprzednim pomieszczeniu — stół i dwa krzesła — te jednak znacznie ładniejsze. To pomieszczenie, choć skromne, bardzo przypadło jej do gustu. To tu będzie myśleć i tworzyć.
— Mam nadzieję, że nie zrazi pani to, że mieszkała tu kiedyś, jak i również tu umarła, panienka lekkich obyczajów. O, tu, dokładnie na tej sofie — odezwała się nagle Lipska.
Jagodzińska zerwała się.
— Panienka lekkich obyczajów?
— Niech się pani nie martwi, pościel została już przebrana. Zdecydowała się pani?
— Tak, ile to będzie?
— 36 rubli.
Jagodzińska podała jej pieniądze, po czym rzuciła torbę na sofę. Miała już dość jej noszenia. Kobieta podziękowała jej, nadal zdziwiona, dała jej klucze do mieszkania, a następnie pożegnała się z nią i wyszła z mieszkania. Oj, ale ma do opowiedzenia sąsiadkom...
Teofila tymczasem została sama. Biedna, ona sama jeszcze nie wiedziała w co się wpakowała, a pani Lipska to bodaj największa na tej dzielnicy plotkara i kobieta na tyle ciekawa, że aż porobiła sobie klucze do innych mieszkań, niby dla bezpieczeństwa, a gdy ktoś jej się nie podobał, wchodziła mieszkańcom do domu i ich sprawdzała. A panna Jagodzińska, choć wielka powinno się wydawać dama, wymagała sprawdzenia.
Zaczęła się rozpakowywać. Kilka sukienek wylądowało na sofie, buciki położyła w kącie przy wyjściu, a książki i wszystkie inne papiery oraz klucz do Jaśminowa położyła na stole i tak go zawaliła papierami, że aż zniknął jej z oczu całkowicie. Na razie nie miała w planach tam jechać. Jak na ten czas tylko jeden klucz interesował. Na tyle mocno, że postanowiła go użyć, jeszcze teraz. Miała już mieszkanie, miała sklep... No właśnie, sklep. Chwilę wpatrywała się w klucz od Szlangbauma i obracała go w dłoniach, i mimo że jeszcze się nie rozpakowała, postanowiła tam pójść. Tak po prostu.
Wyszła z mieszkania zamaszystym krokiem, zamknęła je i pędem zleciała na dół. Zauważyła ją nawet stara Lipska, ale kobieta tylko machnęła na to ręką i ponownie wróciła do swoich zajęć.
Jagodzińska stwierdziła, że początkowo się przejdzie, co najwyżej później złapie jakiś powóz i każe się zawieźć na Krakowskie Przedmieście, ale im szybciej szła i omijała kolejne kamienice, zauważyła, że właśnie się tam znalazła. Cieszyła się wiec, że jej mieszkanie znajdowało się tak blisko sklepu, skąd będzie mogła po prostu szybciej się do niego dostać. Uznała to za wielkie szczęście.
Gdy tylko zabrała się do otwierania sklepu, a klucz od Szlangbauma zaświecił się jej w dłoniach, coś ją jakby tknęło i z jakąś chwilę musiała tak stać, jakby do końca jeszcze we wszystko nie wierzyła. Całkowicie ominęła wzrok przechodniów oraz okolicznych mieszkańców i dopiero po chwili pojawiła się w sklepie. Zamknęła się w nim. Chciała teraz zostać sama. Opadła o oparcie drzwi i wzruszyła się jak małe dziecko, mając na myśli cały swój dzisiejszy dzień oraz ludzi, których poznała i tych, o których się dziś dowiedziała.
Właśnie. Otarła łzy i jakoś dziwnym trafem zachciało jej się przejść do dawnego mieszkania Rzeckiego. Szkoda jej się zrobiło tego człowieka, choć go nawet nie znała, po czym przekroczyła próg pomieszczenia i rozglądnęła się.
''Jakież musiały być pana przyczyny, że zostawił pan swojego przyjaciela w potrzebie? Dlaczego pan tak nagle zniknął, panie Wokulski?"
Nagle coś chrupnęło w podłodze. Było to niczym grom z jasnego nieba, a przede wszystkim odpowiedź na jej poprzednie pytania. Jedna z desek w podłodze właśnie się obluzowała, a Teofila, aby ochronić się przed upadkiem, okręciła się niczym w tańcu i spojrzała na wyrwę w podłodze.
— Co to jest?
Kobieta ukucnęła zdziwiona. Wydawało jej się, że jest to jakaś książka. Przynajmniej na taką miała wyglądać. Chwyciła ją i choć okładka zaszła już piachem oraz zwilgotniała, wyjęła ją z ukrycia. Otworzyła ją na losowej stronie. Zdawało jej się, że gdzieś natrafiła na nazwisko Wokulskiego, a w rogu znajdowały się daty z poprzednich dwóch lat. Dziwne.
"Czyjże może być ten pamiętnik?", zapytała samą siebie.
Jak się później dowiedziała, właścicielem tego pamiętnika był pan Rzecki. Zaciekawiona zaczęła go czytać.
Czytała i czytała...
''A więc on ją kochał... Jak można oszaleć z miłości?"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro