Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

III. Oczyszczenie

Robota w fabryce była ciężka, ale sama Iza nie miała aż tak strasznie źle. Wszystko to zawdzięczała Ryszce. Sam pryncypał nie chciał początkowo jej przyjąć, mówiąc, że ta jest zbyt wątła i niezwykle na twarzy słabowita, ale mimo to się udało. Wiktor tak to wyperswadował, pokładając wszystko na jej obowiązkowość, szybkie pojmowanie i rozumowanie, że ostatecznie tę robotę dostała — malowała szklanki i inne szklane cudeńka, barwiła wszelkie szkiełko i nawet jej to całkiem nieźle szło. Oczywiście, początkowo malowała te wzory krzywo, raz nawet wstała zdenerwowana i wywoła tym spore zdziwienie wśród robotników. Tym razem uratowała ją Zośka. Podeszła do niej i ze wzrokiem iście litościwym poprosiła ją, aby wracała, spróbowała jeszcze raz, że ona ją wszystkiego nauczy i żeby przestała płakać. Iza wtedy odczuła jakąś dziwność w sobie, jakąś wdzięczność i stwierdziła, że z wolna zaczyna pannę Zosię lubić.

Zaczynała się też coraz więcej uśmiechać, a cicha praca, dawniej by zapewne powiedziała, że nużąca, podobała jej się, a nawet stała się jej wytchnieniem. Z zaciekawieniem obserwowała życie innych robotników — przypomniała jej się wówczas jej dawna wycieczka do kopalni, gdzie była razem w ojcem i widziała górników — i teraz dopiero wiedziała, czym taka praca rzeczywiście jest. Ona jeszcze nie miała tak ciężko jak Wiktor i była mu za to bardzo wdzięczna. Jak to nazywała, Wiktor kręcił szkło. Widziała buchające wokoło płomienie, a ostre odłamki wypalały czasem Ryszce koszulę. Gdy malowała, patrzyła się, jak pracuje. Było to dla niej bardzo urokliwe zjawisko. Kręcił szkło, tak mówiła, a później z jego ręki powstawały tak piękne i finezyjne kształty, że aż się dziwowała. Zastanawiała się, jak jest to możliwe, a kiedy dowiedziała się, że szkło tworzy się z piasku, zaniemówiła i kazała sobie to pokazać. I rzeczywiście tak było. Później upomniała się za to, że tego nie wiedziała.

Na tym się jednak nie skończyły jej życiowe dziwactwa. Jeszcze jakiś czas mieszkała u Ryszków, śpiąc na podłodze, bo naprawdę ich polubiła, a kiedyś, jak wrócili z fabryki wieczorem, ugotowała im zupę. Polubiła ją i życiowo myśląca Zośka i Wiktor — a Wiktor to już w ogóle chyba zakochał się w Izie, bo ciągle ją wychwalał, mówił, że szybko wszystko pojmuje, że śliczne maluje i cała jest śliczna, a panna Łęcka wówczas pąsowiała i czuła mocno bijące jej od wewnątrz serduszko.

To, że nie może u nich wiecznie przesiadywać, prędko zrozumiała. Więcej teraz widziała, umiała wiele wywnioskować i rzeczywiście poprosiła Wiktora o to, aby jej pomógł załatwić gdzieś jakieś niewielkie lokum — nieważne jakie. Byli razem po robocie, szli razem, Zośka nieco oddalona, a oni szli razem przodem.

— Dobrze gadasz, Izka. Nie możesz się więcej u nas marnować. Musisz sobie znaleźć jakieś mieszkanko, nawet malutkie, a nie nasz stary strych... A z tym twoim byłym mieszkaniem co? Myślisz, że boczą się tam na ciebie? Może byśmy poszli sprawdzić? Przecież miałaś tam koleżankę...

Iza przytaknęła, rumieniąc się jak szalona, kiedy ten przypadkiem musnął jej rękę. Bolały ją także mięśnie, ale nawet na to teraz nie zważała. Była jakoś dziwnie otumaniona jego widokiem, jego uśmiechem i tym, że kładzie przy sobie jej dłoń i wskazuje jej na niebo, podziwiając zgniłą Warszawę w złocistym zachodzie słońca. Wyglądało to bardzo urokliwe, szczególnie, że była z nim teraz bardzo blisko, tak jakoś dziwnie...

— Czyli mam rozumieć, że pasowałoby jeszcze wyjaśnić sprawę z tamtym mieszkaniem? — zapytała niepewnie. — Ale wiesz, że ja...

— Posłuchaj mnie, Iza. Może akurat nie jest tak, jak myślisz? Może oni tam za tobą tęsknią i wcale nie mają cię za morderczynię? Też sobie wymyśliłaś... Przecież to nie twoja wina, że to dziecko...

— Myślę, że to moja wina — powiedziała dobitnie, przyznając się sama przed sobą, że to też była jej wina. Ona też zawiniła. Mogła nie zasypiać. Bardzo teraz tego żałowała. Nigdy się tak jeszcze nie czuła, jeszcze nigdy tak nie myślała i to było jeszcze gorzej niż dziwne. Jej całe życie było dziwne, ale było jej teraz, aż sama to musiała przyznać, dobrze. Lubiła te szklanki malować i samo to, że idą one za granicę, a ktoś z nich później korzysta, powodowało w niej dumę. Świadomość, że jest potrzebna. A jedna pani to nawet ją kiedyś tam chwaliła.

— Iza — Ryszka ściszył głos — nie możesz się wiecznie za to obwiniać. Popełniłaś gafę, to prawda, ale czy to twoja wina, że to dziecko wyszło na ulicę? Matka nie nauczyła? Jak chcesz dokładnie wiedzieć, jakie ja mam względem tego podejrzenia, jak dla mnie to ta matka najbardziej zawiniła. Ta matka za bardzo się o nich martwiła. Jak to też z chałupy dzieci nie wypuszczać? Mogła nauczyć, co i jak, i by dzieci nie rosły sobie pod kloszem. Takie małe ruszać się potrzebują i mówię to ja, niedoszły lekarz. I nie mówię tego tylko i wyłącznie dlatego, że cię lubię, bo lubię cię bardzo, ale dlatego, że ja tak patrzę na to wszystko.

Iza wysłuchała go ze zrozumieniem. Była skłonna mu nawet przytaknąć, bo uważała, że ma rację, ale niekoniecznie to wydało jej się w tej wypowiedzi najważniejsze. Najważniejsza wydawała jej się ta ostatnia kwestia. Była zdziwiona, ale też bardzo ją to uradowało. Nie mogła powstrzymać rumieńca, który właśnie opanował jej twarz, a w świetle słońca miała wrażenie, że wygląda przy nim już szczególnie niekorzystnie. Chyba za bardzo lubiła tego chłopaka...

— Iza? Słuchasz mnie? Mówię, że można by tam przejść i zobaczyć jak się to tam wszystko ma. Gadałaś, że dziewczyna często do ciebie przychodziła. Może oni wszyscy tam na ciebie czekają, a ty się tylko niepotrzebnie obwiniasz...

Izabela podniosła na niego spojrzenie i uśmiechnęła się do niego delikatnie.

— Nie jestem pewna... — odpowiedziała cicho. — Byłam dla niej kiedyś niemiła i zalegałam z czynszem...

— Ale to wcale nie znaczy, że oni cię tam nie chcą, Izia. Każdy czasem ma humorki swoje i to jest normalne... Myślisz, że ja ich nie mam? No tak, ty tego nie zauważyłaś, bo teraz jesteś u nas jako gość, ale jakby cię nie było, to czasem tak się żremy z Zośką, że szkoda mówić! Prawda, Zośka? — powiedział Wiktor ze śmiechem, odwracając się do siostry, która również mocno zaczęła się śmiać.

— O czym tak rozmawiacie? Co to są za spiski przeciwko mnie? Izia, lepiej uważaj, bo za niedługo powiem, że mi przekabaciłaś brata!

— Zocha, bądź ty spokojna! Izia, nie smuć się... Ona się tak tylko droczy, tylko nie wie, że jej żarty nie są śmieszne...

Zośka strzeliła mu w tym momencie kuksańca w głowę, a Iza z uśmiechem, ale też dalej mocno zarumieniona, spoglądała na to, jak ładnie ułożyły mu się wówczas włosy. Wyglądało to przekomicznie, ale jakoś nie starała się tego po sobie pokazać. Czuła się jakoś dziwnie, nabierając coraz więcej przekonania, że ten młodzieniec naprawdę jej się podoba. To on wyciągnął do niej dłoń, uratował jej życie i skrytykował ją jak trzeba. Teraz już wiedziała, że wiele mu zawdzięcza. A Zośka była taka sama. To ona pokazała jej jak pracować, a czasem ratowała ją z tarapatów — powiedzmy, gdy Iza tak się zamalowała, że stworzyła swój własny wzorek, a tamten był określony odgórnie, co mogło się wielkim panom w fabryce nie spodobać. Było jej bardzo przykro, kiedy Zośka w tajemnicy się tej szklanki pozbyła i kazała jej już tak więcej nie robić. Zawdzięczała im wszystko i teraz spoglądała na ludzi inaczej niż przedtem, jeszcze inaczej niż wtedy, gdy Nastka załatwiła jej pracę. Nie tylko była to wdzięczność za to, że są i wyciągnęli do niej pomocną dłoń, ale teraz — dziwaczne! — wcale się nimi nie brzydziła i uznawała ich za ludzi ciekawych, szczególnie tych w fabryce. Niektórzy mieli w sobie to coś, emanowała z nich jakaś energia, niebywałe zdolności, które wychwytywała podczas rozmów i zastanawiała się, kim mogliby oni być, gdyby nie pracowali w fabryce, a mogliby sobie pracę wybrać. Jeszcze nigdy tak nie myślała i niekoniecznie wiedziała, jak to wszystko działa, ale z jej obserwacji wynikało, że Iza chciałaby widzieć tych ludzi na innych stanowiskach i żeby wreszcie byli kimś wyższym w istocie.

— Macie jeszcze gdzieś razem iść? — zapytała nagle Zocha, przez co Iza przestała się już nad czymkolwiek zastanawiać i bacznie jej się przyjrzała.

— To już zależy, czy Iza chce. Ja tylko myślę o tym, żeby Iza wróciła na swoje i przestała się martwić, że ludzie ją nienawidzą. Bo tak na pewno nie jest... Czuję, że jest inaczej niż myślisz, Iza.

Te słowa dziwnym trafem podniosły ją na duchu, a już szczególnie, że powiedział to on.

— Mogłabym spróbować... — odpowiedziała nieśmiało.

— Już mi się to podoba! Jest zamysł, a więc jest chęć. Tak trzymaj, Iza, a ci już nic nie będzie straszne. — Wiktor ujął ją za rękę i zawinął w swoje ramiona, a ona, jak to nie ona, poczuła, jak przechodzi ją jakiś dziwny dreszcz — od stóp do głów, niczym błyskawica.

— Tylko nie wracajcie późno, dobrze? — zagadnęła jeszcze ich na odchodne Zośka.

— Jasna sprawa, siostrzyczko!

Wiktor pożegnał się z siostrą z uśmiechem, obiecując przy tym, że uda im się jak najszybciej wrócić. Trzymał blisko Izę przy sobie, a ona uczuła się wtedy jakaś nieśmiała i skromna, jak nigdy jeszcze, i było jej z tym bardzo dziwnie. Milczała przez cały czas, kilka razy nieznacznie wskazując mu drogę, ale ona sama nie pamiętała już z tego za wiele. Ledwo udało im się tam dojść, szczególnie przez to, że dzielnica robotnicza była jeszcze Izie obca, ale jak tylko jeden z przechodniów, dawny jak widać Jadźce bywalec, usłyszał jej imię, natychmiast wskazał im drogę.

Iza zaczęła się odrobinę bać. Nie była tu już dawno, odkąd uciekła do Ryszków i spała u nich na podłodze. Chciała nawet wracać, ale nie chciała Wiktorowi robić przykrości, bo już samo to, że on tu z nią poszedł, choć powinna tu przyjść sama, było dla niej wspaniałe.

— Zośka się zakochała i dlatego jest teraz dla nas taka miła i śmiejąca — powiedział nagle Ryszka, a ona na te słowa aż podskoczyła. Miała jakieś dziwne wrażenie, że to o niej mowa.

— Naprawdę? W kim? — zapytała niepewnie.

— W takim młodym szewcu. Chwaliła mi się ostatnio. Spotykają się i mam nadzieję, że im to wyjdzie... Żeby Zośka lepiej miała...

— Myślisz o niej cały czas, prawda?

— Żebyś ty tylko wiedziała, Izia! Ja u niej mam ten dług przeklęty za wszystko... Nie chcę, żeby ona więcej cierpiała...

— A ty?

— Poradzę sobie.

Iza zbyła to milczeniem, ale w jej głowie pojawiło się wówczas miliony myśli, które chciała wypowiedzieć na głos. Ona naprawdę martwiła się tym człowiekiem. Chciała, aby mu się lepiej żyło, aby został tym lekarzem...

— Chciałbyś być jeszcze doktorem i leczyć? — zapytała.

Wiktor odpowiedział jej na to nerwowym śmiechem.

— Czy ja bym chciał, Iza? Oczywiście! Ja bym chciał cały ten świat zmienić, wszystko... Jak ja chorego widzę, chciałbym mu pomóc, wyleczyć... Patrz, ilu ludzi jest na świecie chorych, Izabelo! Wszędzie, gdzie się tylko odwrócisz, widzisz śmierć... Wszędzie... Wieko się nie zamyka, ona bierze wszystkich jak szalona, małych i dużych... A jak my mamy żyć, innych ludzi dookoła nie mając? Wisła zatruta, Powiśle krwią chorych i słabych pokalane... Ja bym, Iza, chciał wszystko, ale co z tego, jak pieniędzy mi brak, jak długi po ciotce nie wszystkie spłacone... Ty raz widziałaś tego Żyda, posłać mnie chciał, na sądy, Iza...

Znów zamilkła, nie wiedząc, jak powinna mu na to odpowiedzieć. On mówił jej czasem tak wiele, lubiła to, ale ona wielokrotnie zauważała, że o ich świecie nie wie nic... Chciała wiedzieć więcej i zaradzić coś, odkryć, ale była w tym tak mocno ograniczona, że później jej było tylko przez to przykro i głupio. Teraz też czuła, że się wygłupiła. Mogła to przemyśleć, nie zadawać głupich pytań... Jak zawsze wszystko zepsuła i teraz naprawdę się za to upomniała.

Akurat ukazała im się znana jej dobrze kamienica, w której jeszcze jakiś czas mieszkała, więc nie musiała teraz się tłumaczyć ze swojego głupstwa, tylko zacząć nowy temat. Serce podeszło jej do gardła, gdy zobaczyła dawne odrapane mury i naprawdę miała wrażenie, że wszyscy wokoło mają ją tam za morderczynię. Bała się tam wrócić i ciągle odwlekała sprawę, a im dłużej bawiła u Ryszków, coraz więcej zauważała przykrości, jakie tym ludziom sprawiła. A już najbardziej Nastce, która naprawdę się starała. Teraz już wiedziała, że zjadłaby tę zupę ze smakiem. To ona nauczyła ją coś niecoś gotować i akurat, gdy chciała to kontynuować, wydarzyła się tragedia. Naprawdę polubiła gotować.

Wiktor uczuł niewielkie drżenie, które wyczuł od niej wraz z jej kolejnym krokiem. Nie była zadowolona, że tu idą i sam pokrótce zaczął tego żałować, ale chciał to zrobić tylko i wyłącznie dla jej dobra, aby przestała się wreszcie ukrywać i wyszła ludziom naprzeciw.

Otworzył im stróż. Skinął pannie Izie na powitanie, a ta lekko się wzdrygnęła, jakby się bała, że ten zaraz puści się za nią z krzykiem i ją jeszcze, nie daj Boże, wyklnie. Tak się jednak nie stało. Gdy miała wejść na klatkę, ktoś właśnie zapłakał, a Jadźka, która akurat stała i gadała z jakimś gburem, popchnęła go za próg mieszkania i zamknęła za nim drzwi, chcąc wyjść swojej nie tak dawnej mieszkance na spotkanie. Więzień zaczął za nią wołać i pukać, ale sama Jadźka miała to jak na razie gdzieś.

— Panienka wróciła!

— Iza! Iza! Wróciłaś! — Ze schodów zbiegła wesolutka Nastka. Nawet nie wiadomo, skąd się tam wzięła. Zaczęła wołać tatę, mamę i rodzeństwo, a koniec końców na klatce zabrała się cała kamienica.

Nastka wpadła jej w ramiona, a ona zaskoczona odwzajemniła ten gest, na który zapewne kiedyś by nawet nie odpowiedziała. Wszystko to było jakieś dziwne. Zlało się to w jakieś dziwne odczucie, którego nie potrafiła zrozumieć. Tuliła się z każdym, chętnie i bez uprzedzeń, a to sprawiło, że wreszcie się wzruszyła i z otwartymi ramionami wchłaniała ten świat, którym kiedyś gardziła i był jej on obcym. Teraz już wiedziała, że ten świat mógłby być innym, gdyby istniała tu równość szans. Gdyby każdy mógł być tym, kim zechce. Teraz już wiedziała, co to jest wartość człowieka i że nie definiuje się tego pochodzeniem, nazwiskiem i majątkiem, który posiada, i jak zwykła kiedyś myśleć, ale tym, co ma wewnątrz i jak przekłada to na swoje istnienie. Wiedziała, że na nią czekano, że mimo wszystko stała się im bliska, a teraz powinna to uszanować. Jej twarz była pełna łez, ale na to nie zważała. Tuliła się z każdym, a każdy miał jej coś do powiedzenia. Teraz już wiedziała, że tak wygląda wspólnota, rodzina, która miłuje siebie nawzajem i już wiedziała, że jeszcze nigdy nie dane jej było czegoś takiego odczuć. Dziś to odczuła. Chciała tym oddychać.

Jej malutkie mieszkanko, jej klateczka już na nią czekała. Ryszka przeniósł ją przez próg, a ona nawet nie protestowała. Nastka jeszcze długo u niej siedziała, a nawet obdarowała ją przepysznym obiadem, który zjadła ze smakiem. Teraz już wiedziała wszystko.

Czuła się, jakby miała rodzinę. Jakby była na swoim.

A gdy poszła spać, pierwszy raz od miesięcy pomodliła się do Boga i podziękowała wszystkim za obecność i za to, że w ogóle są i nie wstydzą się przy niej być.

Obudziło ją jakieś stukanie w okno. Właśnie wschodziło słońce. Początkowo na to nie zważała, przekręciła się na drugą stronę i poszła znów spać, ale stukanie stało się jeszcze silniejsze oraz znacznie natarczywsze. Chcąc czy nie chcąc, postanowiła wstać. Była bardzo śpiąca, nie mogła zasnąć przez tamtejsze wrażenia, ale kiedy tylko zobaczyła, że Wiktor macha do niej z ulicy, natychmiast się rozbudziła. Zośka też tam była i teatralnie kłaniała jej się z daleka. Niemo powiedziała im, że zaraz do nich zejdzie, po czym odeszła od okna i dojadła resztę obiadu, którym obdarowała ją Nastka. Znów zjadła go ze smakiem, aż sama tego nie pojmowała, ale chyba właśnie zadomawiała się w tym świecie.

Rześko zbiegła po schodach, a potem wyszła na zewnątrz, najpierw wołając stróża. Ten znów skinął jej na powitanie.

Zośka jak tylko ją zobaczyła, padła jej w ramiona.

— Wiktor mówił, że wszystko się udało... Co za szczęście! A nawet, ciota, płakał przez ciebie, jak mi to opisywał wieczorem! Patrz, co z nim zrobiłaś, Iza! Jak on już płacze przez ciebie, to co teraz będzie? — zaśmiała się.

— Zośka, proszę cię, czy możesz choć raz się uspokoić? — zażartował jej brat. — Amorów ci się zachciało i teraz latasz po tej całej Warszawie jak szalona!

— A kto nie? Wszyscy zakochani biegają jak szaleni przecie...

Iza tylko się roześmiała, ale jej serduszko jakby stwardniało i zaciążyło. Nie chciała tego słuchać, ale tak właśnie było. Za każdym razem, gdy spoglądała na Wiktora, wiedziała, że to on jest tym powodem. Aż sama się sobie dziwowała, ale tak, zakochała się. Tak naprawdę.

Milczała całkowicie, gdy zaczęli razem we trójkę iść. Jeszcze kiedyś wcale nie była taka skromna, lecz teraz było to aż za dobrze widoczne. Siostra droczyła się z bratem, a ona tylko się podśmiechiwała, obejmowana przez ramię Wiktora, co niekoniecznie powodowało w niej racjonalne stany myślowe. Była raczej zakłopotana, rumieniła się i naprawdę przyznawała się sama przed sobą, że tego chłopaka kocha, a tę dziewczynę może uznawać za swoją najlepszą przyjaciółkę.

W jaśniutkim poranku już ukazały im się kominy fabryczne. Wszystko to było jakieś inne niż wczoraj za dnia. Teraz Iza widziała ten świat pełnią barw, choć był on tak samo światem zatrutym i niebezpiecznym. W ich stronę spieszyło już wielu robotników, takich samych jak ona — szarych i sobie równym, teraz tak jej bliskim. Kogo znała, pozdrawiała, a jak wiedziała, że ktoś z rodziny choruje, przesyłała najlepsze życzenia. Znów mogła zabrać się za swoje malowanki, które teraz były jej niezwykle drogie. Piece były już rozgrzane do czerwoności, a w ich wnętrzu tworzyło się najpiękniejsze zjawisko, jakie kiedykolwiek była w stanie zobaczyć. Wszędzie było słychać melodię stuków, brzęczeń oraz cichutkich śpiewów robotników. Było coś interesującego w tym świecie, coś, co Izabela zdążyła już wyłapać. W tym świecie tworzono życie, codzienność, która pozawalała ludziom funkcjonować i kształtować ich codzienne życie — w tym przypadku były to jej ukochane szklanki oraz szkiełka. Znów wstąpiła na to samo miejsce. Pozdrowiła kilka starych bab, bardziej już w swoim kunszcie doświadczonych, które malowały jeden i ten sam wzorek, narzucony odgórnie, po czym zabrała się do dzieła.

Iza czasem chciała złamać tę zasadę — zresztą, już ją złamała. Chciała narysować coś swojego, miała już w głowie kilka projektów, o wiele ładniejszych niż te, nad którymi jej przyszło pracować. Ona sama jednak nie potrafiłaby ich zrobić. Aż tak ładnie nie rysowała. Nie umiałaby odtworzyć tego z głowy, w pełnej krasie, ale wiedziała, że były w jej towarzystwie kobiety, które naprawdę potrafiłyby to zrobić. Czasem chciała je zapytać o to, ale wiedziała, że zostanie przez to zbesztana. Malując swój wzorek, przestała patrzyć się ku innym halom, gdzie miała swój widok na Wiktora. Teraz patrzyła się na te trzy kobiety, w swym fachu najlepsze, które, miała wrażenie, że się tutaj marnują, bo przez swój talent mogłyby lepsze rzeczy tworzyć.

— Widzi pan, tutaj mamy malarki nasze. Kobiety spokojne i wypełniające w pełni swoją robotę, jak trzeba. A tu, widzi pan...

Izabela odwróciła się na te słowa. Zauważyła pryncypała w towarzystwie jakiegoś zagranicznego inwestora. Z bielutkim fraczku i siwym długim wąsem, przypomniał jej ojca, a po jego sposobie bycia i chodzenia, a nawet mowy, którą gdzieś tam w strzępkach usłyszała, wychwyciła, że ten jest Francuzem. Wodziła za nimi wzrokiem, co wcale nie powinno ją aż tak bardzo interesować i pod groźbą Zośki, która kazała jej się brać za robotę. Iza była jednak już zmotywowana, aby to zrobić i przedstawić im swój projekt. Raptem powstała, co wywołało dość spore poruszenie, i ignorując wszelkie kąśliwe uwagi niektórych kobiet, podeszła w stronę pryncypała. Była na tyle odważna, że ani się nie zatrzymała, tylko przeszła tam równym krokiem, kłaniając się nisko. Wszystko to było dziwne i niepotrzebne, a sama Izabela stała teraz oko w oko ze stanem, który był jej nie tylko wyższym, ale był jej ciemiężycielem, jak nieraz według robotników głoszono.

Pryncypał się wzdrygnął, już miał pytać, czego ona chce, ale ta niechybnie go wyminęła i przywitała inwestora po francusku, a później zapytała go o wrażenia. Wywołało to kolejne poruszenie, ale ona niczym się nie przejmowała. Później wyjaśniła cały swój plan, po rosyjsku i po francusku, a wielkim panom aż prawie oczy nie wyszły z orbit. Chciała rysować, to co widziała, przetwarzać dzieła sztuki, które widziała w muzeum, i tworzyć z tego efektowne szkiełka. Chciała nauczyć swoją nową rodzinę, jak wygląda sztuka.

Pryncypał spojrzał na nią podejrzliwe, ale chwilę zastanowił się nad tym całym planem. Francuski inwestor wydawał się wniebowzięty, a nawet przyznał, że jest to pomysł wart miliony milionów.

— Byłaby pani w stanie coś takiego zaprojektować czy stworzyć? — zapytał wielki pan, sam już nie wiedząc, jak powinien się do niej zwracać.

— Ja nie, ale myślę, że moje starsze koleżanki już będą mogły to stworzyć. Ja mogę im tylko pomóc — odpowiedziała głośno, wskazując na trzy najbardziej doświadczone panie.

W fabryce zapanowała ogólna radość, a panna Izabela Łęcka stała się główną inicjatorką wszystkich pomysłów. Nikt nie zastanawiał się, kim jest i dlaczego nagle zaczęła szpecić język francuszczyzną, jak wielkomiejskie panie, bo nie to było w tym momencie najważniejsze. Z wolna odsłaniała siebie, mając w zamiarze wykrzyczeć, że jest byłą głupią arystokratką, byłą zakonnicą, która upadła, a teraz jest nareszcie człowiekiem, który czuje i rozumie. Stała się człowiekiem.

Teraz w fabryce panowało jedno wielkie zamieszanie, ale w tym pozytywnym kontekście. Właściciel puszył się jak paw i zawiązał umowę z wąsatym Francuzem na unikalne szklanki panny Izy, która przy pomocy trzech doświadczonych koleżanek stworzyła nowe piękne wzory, które nie były już nudne i monotonne, a stały się, jak to nazywał pryncypał, dziełem. Fabryka stała się nie tylko miejscem, gdzie tworzono szkło, ale stała się też pracownią malarzy, która tu nabrała zupełnie nowego znaczenia. Paradoksalna wizja, do której doprowadziła panna Łęcka, cała w skowronkach i pełna nietuzinkowych pomysłów w głowie.

Ktoś jednak musiał tę wizję zepsuć, a była to jedna z bab, która nagle zaczęła nieumyślnie plotkować. Przedmiotem tejże obmów była znana już wszystkim, nawet najniższym, panna Jagodzińska. Panna, której nagle zachciało się pracować. Odkąd tylko tu przyjechała, powodowała u mieszkańców Warszawy różne odczucia. Raz była miła, a raz wydawała im się dziwaczna i mająca język cięty jak diabłów sto. Jedno było wówczas pewne, jak myślała cała warszawska społeczność — jej definitywny romans z Wokulskim. I w sumie od tego zaczęło się wszystko.

— Kto tam wie, co takie ma w głowie? Rodowita krakowianka... Hrabia dostał w pysk i na tym się skończyło. Kto tam wie, co między nimi były za szachrajstwa? Ale że ten Wokulski jeszcze ma taką krzepę...

— Władka, przecie on w tej Jagodzińskiej zakochany... A mówią, że zakochany głupieje i siłę ma...

— Ale panna Jagodzińska urodna dość... Siłę ma i pieniądze. Takiej to jest dobrze! Żenić się będą pewnie, za niedługo będzie wesele, a ta panną być wreszcie przestanie... Taka głupota, trzydzieści cztery lata i chłopa nie mieć... Taka to już powinna dzieci odchować! Teraz jej się na zakochanie wzięło, a z tym Wokulskim to też nie wiadomo jaka prawda... Jedni gadają, że ona go już wcześniej znała i specjalnie sklep kupiła... Ale kto tam wiedział? Wszyscy myśleli, że on się zabił dla tej tam... Jak jej tam było? Łęcka! Właśnie! Wtedy też tak chłop szalał, a teraz bardziej szaleje, bo ta jeszcze zdaje się w nim tak samo kochać... Ślub będzie i wesele wielkie!

— Łęcka to każdy wiedział, że kokota w Warszawie największa, a, że on, zwykły kupiec wpadł, to już jego wina...

— Proszę cię, dama pierwsza w Warszawie! Ojciec bankrut, a ona też miała swoje humorki i wydziwiała, a teraz gnije bidulka w klasztorze... Też było z tym zerwaniem... Co tam było naprawdę, nikt nie wie, ale to, że Łęcki po tym umarł, mówi tylko, że córeczka go do trumny wprowadziła... Co tam gadać, to była cholera, a Wokulski wariat i dalej wariat, bo dla Jagodzińskiej też wariuje... Ale ta go chociaż lubi, na obiadki zabiera, a teraz z nim gdzieś zniknęła, może ślub w tajemnicy wziąć... Kto wie? Ona ma tam jakich rodziców w Krakowie?

Te rozmowy ciągle trwały, ale sama Iza nie mogła ich słuchać. Wszelka idealna bańka właśnie pękła. Nadal nie mogła uwierzyć prawdzie i stanąć jej twarzą w twarz. Uwierzyć w swoją dawną postać, pogodzić się z przeszłością i zacząć żyć jeszcze raz, ale to wisiało nad nią niczym widmo i straszyło ją za każdym razem, gdy ktoś tylko wspomniał o niej choćby jednym słowem. Z wyznań ludu rozumiała, że jej postać jej czymś dla Warszawy okropnym, jest potworem, i ciężko jej było spotkać się z tym, słuchając tego i na to wszystko jeszcze przytakiwać radośnie. Wszystko to zlało się z okropnym obrazem społeczeństwa, społeczeństwa jako ucha, które słucha, a później zamienia się w usta i rozpowiada wszystko na prawo i lewo. W tym świecie żyła Izabela.

Nie wytrzymała. Zośka dokładnie widziała to, jak ta opuszcza swoje miejsce i biegnie nie wiadomo gdzie, cała umazana w farbie, z głową nowych pomysłów, ale też z ciążącą jej w głowie przeszłością, z którą nie mogła się pogodzić. Znów wszystko stało się dla niej złe.

Nagle kogoś za sobą usłyszała. Był to Wiktor Ryszka — jej anioł i wybawca. Jego słowa miały ją uzdrowić, uratować jej kolejne zatracenie. Dosadnie słyszała jego głos, a jej serce aż zadrgało.

— Idź na Powiśle, Izabelo! Idź, powiedz, że kochasz świat! Zbłądziłaś, ale zostanie ci to wybaczone! Powstań! Idź, przeproś tego mężczyznę i tę kobietę, powiedz, że życzysz im szczęścia! Izabelo! Rozlicz się z tym, co zostawiłaś w tym mieście, otwórz się na prawdę, na to, kim kiedyś byłaś i zacznij żyć! Pluń na to wszystko, na wszystko, to co złe, ale ukochaj ludzi i ukochaj siebie, bo jak siebie nie ukochasz, ludzie nie ukochają ciebie! Nareszcie zacznij żyć!

Poczuła się jak w kościele. Jakby przemawiał do niej Bóg, a nim okazał się młody Ryszka. Biegła. Miała wrażenie, że biegnie. Cała zalana potokiem łez, tak naprawdę była przez niego prowadzona. Nie widziała nic, nie widziała świata, lecz widziała teraz swoją duszę. Z jej serca biło malutkie światło. Światło to zaczęło rozchodzić się teraz całkowicie, bezwzględnie, zaborczo. Jakby rwała list, a tak naprawdę rwała swoją skórę. Dokopywała się do wnętrza swojego serca, a w nim odkryła pewną wyrwę, czarny punkt, który niszczył wszystko. Była to żałość za swoje poprzednie życie.

Izabela wbiegła na Powiśle i aż zamarła. Obraz, jaki zauważyła, przyprawiał ją o ohydę. Wszystko tu było czarne, schorowane i brudne. Prowizoryczne drewniane zabudowania przyprawiały ją o przerażenie. Wyglądały, jakby miały się zaraz zapaść, a chodzący tu i ówdzie ludzie — schorowani, upośledzeni, wariaci i prostytutki — przypominały licho ruszające się zjawy. Za sobą miała Warszawę — miasto brudne i czegoś pozbawione. Miasto bez uczuć i bez czucia, bez świadomości, że tu, na tym oto Powiślu, wszelkie człowieczeństwo jest negowane. Izabela załkała gorzko i upadła na ziemię. Upadła na to błoto, ale teraz na to nie zważała. Miała wrażenie, że ktoś ją łapie, mówi jej coś do ucha, a ona wraz z prawdą zamiera.

— To wszystko moja wina... To moja wina! Ja lud ten zniszczyłam i cieszyłam się z ludu nieszczęścia! Ludzi zniszczyłam... Jego też kiedyś zniszczyłam! — mówiła to do Wisły, prosto w obraz tej zanieczyszczonej rzeki, która też była jej swoistym następstwem. Teraz już wszystko widziała. Jej łzy lały się niczym strumienie, wołała i głośno krzyczała, ciągle powtarzając te same słowa.

Aż wreszcie pochyliła się i ucałowała tę ziemię, po której stąpała.

— Kim ja jestem?! Kim ja jestem teraz?!

— Tamta Izabela umarła.

— Kim ja jestem.... Kim ja jestem teraz?

— Teraz powstałaś na nowo.

— Powstałam na nowo... Powstałam! Ja go kiedyś i pannę Jagodzińską przeproszę... Ja ich przeproszę, świat przeproszę, a wtedy będę wolna!

Izabela cała spłakana spojrzała na Wiktora spod rzęs. Serce biło jej teraz niemożliwie mocno, a dusza, która jej jeszcze przez jakiś czas ciążyła, teraz była jej leciutka jak piórko.

Uśmiechnął się i przytulił ją do siebie.

— To już koniec twojej udręki, Iza.... Jeszcze tylko jedno... Jeszcze tylko to... Wybacz światu, wybacz jemu, wybacz jej, a przede wszystkim wybacz sobie... Jeszcze tylko to!

Patrzyła się na niego cała zapłakana, z lichym uśmiechem, przez co widziała go jak przez mgłę. Wiedziała, że trzyma ją przy sobie. Wiedziała, że ją przy sobie ma.

— Wiktor, ty...

— Nie mów już nic... — powiedział cicho.

Poczuła na sobie jakiś gorąc. Gorąc, który przeszedł jej lica, a nawet usta. Zdziwiło ją to i początkowo zdawała się nie wiedzieć, co to jest. Wytarła twarz i spostrzegła, że ten czule obejmuje jej twarz i każdy kącik ust obdarowuje nikłym pocałunkiem. Było to dla niej dziwne, jakieś nowe...

— Izia, kocham cię...

— Ty kochasz? Kochasz?!

— Kocham.

— Ja też kocham...

Wystarczyło jeszcze tylko jedno, aby się uzdrowić i wtedy wreszcie będzie mogła żyć normalnie. Ważna jest ta świadomość. Wówczas objawi ludziom prawdę i nie będzie się siebie wstydzić.

Teraz już wiedziała, że kocha.

Oto ona, dawna arystokratka i największa warszawska kokota, upadła zakonnica i wzgardzicielka świata — od dziś zupełnie nowa osoba.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro