Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

IV. Miasto marzeń i szans 1.2

Jak to panna Jagodzińska miała w zwyczaju, zawsze gdy czymś się zbytnio ekscytowała, wszyscy ludzie w jej pobliżu mieli z niej najczęściej straszny ubaw. Tak było i tym razem. Teofila była wręcz w stanie sądzić, że Warszawa czeka już na nią z utęsknieniem i innych myśli jak na ten czas do siebie nie dopuszczała. Śmiało się do niej i słońce, i ona sama, do siebie, do swojego odbicia w szybie. Wszystko ją dziś cieszyło. Ba, była nawet w stanie ucałować wszystkich tu obecnych w pociągu, wraz z maszynistą, aż taka była szczęśliwa!

Jeszcze wczoraj z rana nie myślała, że jej dawne za dziecięcych lat marzenia mają w ogóle szansę się spełnić. Teraz to wszystko właśnie zaczęło się spełniać. Nie zwracała uwagi na to, że dookoła znajdują się jeszcze inni pasażerowie, myślała tylko o tym, co ją czeka i raz po raz wracała do pewnego pamiętnego dnia...

Paryż. Miała wtedy czternaście lat. To właśnie to miasto nakreśliło jej rzeczywiste pragnienia i marzenia. Od razu zwróciła uwagę na przepiękną wystawę sklepu, którą z zainteresowaniem oglądały wszystkie znane stolicy francuskiej modne panie i ona też chciała tam iść — bynajmniej nie dlatego, że sama chciała tam coś kupić, ale dlatego, że ten świat tak bardzo jej się spodobał, tak bardzo, że aż chciała tam zostać!

Ostatecznie ona i matka odwiedziły ten świat.

W całym swym życiu panna Teofila widziała wiele sklepów, ale ten wprawił ją w wrażenia największe i można rzec, że niezwykłe. Gdy stała tam taka oczarowana, pełna nowych doznań, pogrążona w tym świecie zwykłym, już wiedziała. Wiedziała, że to musi być t o.

''To jest właśnie to, co chciałabym robić...", pomyślała wtedy jako młoda dziewczyna, trzymając się jednocześnie za suknię matki.

— Przepraszam, czy mogłaby się pani przesunąć?

Otumaniona marzeniami, swym dzieciństwem i przyszłym, rozpoczynającym się w Warszawie jej nowym życiem, całkowicie zignorowała fakt, że nie jest w tym pociągu sama, a ona właśnie opadła na ramię jakiejś wyszukanej pani w niebieskiej sukni, która wraz z mdłym otoczeniem oraz mocno upudrowaną cerą, wręcz się z nimi gryzła. Wyglądała jak sztuczna, umalowana lalka, nic więcej, a na dodatek była strasznie naburmuszona.

Co jak co, ale Teofila dalej nie odpowiadała.

— Droga pani? — kobieta odkaszlnęła i próbowała się co nieco odsunąć, ale zaraz potem otarła się o ramię swego sąsiada, staruszka w wytwornym cylindrze na głowie. Oj, czuć było od niego alkoholem...

Ostatecznie, pani Niebieska Suknia wreszcie nie wytrzymała i szturchnęła swoją oprawczynię, też w ramię, specjalnie. Dopiero to sprawiło, że Teofila nareszcie odeszła od świata wyobrażeń, a znalazła się tu, w swym rzeczywistym świecie, w sercu uradowana i w duszy spełniona.

— O mój Boże... Przepraszam! — Teofila wydała z siebie tylko ciche westchnienie. A pani Niebieska Suknia była wprost oburzona. Taka stara, powiedziałby Adam Klimkowski, a taka głupia...

Panna Jagodzińska natychmiast się odsunęła, dalej co nieco zakłopotana, i ponownie wbiła wzrok w szybę. Usłyszała, że pani Niebieska Sukienka powiedziała na nią wariatka... Nie nowość. Wariatka to było jej drugie imię. Co dziwniejsze, ją to tylko rozśmieszyło. Tu była czystym człowiekiem. Wszystko zaczynała od nowa. Nie będzie się przejmować byle jakim komentarzem. I wpatrzona tak, w rozprzestrzeniający się naprzeciwko niej krajobraz, postanowiła już nikomu nie przeszkadzać. Przynajmniej teraz.

''A niech mnie, do czarta z tym myśleniem! Lepiej działać!"

Już nie będzie myśleć wcale, choć było to niezwykle trudne, bo myśleć lubiła dużo i często, i nad ówczesnym światem wiele się zastanawiała.

Za niedługo Warszawa. O mój Boże, dalej nie mogła uwierzyć w swe szczęście, ale zaraz potem zauważyła, że znów myśli, może nawet innym przeszkadza i szybko się za to zganiła. Po prostu będzie patrzeć. Niech tylko ta Warszawa się wreszcie pojawi, szybko! Ona jeszcze tyle musi zrobić... Pasuje wynająć jakieś mieszkanie... Hm, o tym pomyśli później, przecież jeszcze sklep! To najważniejsze! Zresztą, czego ona chce? Tak od razu? Cóż za paradoks!

No, i znowu myślała niepotrzebnie.

Stało się. Jej oczom ukazało się właśnie jej wymarzone miasto. Ten pozornie ''lepszy świat", o którym mówiła ostatnio Teofila, grzał się teraz w pięknym, wiosennym słońcu. Pojawiły się pierwsze zabudowania, przepiękne kamienice i na jakiś czas jej serce zamarło, jakby w to wszystko nadal całkowicie jeszcze nie wierzyła, i wpatrzona w to miasto do cna, poddała się swoim marzeniom. Lekkie drgnięcie jej ust, znaczące mrowienie w dłoniach — czuła iż zaraz wybuchnie, wystraszyła się jednocześnie, a nawet i zła na siebie była, że się czegoś obawia. Znów zganiła się za to nieustające myślenie, bojąc się, że być może komuś przeszkadza, a pani Niebieska Suknia widząc jej wielce uśmiechniętą twarz, wcale nie żałowała, że nazwała ją wariatką, ba! ta młoda pani zdecydowanie musiała nią być! Innej opcji nie było. Skaranie boskie, jeszcze takich kobiet nam brakuje w Warszawie!

A Teofila nawet nie reagowała. Tu i ówdzie dało się usłyszeć liczne szepty, szturchania oraz nawoływania. Jakaś pani gdzieś się zaśmiała. Zaraz trzeba będzie wychodzić i w końcu pociąg wjechał na dworzec, a obraz pięknego, skrytego za zielenią drzew miasta zniknął pannie Jagodzińskiej z oczu. Cień przeszył jej twarz i liczne głosy oraz dźwięki najróżniejsze, a przede wszystkim widok eleganckich pań i przystojnych mężczyzn na peronie sprawił, że jej zapał wzrósł, a ona sam poczuła w sobie ulgę i jej serce, ukryte w cierpieniach i braku jakiegokolwiek zrozumienia, oczyściło się wraz z samym widokiem tych wyjątkowych person. W tym mieście wszystko było dla niej w y j ą t k o w e.

Pociąg zatrzymał się, para buchnęła i zrobiło się niezłe zamieszanie. Tamta pani z naprzeciwka dalej się śmiała, nic się nie zmieniło, a potem ujęła za rękę swojego męża i poczęła czekać cierpliwie, ciągle z czegoś żartując, a mąż w znużeniu przyglądał się wszystkiemu dookoła.

Co się zaś tyczy pani w niebieskiej sukience, to kobieta zaczęła się nieskrępowanie przepychać i w końcu potrąciła swojego sąsiada, staruszka co najwyżej z problemem alkoholowym.

— Cóż za kultura! Nędzny pijaczyna, stoi i się przygląda! Skandaliczne!

Mężczyzna nie odpowiedział. Początkowo wpatrywał się w nią jak w jakąś idiotkę, a ona głośno prychnęła. Następnie zaś ze zdenerwowaniem przepchała się przez niego z lekkim obrzydzeniem.

Teofila przyglądała się temu wszystkiemu w milczeniu. Ta kobieta już od początku jej się nie podobała, odkąd tylko tu usiadła. Zauważyła, że mężczyzna, w tym nędznym, początkowo być może i eleganckim ubraniu, siada z powrotem na swoim miejscu i z wielkim zamroczeniem wpatruje się w coś naprzeciwko siebie. Państwo tam stojące również spojrzało na niego krytycznie, po czym korzystając z okazji, umknęło mu z pola widzenia.

Jagodzińska nie mogła pozostać na to obojętna. Zbliżyła się do mężczyzny i uklękła przy nim na jedno kolano.

— Szanowny panie?

— Niech pani nie traci czasu na tak nędznego człowieka, jak ja — odpowiedział dziwnie silnym głosem mężczyzna. Choć czuć było od niego alkoholem, wypowiedział te słowa zupełnie normalnie.

Teofila spojrzała na niego smutnym wzrokiem.

— Przecież nie może pan tutaj zostać! Nalegam, niech pan idzie ze mną — poprosiła go zmartwiona. — A ta cała kobieta... — Tu ściszyła głos. — Niechże pan się nią nie przejmuje, głupia flądra!

Mężczyzna zaśmiał się z ironią w głosie.

— To ja nalegam, niech pani nie traci czasu na kogoś takiego, jak ja... Wie pani, ja już nie mam nic...

— To nie majątek, a charakter czyni człowieka wyjątkowym, drogi panie.

Znów spojrzał na nią z tym samym, ironicznym uśmiechem, a ona była coraz bardziej zakłopotana.

— Piękne słowa, ale jakże niemożliwe w dzisiejszych czasach, jakże niemożliwe... Dobrze pani radzę, niech pani stąd idzie i zapomni o mnie.

Jeszcze z jakiś czas mu się przyglądała, ale on odwrócił wzrok, a w wagonach już powoli robiło się pusto. Westchnęła zasmucona. Podejrzewała, że ten mężczyzna właśnie stracił swój majątek, a teraz całkowicie zatracił się w sobie i swym pijaństwie. Smutno jej się zrobiło na samą myśl o nim i widząc, że on dalej tak siedzi, sięgnęła do swojej kieszeni i wyjęła z niej kilka drobniaków.

— Jeśli mogłabym jakoś pomóc...

— Na litość boską, niech pani już idzie!

W jego głosie posłyszała lekkie zdenerwowanie oraz irytację. Postanowiła już nie ryzykować. Schowała swoje pieniądze i z odczuciem swoistego rozczarowania do samej siebie ruszyła do wyjścia.

— Dziękuję.

To krótkie, z cicha wypowiedziane słowo sprawiło, że zamarła. Zatrzymała się i przez jakiś czas stała w milczeniu, a następnie się odwróciła. Mężczyzna spojrzał na nią z uśmiechem, nie z tym ironicznym co przedtem, ale innym, ciepłym.

— Niechże pani już idzie, poradzę sobie. — Te słowa również wypowiedział ze swoistym spokojem. — Dziękuję. I niech pani mi tu żadnych pieniędzy nie daje, bo i tak ich nie przyjmę! Proszę sobie stąd iść!

Jakże ona chciała w tym momencie wyciągnąć jeszcze raz te pieniądze i mu je dać, jakże chciała! Niestety, jego ciepłe, a zarazem karcące ją spojrzenie, kazało jej stąd jak najszybciej wyjść. I tak też zrobiła.

Wewnątrz robiło się już coraz więcej miejsca, a irytująca pani Niebieska Suknia zniknęła, na szczęście! Teofila zwróciła się w stronę wyjścia. Smutno jej się zrobiło za tym nieszczęśliwym mężczyzną, w praktyce za okropnym rozpustnikiem i oszustem, dla którego życie nie pozostało już więcej dłużne. Strata majątku oraz samobójstwo żony odsłoniło przed nim karty złe, a one kolejno przedstawiły mu prawdę o samym sobie, o tym, jakim jest potworem. Nie oczekiwał pomocy od nikogo, tym bardziej od tej młodej i naiwnej kobiety, która myślała, że swym bezinteresownym, gorejącym sercem wspomoże wszystkich i wszystko, co tylko możliwe. W jakim błędzie ona żyła, w jakim wielkim! Jeszcze ją ta Warszawa wypluje!

Teofila pojawiła się przy samym wyjściu. Jakiś czas tam stała i wpatrywała się w rozległy naprzeciwko niej peron. To właśnie tu zaczynało się jej nowe życie. Nadal nie mogła w to uwierzyć. Wśród gwaru najróżniejszych rozmów, wśród ciężkich sukien oraz eleganckich fraków, widziała tam zupełnie nowy świat. Świat jeszcze wczoraj jej tak daleki, a dziś tak jej niezmiernie bliski... O mój Boże, czy to naprawdę się dzieje?

Westchnęła ciężko, z sercem czystym i umysłem otwartym na zupełnie nowe, nieznane jej jeszcze wczoraj doświadczenia, stała i się w to wszystko wpatrywała. Niby nic szczególnego, ale warga znów jej zadrżała, a na swoim ciele poczuła uporczywe, tańczące mrowienie. I tak, całkowicie zignorowała to, że zatrzymała innych pasażerów.

— I na co pani tak czeka? — zawołał z zażenowaniem jakiś mężczyzna.

— Cóż za wychowanie! — wtórowała mu inna kobieta.

Usłyszała to i z niezwykłym wzruszeniem, z lekka załzawionymi oczami, spojrzała na nich wszystkich kolejno. Byli zdziwieni, a ona tylko się uśmiechnęła.

I ruszyła. Pod jej stopami znajdowała się właśnie nowa ziemia...

Ostatecznie, to i tak nie mogło być dobre wejście.

Całkowicie zamroczona, z pięknym wyobrażeniem w oczach, nie patrzyła pod nogi i zamiast tego patrzyła się naprzeciwko, patrzyła się w ten świat i potknęła się już w pierwszym kroku. Jakaś pani właśnie krzyknęła. A Teofila sama już za dobrze nie wiedziała, jak to zrobiła. Z jej ust wydobyło się tylko ciche westchnienie. Cień przerażenia przeszedł jej twarz, a okropnie brzydki kapelusz na jej głowie przechylił się na drugą stronę i gdy już myślała, że przyjdzie jej się zmierzyć z twardą i zimną nawierzchnią dworca, a ona przez swoją głupotę narazi się tylko i wyłącznie ma wstyd oraz upokorzenie, poczuła jak jakieś silne ramiona oplątują ją całą i przyciągają prosto ku sobie. Aż zadrżała.

Jej oczom ukazał się właśnie jej obrońca, mężczyzna mniej więcej w podobnym wieku co ona, lecz mógł być o kilka lat starszy, w to nie przeczyła. Od razu spąsowiała, gdy tylko ujrzała jego twarz. Ów człowiek, wpatrzony w nią ze zdziwieniem, ale i dziwnym oczarowaniem, patrzył się na nią i patrzył, a ona poczuła się tym faktem stosunkowo zakłopotana. Za całe swoje życie jeszcze nigdy nie widziała takiego spojrzenia. Spojrzenie to bowiem przerażało ją, a zarazem intrygowało i sama zaczęła się w niego wpatrywać. Jego niebieskie, z lekka przekrwione, że aż sine tęczówki lustrowały ją wciąż i wciąż, od stóp do głów, a ona na sam ten widok zaczęła coraz ciężej oddychać. Próbowała odgadnąć jego twarz. Ciemne włosy skryte za czarnym cylindrem, głębokie spojrzenie, jasna, aż umartwiona cera, miała wrażenie, że nie jest on do końca zdrowym człowiekiem. Przynajmniej tak podejrzewała.

Wtem jego jasne usta rozszerzyły się znacznie, a jego czarna, krzaczasta broda zadrżała. Czy on chciał coś powiedzieć? Boże, przecież powinna mu podziękować!

— Droga pani, bagaże!

Jakże wdzięczna była temu obcemu człowiekowi za to, że wypowiedział te słowa! Inaczej nigdy nie wyswobodziłaby się z tego spojrzenia.

Teofila ostatni raz spojrzała na swojego wybawcę. Teraz przynajmniej mogła wykorzystać okazję i opuścić go pod pretekstem, że musi odebrać bagaż.

— Dziękuję... — kobieta zdobyła się tylko na ciche, krótkie podziękowanie, po czym ponownie spąsowiała. Było jej okropnie wstyd za to, że była aż taka nierozważna. Teraz ma przynajmniej nauczkę na przyszłość, że lepiej przestać marzyć w miejscu publicznym, jakim jest bezsprzecznie dworzec kolejowy w Warszawie!

Mężczyzna tymczasem nie zareagował w ogóle. Nadal to samo spojrzenie, to samo zdziwienie i jakaś dziwna... fascynacja? Sama już nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.

Ostatecznie zakłopotana wyrwała się z jego uścisku i ruszyła prosto po swój bagaż, bagaż z zawartością trochę śmieszną i niepoważną, bo większą jego część zajmowały pomięte kartki oraz wszystkie czytywane przez nią wiele razy felietony przyrodnicze. Będąc myślą przy swoim przyszłym biznesie, musiała się do tego jakoś szczególnie przygotować. I to właśnie one miały ją do tego sukcesu doprowadzić.

Nadal czuła na sobie wzrok tamtego mężczyzny i wcale się nie myliła, rzeczywiście tak było. Zasłonili jej go jedynie liczni przechodnie z dworca, ale on nadal się w nią wpatrywał, wciąż i wciąż, jakby już kiedyś spotkał kogoś takiego, jak ona...

Ona tymczasem odebrała bagaż, ale dziwne poczucie tamtego spojrzenia nie minęło. Odwróciła się zakłopotana i znów ujrzała go w tym samym miejscu, co poprzednio. Przecież on powinien już sobie pójść, na pewno! A on się tak patrzył i patrzył... Wcale nie interesowało go to, że ludzie ze zdenerwowaniem przepychają się przez niego i ocierają się o jego ciemny frak... Ona też przystanęła. Zbliżyła swoją torbę prosto do swojego serca i być może innym przeszkadzała, ale coś ją w tym mężczyźnie przerażało. Nie umiała go rozgryźć, a on ewidentnie czegoś od niej oczekiwał... Dziwne. No tak, krótkie ,,dziękuję" nie było chyba najlepszym okazaniem wdzięczności za pomoc przed upadkiem.

Znów się zawstydziła.

''Jakaż ja jestem głupia i nierozważna!", zganiła się w myślach.

W końcu przełamała strach i zbliżyła się do niego. Musiała jakoś uregulować swoje zachowanie. Z jej twarzy nadal nie zniknął rumieniec, poczuła się jak jakaś idiotka.

— Pan wybaczy... Jestem dziś bardzo podenerwowana. Bardzo dziękuję panu za pomoc. Gdyby nie pan... — Jej głos zaczął się łamać, ale mimo to starała się być uśmiechnięta.

Odpowiedziało jej milczenie, znów to samo dziwne spojrzenie, a ona poczuła się jeszcze bardziej zakłopotana.

— Jeśli uchybiłam w czymś panu, to...

— W niczym mi pani nie uchybiła. — Dopiero teraz Teofila mogła usłyszeć jego głos. Był okropnie ochrypnięty oraz gorzki. Stwierdziła, że bardzo do niego pasuje.

Uśmiechnęła się zawstydzona. Przynajmniej próbowała.

— Cieszę się, że w niczym panu nie uchybiłam...

Mężczyzna skinął głową lekko. I nadal to samo dziwne spojrzenie! Nie wiedziała już czy ma odjeść, czy jeszcze z nim rozmawiać... Dziwny mężczyzna! A może to już ona sama nie wiedziała, jak się zachować?

Stała i się do niego uśmiechała, bo tylko to była w stanie czynić, a jego oczy natychmiastowo się zaszkliły, jakby na wspomnienie kogoś, i również zaczął się do niej uśmiechać. Sytuacja ta z każdą kolejną sekundą kłopotała ją coraz bardziej i choć wiedziała, że powinna odejść, coś nie dawało jej spokoju i musiała w tym miejscu pozostać. Dopiero nieznaczne krzyki gdzieś poza jego ramieniem i jakaś szamotanina w ciemnym kącie dworca, ponownie ją ożywiła. Teraz nie patrzyła się już na niego, a w tamto miejsce, i jemu wyraźnie się to nie spodobało.

Teofila wyostrzyła spojrzenie.

Widziana przez z nią sytuacja prezentowała się następująco: szamocząca się, starsza, krzycząca coś kobieta chciała powstrzymać wydzierających jej coś z rąk dryblasów. Ledwo już dyszała, a widać było, że to, co chce im odebrać jest dla niej niezwykle ważne. W sercu Jagodzińskiej jakby coś zamarło.

Nie mogła tak tego zostawić. Z torbą przy sercu całkowicie ominęła tajemniczego brodacza i szybkim krokiem udała się w tamto miejsce. Nie myślała, że za nią pójdzie, ale właśnie tak się stało. Już chyba wiedział wszystko... To musiała być ona!

— Co tu się dzieje?!

Teofila wpadła pomiędzy obu mężczyzn-awanturników i spojrzała na nich kolejno z rozczarowaniem. Ci rozstąpili się, zdziwieni tym nowym, nietypowym zjawiskiem, jakim była młoda arystokratka wdzierająca się w ich codzienne życie. Jakaś chora chyba...

— A co pani taka ciekawa? — warknął jeden z osobników. Czuć było od niego alkoholem. Staruszka zapłakała cichutko.

— A taka, drogi panie — zaczęła bez skrępowania Jagodzińska — iż bezpodstawnie dopuszczacie się kradzieży na tej biednej kobiecie. Czy ma mi pan coś w tym momencie do zarzucenia? Jakoby zaprzeczacie, że to nie kradzież?

Biedna Teofila, nawet nie wiedziała, że tajemniczy brodacz przygląda jej się z taką wielką fascynacją i oczarowaniem, jak jeszcze żaden mężczyzna. Jest tak bardzo podobna! Może nawet to ona!

Jagodzińska spojrzała na złodzieja z triumfującym uśmiechem.

— No i co? Niech pan to odda, to nie wasze.

— Akurat! Wielka pani się znalazła! — zawołał drugi ze zdenerwowaniem. — Ludzi nie zna, a się wtrąca, wielka arystokratka!

Teofila nagle posmutniała.

— Drogi panie, mylisz się pan. Gdyby nie zainteresował mnie los tejże tutaj pani, wtedy mógłby pan tak o mnie powiedzieć, ale w tym przypadku... W tym przypadku myli się pan zupełnie! No, już, proszę to oddać.

— Po moim trupie!

Mężczyzna już miał się wyrwać i uciec, ale Teofila okazała się znacznie szybsza. Nieskrępowana chwyciła go za rękaw i uderzyła go swoją torbą po głowie. Staruszka mimo płaczu roześmiała się, drugi się zdziwił, a winowajca upadł przed nią na kolana. Nie wiedział, co ta kobieta ta trzyma, ale skoro tak ucierpiał, musiała trzymać tam coś doprawdy ciężkiego, bez dwóch zdań!

A tajemniczy brodacz nadal stał w tym samym miejscu, co przedtem i nie mógł uwierzyć w to, co tu się dzieje.

— Co pani tu wyczynia?!

Chyba gorzej być już nie mogło. Teofila nie chciała mieć żadnych problemów z prawem, to uzasadnione, ale po tym, co zrobiła, i to, że zobaczył to pewien mundurowiec z czarnym wąsikiem o niezwykle czerwonym nosie, sama musiała się przed sobą przyznać, że właśnie wpadła. Styknęła się z nim kapeluszem i gdy tylko go zobaczyła, była przerażona.

— Co pani tu wyczynia? — mężczyzna w mundurze ponowił pytanie, ale tym razem spokojnie, spoglądając kolejno na nią, to na klęczącego przy niej biedaka, a później na towarzyszącą im tutaj staruszkę. Zmierzył ich wszystkich nieufnym i surowym spojrzeniem.

Tajemniczy brodacz przysunął się bardziej w miejsce zdarzenia i stanął prosto za policjantem.

— Czy mógłbym jakoś pomóc? — zapytał cicho, ale wciąż niezwykle gorzko. — Ręczę za siebie, iż jestem świadkiem tego zdarzenia, a ta tutaj pani — wskazał na Teofilę — chciała zapobiec kradzieży na tej kobiecie, tutaj, przez tych dwóch panów.

Policjant skinął głową i spojrzał na nadal klęczącego złodzieja. Kazał mu wstać i pokazać to, co przed nim ukrywa. Były to zaledwie drobne pieniądze.

— Jak się pani nazywa? — mundurowiec z wąsikiem skinął na Teofilę. Ta nadal nie mogąc się oswoić z tym, że ten tajemniczy mężczyzna ciągle tu jest i już drugi raz staje w jej obronie, początkowo nie odpowiedziała.

— Nazywam się Teofila Jagodzińska.

Niby prosta odpowiedź, imię i nazwisko, a wstrząsnęła tym tajemniczym człowiekiem aż do cna. Choć początkowo uważał, że to może być ona, sama informacja przez nią potwierdzona wprawiła go w nieukrywane zdziwienie, a przede wszystkim w radość. Otóż, stała przed nim właśnie ta kobieta, ta, którą znał i która znała również jego, ale teraz zdawała się go w ogóle nie pamiętać i w gruncie rzeczy wcale go to nie zdziwiło. Ona była i n n a.

— Była pani notowana?

Ku zdziwieniu wszystkich Teofila się roześmiała. Ona notowana? Bardzo śmieszne! Jakże mu się przypomniał ten uśmiech z dawnych lat, o mój Boże!

— Proszę pana, notowana to ja dopiero mogę być, ale absolutnie, ja nigdy nie byłam notowana. Ja nietutejsza, przynajmniej na razie. Jestem z Krakowa.

On już wiedział. To była rzeczywiście ona. To nie ulegało wątpliwości. Nigdy nie wierzył w ich ponowne spotkanie, a tu nagle taka niespodzianka!

Policjant podrapał się po głowie.

— Wie pani, że nie można sobie od tak bić przechodniów torbą po głowie?

— Oczywiście! Ale niech pan spojrzy, jak dobrze mi wiadomo posiadana przez kogoś własność należy tylko i wyłącznie do tej osoby, czyż nie? No właśnie! No, już, proszę oddać te pieniądze.

— Niech pan to odda.

Złodziej z nieukrywaną złością podał zawiniątko staruszce. Ta ostatecznie już przestała płakać i znacznie się rozweseliła. Niestety, nie wszystkich to jednak ucieszyło. Jagodzińska widząc narastające niezadowolenie wśród obu mężczyzn, a także to, że policjant notuje coś w swoim notatniku i pyta ich o nazwiska, postanowiła to inaczej załatwić. Ci panowie byli winni, to fakt, ale to, że byli już biedni, to już zupełnie inna sprawa. Swoją drogą, trochę zaczęła żałować, że tak ich potraktowała.

— Nich pan ich nie spisuje.

Wszyscy spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Ona tylko się uśmiechnęła.

— Sprawa jest jasna, drodzy państwo. Grosza na chleb każdy potrzebuje. Proszę. — Wyciągnęła kilka drobniaków. — To dla was, panowie. Proszę, weźcie, nie krępujcie się. Tylko jak mi to przeznaczycie na wódkę... Oj, to oboje sobie popamiętacie! No, niech pan to weźmie.

Pierwszy z nich, ten z potłuczoną głową, wystąpił do niej z drżącą dłonią i prawdę mówiąc, już nie chciał tych pieniędzy, ba! już nawet odechciało mu się kraść. Ona tymczasem znów tylko się uśmiechnęła i siłą włożyła mu te pieniądze do ręki, niech mają!

— Przepraszam za pańską głowę. Proszę o wybaczenie — poprosiła z uśmiechem, dygając, a on jakoś dziwnym trafem zdawał się już o tej głowie zapomnieć. Wziął te pieniądze, z przymusu, ale nie odezwał się ani słowem. Po co ona im się kłaniała?

Później Teofila zwróciła się do tajemniczego brodacza:

— A panu dziękuję. Dziękuję za ochronę przed upadkiem oraz za bycie świadkiem w tej... sprawie. Dziękuję oraz życzę państwu miłego dnia. — Ukłoniła się im wszystkim. — I życzę szczęścia! Przede wszystkim szczęścia! Do zobaczenia! Do zobaczenia wam wszystkim!

Opuściła ich wszystkich w zdziwieniu. Tajemniczy brodacz, pogrążony jeszcze w dawnych wspomnieniach, których ta kobieta była również swoistą częścią, wzruszył się na sam jej widok. Obiecał sobie, że on tu kiedyś po nią wróci i dopełni tego, co kiedyś ich łączyło, a później rozdzieliło. Wróci i ją dostanie. W swoje ręce.

Teraz musiał jednak jechać. Buchnęła para. Pociąg miał zaraz ruszać.

Zdawało się wręcz, że Teofila teraz bardziej biegnie niż idzie. Rzuciła się ku nowemu światu. Ciągle kogoś potrącała i wymijała, ale ona nawet na to nie zważała. Biegła i biegła, a z jej oczu lały się pojedyncze łzy wzruszenia. Wszystkie złe wspomnienia przeleciały jej w tym momencie przed oczami i teraz bardziej się z nich śmiała niż nad nimi rozpaczała. Ona już wiedziała, że wygrała. Możliwe, że czekać ją w tym mieście będzie wiele, rzeczy dobrych i złych, ale teraz nie chciała o tym myśleć. Ważne, że tu była. Wierzyła, że gdzieś tutaj odnajdzie swoich i odkryje prawdziwą siebie... Tylko w to teraz wierzyła!

Udało jej się. Przekroczyła tę granicę, granicę tamtej siebie i wyszła z dworca jako zupełnie nowa osoba. Ciepłe promienie słońca okryły jej twarz, kolejno rozlały się po jej brzydkim, ciemnym kapeluszu i oświetliły ją całą, niczym narodzoną na nowo. Spojrzała na to miasto, sączące się w jej dłoniach nowe życie, które teraz stało przed nią otworem. Patrzyła na kamienice, instytucje, lecące powozy oraz tamtejszych przechodniów. I mogli ją teraz nazywać od skandalistek i awanturnic, ale ona i tak swoje wiedziała. Swoje wiedziała i swojego dokona.

Ostatecznie ochłonęła dopiero za jakiś czas. Widziała już ten świat w najzwyklejszych barwach, ale nadal była bardzo podekscytowana. Ruszyła przed siebie, bo tak podpowiadało jej serce, i złapała pobliski powóz.

Teraz ulica Miodowa. List od warszawskiego notariusza czytała już kilka razy i zapamiętała go na tyle dobrze, że mogła z pamięci wypowiedzieć na głos kilka zdań. Czy będzie to mieszkanie pana notariusza, a może jego osobista kancelaria? Tego nie wiedziała. Przynajmniej jej ojciec przyjmował swoich klientów w ich własnym mieszkaniu.

Nie wiedziała, gdzie dokładnie mieści się ulica Miodowa, bo nigdy nie bywała w Warszawie i trochę była tym faktem zaniepokojona. Że może się tu zagubić. Jak to w nowym miejscu, denerwowała się. Owszem, wiedziała, że będzie jej się trudno oswoić z tym światem. Na razie była tu sama. Miała nadzieję, że znajdzie tutaj ludzi, na których będzie mogła polegać do końca i nigdy się na nich nie zawiedzie. Otworzą przed nią ten świat i ona też się z nim oswoi, i już w nim tu zostanie. Bo ona do Krakowa wracać już nie zamierzała. Chyba że sporadycznie. Swoją drogą, sama nie wiedziała, czy ciągłe trzymanie swoich rodziców w niepewności, jest rzeczywiście takim dobrym pomysłem. Oni i tak kiedyś odkryją, dokąd pojechała. Wiedzieli o liście, Gryzelda pewnie też wiedziała i wiedziała o nim także ona — w końcu Teofila nie pojawiła się tu na darmo! Na razie czuła do nich jedynie nienawiść, tylko tyle mogła bowiem czuć do nich za te swoiste lata kłamstwa i odrzucenia. Nic więcej, jedynie same kłamstwa.

Myślała o tym wszystkim całą drogę i zastanawiała, jak rodzice zareagowali na wieść, że jej nie ma. Podejrzewała, że Regina wpadła w szał, a Mikołaj ponownie nie mógł nad nią zapanować i wreszcie się poddał, bo i tak zrozumiał, że nic nie zdziała. Tak na pewno było.

I to właśnie na tym zakończyły się jej rozmyślania, bo powóz się zatrzymał, a ona musiała wyjść, prosto na spotkanie z przeznaczeniem. Westchnęła ciężko i poprawiła kapelusz na swojej głowie. To już ta chwila.

Woźnica widząc już wcześniej, że ma do czynienia z jakąś wielką panią z miasta, powstał i pomógł jej wysiąść, a ona ku jego ogromnemu zdziwieniu przyjęła jego pomoc.

— Bardzo panu dziękuję — powiedziała z uśmiechem, rozglądając się wszędzie dookoła. Była wystraszona. Tylu nowych ludzi, tyle nowych miejsc do poznania... A ona w tym mieście jedna i zagubiona, z wielkim majątkiem na karku, ale wciąż sama.

Naprzeciwko niej znajdowała się niewielka kancelaria notarialna. Zauważyła, że obok stoi odkryty powóz zaprzężony w dwa siwe konie. Ktoś pewnie tam jest. Co najwyżej poczeka.

— Drogi panie, zostawiam tu swoje bagaże. Bardzo możliwe, że będę pana jeszcze potrzebować, więc proszę na mnie zaczekać.

— Tak jest, szanowna pani! — Woźnica zasalutował jej uroczyście.

Teofila odeszła z uśmiechem. Było to dla niej odrobinę zabawne, że ten mężczyzna tak ją traktuje. W Krakowie nawet niższe warstwy społeczne spoglądały na nią krzywym okiem, a to wszystko przez nieustające plotki, które rozpowiadała wszystkim Gryzelda oraz gościnnie pani Miałkowska. Cóż za okropność! Tutaj przynajmniej mogła zacząć wszystko od nowa. I choć wcześniej myślała trochę o rodzinie, teraz już ta myśl odeszła od niej całkowicie. Nie chcieli jej, trudno. Teraz uciekła, a jeśli chodzi o jakiekolwiek konsekwencje, później będzie o tym myśleć. Teraz czas na spotkanie z przeznaczeniem.

Otaczali ją sami obcy ludzie, a kilka pań z sąsiednich kamienic przystanęło w oknie, aby zobaczyć, kim jest ta młoda niewiasta, jeszcze niewidziana w tych stronach i dlaczego się tutaj pojawiła. Szczerze mówiąc, Teofila zamiast się jeszcze bardziej pogrążyć w sobie, bardziej się tym faktem ośmieliła i w gruncie rzeczy było jej z tym dobrze.

''Niech patrzą, niech zobaczą, nie obchodzi mnie to", pomyślała, po czym tylko się roześmiała.

Od jej przeznaczenia dzieliło ją już niewiele. Z ekscytacją, ale i ze strachem, sięgnęła po klamkę, po czym weszła do środka.

W pomieszczeniu panował zaduch — tak jej się przynajmniej wydawało. Kiedy jednak spojrzała na człowieczka siedzącego przy biurku, z nosem wetkniętym w sporych rozmiarów dokument, już wiedziała, że wcale się nie myliła. Mężczyzna początkowo jej nie zauważył, ba! nie zauważył jej wcale i nawet nie zorientował się, że Jagodzińska już przy nim stała i co nieco zakłopotana spoglądała na to, jak raz po raz wyciera chusteczką swe mocno już przepocone czoło i kolejno coś zapisuje. Było tu doprawdy bardzo gorąco!

Teofila rozglądnęła się. Wszędzie, na półkach, w szafkach, nawet na biurku, leżało pełno grubych tomisk w skórzanych oprawach. Dalej były jeszcze inne drzwi i zdawało jej się, że słyszy dochodzącą ją stamtąd jakąś rozmowę, ale ostatecznie postanowiła się nią nie zajmować. Tu nie wypada.

Kobieta odkaszlnęła. Mężczyzna jedynie podrapał się po głowie i ponownie zabrał się do pisania.

— Przepraszam... — Z jej gardła wydobył się jedynie głuchy szept. Czy to był ten pan Henryk, ten notariusz? — Przepraszam, że przeszkadzam, ale... — Tym razem Jagodzińska wypowiedziała swe słowa głośno, wręcz mocno i mogło się wręcz zdawać, że odbiły się one od wszystkich ścian.

Mężczyzna zerwał się. Jego pióro aż prawie wystrzeliło.

— Ależ mnie pani przestraszyła! Długo pani tu już czeka? Pani wybaczy, zamyśliłem się...

— Panna. Nie jestem jeszcze zamężna.

— Ach, panna? A to przepraszam! — zawołał podenerwowanym głosem, ponownie wycierając czoło. — W takim razie, droga panno...

— Jagodzińska. Nazywam się Teofila Jagodzińska.

Mężczyzna spojrzał na nią z niedowierzaniem, można rzec, że z lekkim przerażeniem. Wydawało się, że spocił się jeszcze bardziej, że już mu ta koszula przemoknie...

Panna Jagodzińska zakłopotała się.

— Drogi panie, czy wszystko dobrze? Czy mogę rozmawiać z panem Henrykiem Radeckim?

— Panienko Przenajświętsza! — zawołał do siebie cicho sekretarz. Teofila go nie słyszała i wpatrywała się w niego z coraz to większym zdziwieniem. — Młoda Jagodzińska, o mój Boże, bratanica starej Kaweckiej przyjechała... Słodki Jezusie!

— Proszę pana? Czy wszystko dobrze? Może pomóc?

— Nie, nie, absolutnie! O mój Boże, ależ mi gorąco! Niech pani, Boże, panna poczeka... Ja do pana Radeckiego muszę... Niech panna... Panienko Przenajświętsza!

Mężczyzna opuścił ją w popłochu i szybciutko udał do sąsiedniego pomieszczenia, do tego, w którym jak mniemała odbywała się już właśnie jakaś rozmowa. A ona została w tu zupełnie sama. Z lekka zakłopotana i zdziwiona. Co też tego człowieka aż tak bardzo wystraszyło? Czyżby to była ona?

Znów się zamyśliła i dopiero posłyszane przez nią pewne zdenerwowane głosy sprawiły, że zaczęła żyć tym, co jest tu i teraz.

Wyostrzyła słuch.

— Głupcze, idź po nią natychmiast albo cię zwalniam!

— Panie Radecki, niechże pan siądzie spokojnie! Jestem wręcz pewien, że panna Jagodzińska na pewno zrozumie wasz pośpiech oraz zdenerwowanie... Panie Radecki!

— Głupcze, i na co ty jeszcze czekasz? Skaranie boskie!

— Panie Radecki, zbladłeś pan!

— Panie hrabio, i widzi pan z kim ja muszę pracować? Oczywiście, ręczę za to, że pańska kuzynka...

Hrabia? Kuzynka? Teofila na ten moment wstrzymała oddech. Czyżby był tam jej kuzyn, pan Leopold Wilski?

Na samo wspomnienie tego imienia i nazwiska ogarnęły ją jakieś dziwne boleści. Przecież nawet go nie znała! Choć była to jej rodzina, nie wiadomo wprawdzie jakim cudem, nigdy o nim nie słyszała.

Kiedy jednak głosy nasiliły się, a nikt po nią nie przychodził, ostatecznie to ona postanowiła tam pójść. Musiała być twarda. Tego wymagała od niej Warszawa, ten nowy świat, w który wkroczyła, i wszelki strach w tym przypadku nie powinien jej dotyczyć. Musiała być silna.

Poruszyła się i ruszyła w tamtym kierunku. Już dość tych rodzinnych tajemnic! Jej przeznaczeniu musi stać się zadość, a ona nie może się ciągle czegoś obawiać. Drzwi były z lekka uchylone. Natychmiast spostrzegła sylwetkę swojego poprzedniego rozmówcy, jak widać sekretarza pana Henryka, a za nim był ktoś jeszcze. Nie widziała go dokładnie.

Weszła tam. Weszła tam jako ta dumna i pozbawiona strachu, z wysoko zadartą głową i siłą w swym sercu.

— Dzień dobry, witam panów. Witam, panie Radecki — przywitała się, dygając. — Myślę, że nie powinien pan zwalniać swojego pracownika. Nie poczułam się ani odrobinę urażona — powiedziała twardo, spoglądając na nich wszystkich kolejno.

Pan Radecki stał przy biurku z uniesioną do góry ręką, z otwartymi ustami, a kiedy spostrzegł, że panna Teofila mu się przygląda, natychmiast się wyprostował, ba! próbował się nawet uśmiechnąć, ale słabo mu to wyszło. Dobrze wiedział, że wpadł, a panna Jagodzińska wszystko słyszała.

— Kuzynko?

Teofila natychmiast odwróciła i jak stwierdziła, wcale się nie myliła, to rzeczywiście był Leopold Wilski. Mężczyzna podszedł do niej uśmiechem, wraz ze swą dostojną elegancją zwrócił do niej swoją dłoń, skrytą w białej rękawiczce, a ona podała mu swoją, zwykłą i z lekka zgrubiałą, dumna i niezachwiana strachem. Ucałował ją delikatnie, z uśmiechem.

Nie przeczyła, pan hrabia Leopold Wilski był niepospolicie przystojnym mężczyzną. Z całym swym nienagannym wyglądem na greckie bóstwo na pewno porywał wszystkie znane, jak i mniej znane, warszawskie serca niewieście, i tak też rzeczywiście było. W jasnym fraku, z zabójczym uśmiechem na ustach, ściągnął swój kapelusz i ukłonił się. O mój Boże, przecież myślał, że ta kobieta będzie w swym zwyczaju bardziej elegancka! W końcu to dziedziczka! Chyba mógł tak o niej powiedzieć, prawda? Aż musiał się z tym kryć, aby nie wybuchnąć śmiechem...

— Witam, kuzynie — odpowiedziała twardo, ponownie. Aż sama była zdziwiona.

Wpatrywali się w siebie przez pewien czas. Dla Wilskiego Teofila okazała się być dość sporym wyzwaniem. Chciało mu się z niej śmiać — bynajmniej nie dlatego, że była brzydka, myślą był nawet, że gdyby się tylko jako tako ładniej ubrała i ułożyła sobie te okropne włosy, mógłby się z nią gdzieś pokazać, ba! nawet powiedzieć, że jest dość ładna. Ale tylko dość ładna. No cóż, widocznie czeka go bardzo trudna praca. Zresztą, może to nawet lepiej, że będzie czuła się brzydsza w towarzystwie? Będzie jej jedynym pocieszycielem, bogiem... To miałoby sens!

— Jak minęła kuzynce podróż?

— Bardzo dobrze, kuzynie.

Sposób, w jakim się wypowiadała i to, jak była ubrana, to była wprost czysta ekstrawagancja. Tak bardzo chciało mu się z niej śmiać, istna sztuka z tej jego kuzyneczki Jagodzińskiej, czysty skandal i abstrakcja. Cięgle zaciskał swe usta, które go już wręcz mrowiły, a nawet bolały, byleby tylko się nie zaśmiać.

Ostatecznie to ona pierwsza odwróciła wzrok. Sama do końca nie wiedziała, co mu ma powiedzieć i o czym mają rozmawiać. Był jej kuzynem, to fakt, ale nie nigdy o nim nie słyszała. Obiecała sobie, że jak tylko znajdzie co do tego jakąś okazję, wypyta go o wszystko i choć wiedziała, że może ją to spotkać ze śmiechem, być może urażeniem jego jestestwa, postanowiła jednak to zrobić. Dla dobra siebie i swojego sumienia. Że ona bierze ten majątek po coś, a nie dlatego, że tylko go dostała.

Jej oczy zwróciły się nagle ku panu Radeckiemu, który ciągle krzyczał na swojego sekretarza, a tamten tylko stał przy nim w zakłopotaniu, po czym wreszcie wyszedł z pomieszczenia.

— Mam nadzieję, że nie zwolni pan swojego sekretarza, panie Radecki — zwróciła się do niego z prośbą w głosie Jagodzińska.

Leopold w tym momencie mógł dać upust swoim emocjom. Teofila w końcu stała teraz do niego tyłem i gdy tak się na nią patrzył, stwierdził, że jest to całkiem zgrabna dama, tu i ówdzie oczywiście. Może coś z niej jeszcze będzie, przynajmniej miał taką nadzieję.

Zaśmiał się do siebie pod nosem. Ona i tak kiedyś mu ulegnie, która przecież go nie chciała? Jego chciała każda kobieta w Warszawie!

— Oczywiście, panno Jagodzińska... Ja nawet nie zamierzałem... — próbował bronić się notariusz. — Pani życzenie jest dla mnie rozkazem...

— Mam nadzieję, panie Radecki, mam nadzieję, bo skoro będzie inaczej, to nie wiem, czy przyjdzie nam pozostać w tak dobrych stosunkach... Wie pan, mam o panu naprawdę dobre mniemanie. W końcu moja ciotka, czy ją też znałam czy nie, musiała panu zaufać. Czy mogłabym poznać ostatnie słowa ciotki oraz spełnić jej wolę?

— Oczywiście. Proszę, niech pani usiądzie.

Wilski zwolnił jej miejsce i nawet chciał pomóc jej usiąść, ale Teofila ostatecznie odmówiła. Stwierdziła, że sama sobie poradzi. Czuła się przez niego jakoś dziwnie osaczona. Znów ta sama duma, ta sama postawa, a choć go to początkowo śmieszyło, teraz odczuł jakieś dziwne przerażenie. Ulegnie mu, w to wierzył aż za bardzo, ulegnie mu, bo każda mu ulegała, nawet ta najbardziej oschła i niedostępna. A jego kuzynka właśnie taka była. Oschła, zbyt poważna, ekscentryczna, a przede wszystkim właśnie ekscentryczna.

Usiadł na drugim wolnym miejscu i począł się w nią wpatrywać. Była całkiem ładna, ba! wydawała mu się nawet coraz ładniejsza, gdy tak na nią spoglądał, ale z całą pewnością nie przewyższała swym wyglądem innych warszawskich pań, a tym samym także panny von dem Bach. Tylko właśnie, Teofila była mu p o t r z e b n a.

Ona tymczasem nie miała czasu o nim myśleć. Zbyt pochłonięta tym, co zaraz się stanie, wpatrywała się w Radeckiego z wyczekiwaniem, a nawet i z lekkim zniecierpliwieniem. Wreszcie w jego dłoniach znalazła się pewna kartka, cała spisana, pomazana tu i ówdzie atramentem.

Teofila wyostrzyła słuch. Radecki odkaszlnął i zaczął czytać:

Warszawa, 16 stycznia, 1880

''Ja, Bronisława Kawecka, córka Ksawerego Jagodzińskiego i Marii Jagodzińskiej z Kozłowskich, świadomie oświadczam, że na wypadek mojej nieuchronnej śmierci, powołuję moją przyrodnią bratanicę Teofilę Jagodzińską, córkę mego brata Mikołaja Jagodzińskiego oraz Reginy Jagodzińskiej z Tereszyńskich, zamieszkałą w Krakowie, do spadku po mnie. Teofilo, mam nadzieję, że nie odmówisz. Ty zawsze taka energiczna i skromniutka byłaś, moja kochana! Natychmiast o Tobie pomyślałam i to Tobie przeznaczam cały mój majątek, a więc calutkie 500 tys. rubli, większość w złocie, oraz dworek w Jaśminowie, wszystko to należy teraz do Ciebie! Spędziłam tam całe swoje dzieciństwo, więc zrozum, Teofilciu, moją potrzebę podarowania Ci tego pałacyku w Twoje ręce. Teosiu, nie widziałam Cię już z jakieś blisko trzydzieści lat. Wiem, że możesz być zdziwiona moją decyzją, a także tym, co dostałaś ode mnie, ale dziewczynką jak pamiętam byłaś wspaniałą, od razu wpadłaś mi w oko i stało się, wypadło na Ciebie. Mam nadzieję, że przyjmiesz sobie do serca moją prośbę. Tylko Ty wydajesz mi się do tego odpowiednia. Wiem, że zrobisz z tym coś wielkiego, moja droga!

Leopoldzie, teraz kilka słów do Ciebie. Wiem, że możesz być zaskoczony moją decyzją, ale nie otrzymasz ode mnie nic, siostrzeńcze! Nawet nie wiesz, jakie to ja utrapienie z Tobą miałam, jak Twoja śp. matka Adelajdzia zaraz za ojcem Twoim pomarła i dano mi Ciebie na wychowanie, nic nie wiesz! Benedykt Cię rozpieszczał, uwielbiał Cię i dał Ci wszystko, nawet swój tytuł, a Tyś nigdy nic nie uszanował, taki byłeś! Ale ja, mój drogi, ja nawet teraz jestem sprytna i wszystko przed Tobą uchroniłam, nawet ten testament! Nic ode mnie nie dostaniesz, materialisto!

Panie Radecki, dziękuję za ochronę tego testamentu, wstawię się za panem u Boga Naszego Najwyższego. O ile On mnie w ogóle do siebie przyjmie. Sama już nie wiem, czy zasługuję na niebo.

Pieniądze na pogrzeb są w skrytce koło mojego łóżka. I tak wątpię w to, że mój kochany siostrzeniec coś na mnie wyda".

Z poważaniem, Bronisława Kawecka

Teofila wysłuchała całego pisma ze wzruszeniem. Starała się jednak tego nie okazywać, ale to, że ciotka ją znała, chwaliła ją, a przede wszystkim o niej pamiętała, sprawiło, że choć raz poczuła się przez kogoś doceniona. Cóż za nieszczęście, że nie udało jej się ciotki poznać! Musiała być wspaniała, ona mogła ją zrozumieć... A co do kuzynka Leopolda...

Spojrzała na niego dość niechętnym wzrokiem. Jednak gdy tylko zobaczyła, z jaką skruchą i zawstydzeniem jej się przygląda, odczucie to szybko minęło. Widać było, że żałuje tego, co o nim usłyszała. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. To w końcu pan Wilski miał być jedynym spadkobiercą majątku ciotki, która jak widać jeszcze go wychowywała, a ostatecznie spadkobierczynią została ona. Nikomu nie znana, dziwna Teofila.

Teraz przynajmniej już wiedziała. Porównała sobie swoje rodzinne korzenie i już wiedziała, jakim cudem była spokrewniona z Leopoldem. Jej dziadek miał dwie żony, a matka Leopolda musiała być przyrodnią siostrą jej ojca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro