Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Trzynasty

Oparłam głowę na ręce, spoglądając na zegar wiszący na ścianie, ze znudzeniem zauważając, że lekcja dopiero się zaczęła, zamiast już się kończyć.

— Panie Black co to za zmiana miejsca? — zapytała Mcgonagall, stając nad chłopakiem, który chyba po raz pierwszy w swojej życiowej karierze edukacyjnej z własnej woli usiadł w pierwszej ławce. Brunet spóźnił się, więc było to jedyne wolne miejsce oprócz tego, które znajdowało się koło mnie.

— Nie będę siedział z Conolly. — burknął, a wzrok wszystkich zebranych na Sali gryfonów, ślizgonów i nauczycielki wylądował na mnie. Wywróciłam oczami i przyjrzałam się uważniej moim paznokciom, chcąc pokazać im, że wcale nie ruszyły mnie słowa byłego już przyjaciela.

Tak naprawdę bardzo bolała mnie sytuacja między nami. Od przeszło dwóch tygodni zachowywaliśmy się, jakbyśmy byli dla siebie kompletnie obcymi ludźmi, nie rozmawialiśmy, nawet na siebie nie patrzyliśmy. Jedynym szczęściem, jakie wynikło z całej tej sytuacji i naszego małego pojedynku to, że nie ponieśliśmy żadnych konsekwencji z bójki na środku korytarza. Właściwie to chyba żaden z nauczycieli nie wiedział, że coś takiego kiedykolwiek miało miejsce, za co byłam trochę wdzięczna Potterowi i Lupinowi, że nie polecieli wygadać się do McGonagall albo nie daj Merlinie do Dumbledora, bo jeszcze wylecielibyśmy ze szkoły.

— A czemuż to? — mruknęła nauczycielka, unosząc wysoko brwi. Skakała wzrokiem ze mnie na bruneta, który w końcu obrócił głowę w jej stronę tak, że z ostatniej ławki widziałam jego mocno zarysowaną szczękę, a nie tył jego tępego łba.

— Po prostu. — syknął, wracając wzrokiem do punktu, w który jeszcze przed sekundą się zawzięcie wpatrywał. Nauczycielka spojrzała na mnie, a ja tylko ponownie wywróciłam oczami i założyłam ręce na piersi, wygodniej opierając się na drewnianym oparciu mojego krzesła. Kobieta wypuściła ze świstem powietrze z ust i mamrocząc coś pod nosem, że ona wiedziała, że z dzieckiem Anette będą same kłopoty.

Spojrzałam w bok i natrafiłam na oczy Pottera i Lupina, którzy wlepiali we mnie swoje spojrzenia. Uniosłam jedną brew, chcąc niemo zapytać ich, czego do cholery chcieli. Nie rozmawiałam z nimi od pamiętnego wydarzenia. Raz tylko Potter złapał mnie, kiedy szwendałam się po zamku, ale na warczałam na niego i od tej pory nie próbował ze mną gadać. Właściwie to powinnam być mu wdzięczna, bo w końcu to on powstrzymał Nicholasa, od właściwie torturowania mnie, ale od dwóch tygodni chodziłam tak wściekła, że najlepiej było się nawet do mnie nie odzywać.

Brunet kiwnął głową na Blacka, siedzącego w pierwszej ławce, ze znudzeniem wodzącego wzrokiem za nauczycielką, która już zaczęła lekcje. Wzruszyłam ramionami, udając, że nie obchodzi mnie co się dzieje u byłego przyjaciela, po czym odwróciłam głowę z powrotem w kierunku nauczycielki, która zdążyła już zapisać połowę tablicy notatkami.

***

Na liście rzeczy, na które nie mam ochoty, były jakieś cztery punkty:
Cztery — rozmawiać o tym, dlaczego nie odzywamy się do siebie z Nicholasem
Trzy — rozmawiać z Potterem, który by na pewno wypytywał, o co poszło z Nicholasem.
Dwa — patrzeć na Nicholasa
I jeden — iść na głupi bal Slughorna, gdzie najpierw będę musiała patrzeć na Blacka, a potem nie daj Merlinie odpowiadać na pytania, dlaczego się już nie przyjaźnimy.

Ze złością wygładziłam materiał mojej butelkowo-zielonej zamszowej sukienki, która przylegała do mojego ciała i ze znudzeniem wypisanym na twarzy rozejrzałam się po wszystkich zebranych na Sali. Większość z nich jechała pojutrze do domów, z czego bardzo się cieszyłam, bo miałam ich wszystkich dość. W sensie z większością z nich nigdy nie rozmawiałam, ale przez mój zepsuty humor irytowali mnie wszyscy samym swoim widokiem.

Miałam też głośną nadzieję, że Nicholas też pojedzie do domu, bo jeśli miałabym go widywać całe święta, to chyba wolałam się przenieść do wieży Gryffindoru i tam spać, a najlepiej to się tam zaszyć i nie wychodzić, by przypadkiem go nie spotkać i nie zabić.

Teoretycznie to ja mogłam jechać do domu, ale z dwojga złego to wolałam torturować Nicholasa, niż sama oberwać Crucio od ciotki.

— Soku? — przeniosłam wzrok na osobę, która niepewnym głosem zadała mi to pytanie. Neville Longbottom stał przede mną z miną, jakbym miała zaraz rzucić mu się do gardła, rozszarpać je i z radością patrzeć jak się wykrwawia. Spokojnie Logbottom, taki koniec grozi tylko Nicholasowi. — pomyślałam i wymusiłam z siebie uśmiech, chodź, pewnie wyglądałam, jakbym przed chwilą zjadła cytrynę.

— Bardzo chętnie, dziękuję. — mruknęłam cicho, zbierając z tacy jedną ze szklanek, wypełnionych pomarańczowym napojem i upiłam dużego łyka. — A nie masz czegoś mocniejszego? Na trzeźwo raczej nie dam rady. — dodałam, zatrzymując chłopaka, który chyba jak najszybciej chciał odejść w kierunku kogoś, kto od dwóch tygodni nie chodził i nie mordował wszystkich i wszystkiego wzrokiem.

— Niestety nie. — powiedział, na co smętnie kiwnęłam głową, a ten oddalił się ode mnie w dość szybkim tempie, zapewne wzdychając z ulgą.

Przesunęłam wzrokiem po całej Sali i zatrzymałam się na Nicholasie, który tańczył z Cho Chang, która śmiała się do niego jak ostatnia idiotka, którą zresztą była. No cóż, trafił swój na swego. Przesunęłam wzrokiem dalej, natrafiając na Pottera, który właśnie wszedł do Sali razem z Luną Lovegood. Odstawiłam szklankę z sokiem na stół stojący za mną, kiedy mój brzuch nieprzyjemnie się skręcił i przysięgam, że jeśli Longbottom dolał mi eliksiru na przeczyszczenie, to nie dożyje do następnego zachodu słońca.

— Możesz przestać się tak zachowywać? — dyskretnie, spojrzałam w bok, a mój wzrok natrafił na Lucy Potter, trzymającą swojego chłopaka za łokieć. Była ubrana w jasnoróżową sukienkę, która kończyła jej się lekko przed kolanami.

— Nie wiem, o co ci chodzi Lucy, wracam do dormitorium, nie mam ochoty tu być. — odezwał się Daniel i wyrwał rękę z uścisku puchonki, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku wyjścia z Sali.

— Czyżby kłopoty w raju? — zapytałam sarkastycznie, zwracając na siebie uwagę rudowłosej, która spojrzała na mnie z lekkim zdenerwowaniem.

— To chyba nie twoja sprawa Gwen. Węszysz koło nas od dwóch miesięcy, możesz mi powiedzieć, o co ci chodzi? — syknęła, zakładając ręce na piersi. Prychnęłam pod nosem i uśmiechnęłam się cynicznie, odrzucając swoje jasnorude włosy na plecy.

— Ja bym na twoim miejscu nie ufała swojemu chłopakowi, jego rodzinka bardzo kumpluje się z moją, więc zastanowiłabym się, czy chce z nim być. — prychnęłam. Dziewczyna zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem.

Ziarno niepewności zostało zasiane, wystarczy, tylko by rozkwitło, a może uratuje nam wszystkim życia.

— Czyli tobie też nie wolno ufać. — odezwała się dziewczyna, mierząc mnie uważnym wzrokiem.

— W dzisiejszych czasach nikomu nie wolno ufać, poza sobą. — mruknęłam, wzruszając ramionami. Dziewczyna prześledziła moją twarz uważnym wzrokiem i westchnęła cicho. Dosłownie sekundę później jej wzrok poleciał gdzieś w bok i jej mina złagodniała. Również spojrzałam w tamtym kierunku i zobaczyłam Harry'ego Pottera rozmawiającego ze Snapem.

— To chociaż jego nie skrzywdź, bo jemu naprawdę na tobie zależy. — powiedziała, patrząc na mnie z poważnym wyrazem twarzy. Dziwne uczucie ciepła rozlało się po moim brzuchu. Było to zupełnie inne od poprzedniego skrętu, tamten był bolesny, a ten wręcz przeciwnie, był przyjemny, taki, że mogłabym go czuć do końca życia i nie narzekałabym.

Potrząsnęłam głową i przebrałam zimny wyraz twarzy, zduszając w sobie to dziwne uczucie. Nagłe zirytowanie zaatakowało moje ciało i nagle nabrałam ochoty, by naprawdę kogoś uderzyć.

— Pieprzysz głupoty Potter, idę. — warknęłam i szybkim krokiem ruszyłam w kierunku wyjścia z Sali, zostawiając za sobą tylko stukot moich obcasów i zapach różanych perfum. Jednego byłam pewna, Lucy Potter pieprzyła równie wielkie głupoty co jej brat bliźniak i reszta gryfonów. W drzwiach minęłam się z Malfoy'em, który był ciągnięty przez woźnego, ale nie zatrzymałam się, by obejrzeć tą zapewne zabawną dramę.

Chociaż nie. Zabawna to ona by była, jakby Nicholas koło mnie stał i śmiał się razem ze mną. Bez niego nawet upokorzenie Malfoy'a nie było śmieszne.

***

Dwa dni później z zadowoleniem patrzyłam, jak wszystkie moje współlokatorki wynoszą swoje kufry z pokoju. Chyba miałam jakiś lepszy dzień, bo zdecydowałam się odprowadzić je na stację w Hogsmeade, czego zwykle nie robiłam.

Zawsze w tym czasie, już odkręcaliśmy butelkę ognistej razem z Nicholasem, ale jako że już się nie przyjaźniliśmy, to nawet na to nie miałam ochoty.

— To do zobaczenia Gwen, wesołych świąt. — mruknęła Dafne, żegnająca się ze mną jako ostatnia. Blondynka przytuliła mnie mocno i zbierając swój kufer z ziemi, weszła do pociągu, podążając za pozostałą dwójką dziewczyn.

Westchnęłam cicho i rozejrzałam się po peronie. Wszyscy byli tacy szczęśliwi, że wracali do domów, że będą mogli spotkać się ze swoimi ukochanymi rodzinami. Ja nawet nie miałam do kogo wracać. Ta rodzina nie była rodziną, nie wspieraliśmy się i prędzej jedno zamordowałoby drugiego, niż jakkolwiek mu pomogło.

Wtedy w oczy rzuciła mi się wysoka postać ubrana na czarno, która pruła przez peron, przepychając się, przez grupki nastolatków. Nicholas z grymasem, jakby przed chwilą zjadł trzy cytryny, taszczył w ręce kufer, co było dla mnie równie wielkim zaskoczeniem, co widok mojej matki w naturalnych, rudych włosach. Nicholas nienawidził świąt z prostego powodu, nie chciał ich spędzać w towarzystwie Weasleyów i całej spółki Pottera.

Ale gdzieś w środku cieszyłam się, że jednak postanowił jechać.

— Conolly? A ty co tu robisz? Przecież nie wracasz. — odwróciłam się, w kierunku Pottera, ubranego w czarną kurkę, którą miał rozpiętą, tak, że widać było jasnoniebieską bluzę. Wokół jego szyi obwiązany był szalik Gryffindoru.

— Przyszłam odprowadzić dziewczyny. — mruknęłam obojętnym tonem, wzruszając ramionami. Delikatnie skuliłam się, kiedy ziemny wiar owiał moją gołą szyję. Nie moja wina, że wszystkie szaliki i czapki mnie gryzły i wystarczyło dziesięć minut na dworze, żebym dostała kurwicy.

— Cóż w takim razie wesołych świąt. — westchnął, uśmiechając się do mnie delikatnie. Nie wiem czemu, ale sama nabrałam dużej ochoty, by się uśmiechnąć.

— Ta, nawzajem Potter. — powiedziałam i wtedy pociąg wydał z siebie, głośne gwizdniecie oznaczające, że zaraz będzie odjeżdżał i wszyscy, którzy jeszcze stali na peronie powinni wsiadać. — Chyba musisz iść. — dodałam, otulając się mocnej kurtką, kiedy wiatr po raz kolejny mocnej zawiał. Brunet popatrzył na mnie uważnie i westchnął cicho, po czym odwinął szalik ze swojej szyi i zawiązał go na mojej.

— Jest grudzień nie lipiec Conolly. — mruknął, po czym schylił się, podnosząc swój kufer z ziemi. Otrząsnęłam się z chwilowego szoku, który mną zawładnął i złapałam wymijającego mnie chłopaka za kołnierz kurtki, po czym przycisnęłam swoje usta do ciepłej skóry jego policzka. Odsunęłam się od niego i ruszyłam w kierunku zamku.

— Wesołych Potter. — zawołałam jeszcze przez ramię i wcisnęłam nos mocniej w ciepły szalik otulający moją szyję, wdychając przyjemny zapach męskich perfum.

I o dziwo przez całą drogę do lochów, nawet przez sekundę nic mnie nie zaswędziało.

Tak średnio mi sie podoba ten rozdział szczerze mówiąc.

W następnym nie będzie Gwen (chyba, cholera wie, ta ostatnia scena też nie była planowana) ale będzie o jej rodzinie, to napewno.

Noi idziemy na cmentarz za tydzień.

Miłego wieczorku!

KimKimkolwiek

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro