⚡Rozdział 1
Gwen siedziała przy długim stole Slytherin'u patrząc na wszystkie twarze z obojętnym wyrazem twarzy. Spojrzała na rękę i poczuła wielką ulgę gdy nie zobaczyła na niej żadnego tatuażu.
Kiedyś, kiedy jej brat mieszkał jeszcze z nimi w domu miała go za wzór do naśladowania. Chciała być taka jak Tobias, mądra, nie bojąca powiedzieć swojego zdania, nie czuć ciągłego strachu przebywając w własnym domu.
Ale jednocześnie nie chciała by rodzice traktowali ją tak jak jej brata. Tobias był krukonem który nigdy nie popierał poglądów o czystości krwi rodziców. Dlatego kiedy tiara chciała krzyknąć "Gryffindor" powstrzymała ją, wręcz błagając by przydzieliła ją do domu węża.
Bo ona nie była zbyt odważna by należeć do lwów.
Nie popierała tępienia mugolaków czy czarodziei pół krwi ale ze strachu przed brakiem akceptacji od rówieśników i rodziny zaczęła udawać, że ich nie akceptuje.
Z czasem weszło jej to w nawyk i tak już pozostało.
I chodź nigdy nie obwiniała brata, że wtedy ją zostawił go było jej trochę przykro, że nie spotkali się ani razu od jego ślubu na którym z rodziny była tylko ona i ich dziadek Bartemiusz Crouch.
Teraz wiedziała tylko, że ma syna ale jego też w życiu nie widziała na oczy.
- Conolly. - podniosła głowę znudzona, patrząc na Regulus'a Black'a który był tymczasowym nauczycielem eliksirów, kiedy Snape sprawował funkcje dyrektora.
- Z tego co wiem to tak mam na nazwisko. - mruknęła, spuszczając wzrok z powrotem na blat stołu.
- Nie spodziewałem się po tobie takiej inteligencji. - mężczyzna wywrócił oczami. Ta dziewczyna tak przypominała mu niego samego w jej wieku, że momentami nie mógł aż na nią patrzeć by nie zalewać się falą bolących wspomnień. - Jesteś ostatnio mało aktywna na lekcjach. Zawsze rwiesz się do odpowiedzi. - powiedział. Rudowłosa znowu podniosła na niego wzrok swoich brązowych tęczówek i uniosła lekko perfekcyjnie pomalowaną brew.
- Po prostu się nie wysypiam i tyle. - powiedziała, wstając od stołu. Na sali prawie nie było ślizgonów, zresztą nie tylko wychowanków domu węża, na sali nie było dziś trzech czwartych uczniów.
- Siadaj, nie skończyłem. - warknął Black. Gwen wywróciła oczami ale posłusznie usiadła z powrotem na ławkę. Jakaś puchonka zaczeła się na nią uporczywie patrzeć więc ta tylko posłała jej zimne spojrzenie, a wychowanka Hufflepafu odwróciła wzrok speszona i wyszła pospiesznie z sali.
- Potrzebujesz jakieś pomocy? - zapytał. Wiedział przez co przechodzi dziewczyna on sam przez to przechodził dopóki ktoś nie wyciągnął do niego pomocnej ręki. Do dziś dziękował wszystkim bogom, że któryś się nad nim zlitował i postawił na jego drodze kogoś takiego jak Anette Potter.
- Od sześciu lat próbuje zabić Parkinson więc jeśli posiada Pan jakąś dobrą truciznę to tak potrzebuję pomocy. - mruknęła, odchylając się trochę. Gwen naprawdę mogła strawić wszystkich, przemądrzałą Granger, wiecznie od niej lepszą z eliksirów Potter, Weasley'ówne która drażniła ją odkąd pierwszy raz ją zobaczyła ale Pansy Parkinson nie strawiła. Dziewczyna nie lubiła jej od początku ich znajomości jak i mieszkania w jednym dormitorium.
- Niestety nie mam przy sobie. - zaśmiał się mężczyzna, po czym wstał z ławki na której usiadł już na początku ich krótkiej rozmowy. - Jakbyś naprawdę chciała o czymś porozmawiać to możesz śmiało przyjść do mojego gabinetu. - dodał po czym odszedł w kierunku wyjścia z Wielkiej Sali.
Gwen westchnęła smutno, również wstając. Jej rodzice od dawna mówili jej, że ma zostać śmierciożercą i przyjąć znak śmierciożerców ale ona powiedziała, że dopiero jak Voldemort na pewno wygra wojnę może to zrobić.
Bo dopóki żyła nie pozwoli by ktoś rozkazywał jej co ma robić.
I dopóki żył jeszcze Potter, miała jakąkolwiek nadzieję, że to on wygra.
Podskoczyła przerażona gdy po całym, pustym korytarzu rozległ się głośny huk. Spojrzała na białego kota który równie przestraszony wpatrywał się w dziewczynę.
- Ojejku co ty tu robisz słodziaku? - pisnęła rudowłosa, podchodząc bliżej, a lekki uśmiech wpełz na jej twarz. Kot, a właściwie Lucy Potter która robiła za szpiega w Hogwardzie wydawała się zaskoczona zachowaniem dziewczyny.
Ale kto by nie był gdyby ktoś po raz pierwszy od szczęściu lat ściągnął maskę obojętności i się uśmiechnął.
- Co tu robisz sam? Jesteś głody? - zapytała klękając naprzeciwko kota i pogłaskała go po główce. - Eh przecież i tak mi nie odpowiesz, chodź wezmę cię do kuchni, skrzaty cię tam nakarmią. - mruknęła, biorąc kota na ręce.
W kuchni Gwen usiadła przy jednym ze stołów i poprosiła Gwiazdkę, jedną ze skrzatek o trochę szynki i kiełbasy dla kota.
- Masz szczęście, że jesteś kotem, ludzie to straszne szuje. - westchnęła, patrząc na zwierzaka. Zielone oczy kota popatrzyły na nią uważnie po czym ten miałknął tak jakby chciał się zgodzić z drugą częścią jej zdania.
- No nic mały muszę iść, zostań tu w kuchni to nic ci się już nie stanie. - powiedziała po czym wyszła z pomieszczenia, zamykając za sobą obraz.
Lucy była tak zagubiona w tym co zobaczyła, że aż siedziała w tej kuchni patrząc na pracujące skrzaty i rozmyślając.
Od zawsze miała Gwen za zimną i obojętną na wszystko. Ron powiedział jej coś nie miłego, a ona jakby nigdy nic zawsze odwracała się z uniesioną głową i odchodziła. Nigdy się nie uśmiechała, miała gdzieś zdanie innych.
A jednak to były tylko pozory i dziewczyna prawdopodobnie była już tak zraniona, że utworzyła wokół siebie gruby mur by nikt ani nic nie mogło jej już zranić.
Nikt nie wiedział wtedy, że pierwsza cegła z tego muru już została wyjęta, a konstrukcja zaczynała już się chwiać.
Osobą która wyjęła tą cegłę był nie kto inny jak Harry Potter kiedy w pierwszej bitwie o Hogward obronił ją przed Crucio.
Nikt nie wiedział jak bardzo wycierpiała w życiu Conolly i nikt nie miał prawa oceniać tego, że z własnego strachu dwa miesiące później wstąpiła w szeregi Czarnego Pana, mimo że tak bardzo tego nie chciała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro