Rozdział Trzydziesty Pierwszy
Spojlery do "Dzieci Burzy"
Czaszka pulsowała mi nieprzyjemnie. Czułam się, jakby moja głowa ważyła tonę. Kolano lewej nogi bolało mnie do tego stopnia, że byłam w stanie sama je sobie odciąć.
Zebrałam w sobie wszystkie siły, by uchylić powieki, co okazało się następnym wyzwaniem.
Merlinie nie wiem, co robiłam poprzedniego dnia i jak dużo popiłam z Nicholasem, ale było ze mną naprawdę źle, skoro wszystko mnie bolało i nawet nie wiedziałam, gdzie jestem.
Irytujący dźwięk jakiegoś pikania, podniósł mi ciśnienie jeszcze bardziej. To będzie kolejna rzecz, jaką rozwalę. Muszę tylko otworzyć oczy.
Jasne światło oślepiło mnie, a głowa zaczęła mnie boleć jeszcze bardziej. Przymknęłam oczy i wzięłam dwa głębsze wdechy, po czym znowu je otworzyłam. Pokój, w którym leżałam, był utrzymany w jasnych kolorach. Po mojej prawej stronie znajdowało się okno, przez które widziałam ośnieżone dachy sąsiednich domów.
Zmarszczyłam brwi, śnieg? Jest grudzień?
Spróbowałam podnieść się do pozycji siedzącej, ale ból z kolana momentalnie pokrzyżował moje plany. Zerknęłam w dół, patrząc na moją owiniętą nogę, kroplówkę przypiętą do mojej ręki.
Dźwięk dobiegający z pomieszczenia obok był jak ogień zapalny dla mojego instynktu samoobrony. Wyrwałam wenflon ze swojej ręki i ignorując ból, podniosłam się do siadu. Adrenalina w moich żyłach dodała mi siły, by ponieść się nawet na równe nogi. Rozejrzałam się po pokoju w poszukiwaniu mojej różdżki, co jak się wszyscy domyślamy, skończyło się, zanim jeszcze się zaczęło. Który porywacz zostawia różdżkę na wierzchu? Tylko jakiś idiota.
Przeskanowałam wzrokiem pokój, szukając czegoś innego do obrony. Na ścianie naprzeciwko łóżka znajdował się kominek, koło którego leżały te wszystkie żelastwa do rozpalania w nim. Postawiłam pierwszy krok, co okazało się największym błędem, jaki zrobiłam w życiu.
Dobra drugim największym błędem, pierwszym było otworzenie szuflady ze skarpetkami Nicholasa. Po tym zdarzeniu moje życie już nigdy nie było takie samo. Zapachy też nie.
Wracając do mojego teraźniejszego błędu, skończyłam na podłodze, robiąc przy tym tyle hałasu, że obudziłabym martwego. Usłyszałam kroki, zbliżające się w moim kierunku, więc zbierając w sobie wszystkie siły, przeczołgałam się pod kominek, zgarnęłam jedno z tych dziwnych mugolskich żelastw i podniosłam się z powrotem na równe nogi w momencie, kiedy drzwi do pokoju się otworzyły, a w nich stanęła blond włosa kobieta.
Stanęłam jak rażona prądem i wyciągnęłam przed siebie to żelazne gówno, które i tak mnie nie obroni przed blondwłosym, może trochę ładniejszym kolonem ciotki Elizabeth.
Pięknie, dzień, w którym umarłam.
— Kim jesteś? — mój głos był okropny, gardło momentalnie mnie zapiekło, jakbym nie mówiła od bardzo dawna. Co się ze mną stało? Co dzisiaj jest za dzień? Co ja tu do cholery jasnej robię?
Kobieta uśmiechnęła się życzliwie, z lekkim rozbawieniem patrząc na mnie. Podniosła ręce do góry w geście poddania.
— Może najpierw usiądziesz, zanim zacznę wszystko tłumaczyć? — odezwała się, a jej głos na całe szczęście był zupełnie inny od tego należącego do mojej ULUBIONEJ ciotki. Nie zmieniało to jednak faktu, że wyglądała jak ona i nie miałam do niej za grosz zaufania.
— Nie. Zaczniesz gadać, a ja sama zdecyduje, kiedy będę chciała usiąść. — syknęłam, chociaż ból nogi doskwierał mi coraz bardziej.
— W porządku, ale będzie to dość długa opowieść. — zaczęła, a ja jedyne co zrobiłam to, spojrzałam na nią ponaglająco, marszcząc przy tym delikatnie brwi. — Nazywam się Destiny Conolly, jestem siostrą bliźniaczką Elizabeth, którą tak dobrze znasz i jestem uważana za martwą od szesnastu lat.
Okej muszę usiąść.
Opuściłam żelastwo i usiadłam na łóżku, a którym kilka chwil wcześniej leżałam. Jeśli przede mną stoi siostra bliźniaczka Elizabeth to jest to równoznaczne z moją śmiercią albo tym, że to babsko kłamie.
— Wiem, że brzmi to dla ciebie nierealnie...
— No właśnie. Już sam początek brzmi jak bujda wyssana z palca, więc albo łykniesz eliksir prawdy, albo nie mamy o czym gadać. — przerwałam jej i tym razem to ona przymknęła oczy. Nie mówiąc już oni słowa, podeszła do komody i wyciągnęła z niej coś, co przypominało myślosiewnie, którą przysunęła w moim kierunku.
— Niestety mogę zaoferować ci tylko moje wspomnienia, skoro nie chcesz wierzyć słowom. — powiedziała delikatnym tonem, na co jedynie kiwnęłam głową. Cóż lepszy rydz niż nic.
Blondynka wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni różdżkę, po czym przystawiła ją sobie do skroni, mamrotając przy tym zaklęcie. Niebieska poświata wspomnienia pociągnęła się od jej skroni i wpadła prosto do myślosiewnii.
— Jeśli coś mi zrobisz, jak będę, to oglądać to obiecuje, że dołączysz do mnie na drugą stronę szybciej, niż zdążysz wypowiedzieć moje imię. — warknęłam, po czym zanurzyłam twarz w magicznej misce wspomnień.
— Black Syriusz — podniosłam zdziwiona wzrok na młodego, czarnowłosego chłopaka, który właśnie siadał na małym taborecie, a na jego głowę założona została Tiara Przydziału.
— Gryffindor. — krzyknęła tiara.
— Zakała krwi. — usłyszałam z boku, więc zerknęłam w tamtym kierunku, a moim oczom ukazały się dwie bliźniaczo podobne do siebie dziewczyny. Różnił je jedynie kolor włosów, jedna miała blond, a druga ciemne.
— Daj spokój Elizabeth. — burknęła blondynka, a dwa neutrony w mojej bolącej głowie się zderzyły.
— Black Regulus. — chłopak łudząco podobny do Nicholasa usiadł na krześle, a tiara ledwo dotykając jego głowy, krzyknęła głośno nazwę domu węża.
— Conolly Destiny. — blondynka wyszła z szeregu i usiadła na taborecie. Minęło kilka naprawdę długich minut, zanim tiara krzyknęła głośno.
— Ravenclaw.
Po Sali rozeszła się masa szeptów, a mała blondynka, blada jak ściana zeszła ze stołka i ruszyła w kierunku stołu krukonów, po drodze mijając się ze swoją siostrą bliźniaczką.
— Nie jesteś już moją siostrą. — szepnęła mała Elizabeth, a ja patrzyłam, jak mała Destiny siada na ławce ze spuszczoną głową, a po jej policzku spływa mała łza.
Grunt osunął mi się spod nóg, a ja przeniosłam się do następnego wspomnienia. Pokój Wspólny Gryffindoru wypełniał śmiech ósemki przyjaciół.
— Peter rzuć ciasteczko. — odezwała się rudowłosa dziewczyna, złudnie przypominająca Lucy Potter. Różnił je tylko kolor oczu, bo te należące do gryfonki były zielone — identyczne, jak moje ulubione oczy. Lily Potter siedziała na kolanach Jamesa Pottera, który śmiał się z czegoś do rozpuku.
Niski, otyły blondyn podał jej paczkę, zerkając przy tym na szatynkę siedzącą samej na drugim z foteli. Wyglądała na smutną, chociaż chyba z całej siły starała się to zakryć sztucznym uśmiechem, który starała się utrzymać.
Na kanapie, siedziały trzy osoby, blondynka podobna do tej, w którą przed chwilą chciałam nastraszyć ustrojstwem do popiołu. Obok niej siedział Syriusz Black, który obejmował ją ramieniem i brunetka która patrzyła na nich zazdrosna.
Destiny była z Syriuszem?
Grunt osunął się po raz kolejny, a ja przeniosłam się do następnego wspomnienia.
Mały przytulny salon, oświetlony był kilkoma lampkami i świeczkami. Syriusz Black siedział na beżowej kanapie, bawiąc się nerwowo palcami. Na małej ławie przed nim stały dwa kieliszki, wypełnione czerwonym winem.
— No idziesz Dessie? — zapytał, wycierając ręce o materiał spodni. W tym samym czasie do salonu weszła szczupła blondynka, trzymając w ręce półmisek z małymi tortillami.
— Idę narwańcu. — mruknęła, a brunet momentalnie poderwał się z kanapy, stając obok niej, w momencie, w którym odłożyła półmisek na stolik obok kieliszków.
— Co ty znowu wyprawiasz? — zapytała, kiedy Syriusz, złapał ją za ręce i spojrzał na nią z góry.
— Tylko mi nie przerywaj mądralo. — zaczął, na co blondynka kiwnęła głową. — Można powiedzieć, że oboje jesteśmy wygnańcami, nie mieliśmy szczęścia do rodzin, dlatego chcę, żebyśmy zbudowali swoją własną. Pełną miłości, tolerancji do odmienności, szacunku i wsparcia. — potem patrzyłam, jak starszy z braci Black, klęka na jedno kolano, przed moją ciotką. — Wyjdziesz za mnie Dessie?
Wynurzyłam głowę z misy, nabierając ciężko powietrze w płuca. Destiny Conolly siedziała teraz koło mnie na łóżku z lekko zwieszoną głową.
— Dwa tygodnie później upozorowałam moją śmierć i wyjechałam z kraju, ze świadomością, że połowa z moich przyjaciół zginie, a ja nie mogę nic z tym zrobić. — szepnęła, zabolałym tonem. Zerknęłam na nią. — Możesz mieć mnie za potwora i tchórza, że nie starałam się ich uratować, ale musisz wiedzieć jedno: dar widzenia przyszłości to największa kara, jaka może spaść ci na barki.
O mój Salazarze.
Znowu nie było mnie tu milion lat, za co przepraszam. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze to czyta. Mój problem polega na tym, że nienawidzę przepisywać akcji filmu, więc postanowiłam, że skupimy się na Gwen i na tym jak ona sobie radzi po jej prawie śmierci, jak poznaje historię rodziny. Bardzo bym chciała już skończyć tą historię by zacząć książkę o Jamsie Syriuszu. Mam nadzieje, że tam też zajrzycie i razem dokończymy tą historię.
Kimkimkolwiek
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro