Rozdział Szesnasty
POV. Gwen
Westchnęłam przeciągle i poprawiłam swoje usadzenia na wielkiej, czarnej, skórzanej kanapie w Pokoju Wspólnym, było tu wyjątkowo cicho, zważając na to, że od powrotu wszystkich do Hogwatru, czyli od jakiegoś tygodnia w tym pokoju był nieustanny szum i huk. Znalazłam wzrokiem linijkę, na której skończyłam czytać.
— Gwen, profesor Snape cię do siebie wzywa. — podniosłam wzrok na Draco, który zaraz po przekazaniu mi tej informacji, ruszył w kierunku schodów do swojego dormitorium. Westchnęłam przeciągle i podniosłam się z kanapy. Odłożyłam jeszcze książkę do swojego pokoju i ubrałam na nogi czarne trampki, po czym ruszyłam do gabinetu opiekuna mojego domu.
Zapukałam w ciemne, drewniane drzwi i po usłyszeniu cichego „Wejść", nacisnęłam klamkę, wchodząc do ciemnego pomieszczenia, gdzie za czarnym, mahoniowym biurkiem siedział opiekun mojego domu. Na jego biurku leżało mnóstwo kartek, które prawdopodobnie były esejami albo sprawdzianami w Obrony przed czarną magią.
— Siadaj Conolly. — burknął pod nosem, a ja wykonałam jego rozkaz. Snape był, jaki był, ale lubiłam go. Dla ślizgonów zawsze miał czas i był dla nas w miarę miły.
— Coś przeskrobałam? — zapytałam, opierając się plecami o oparcie mojego krzesła. Ostatni raz byłam do niego wzywana w zeszłym roku, kiedy uczyła nas jeszcze Umbrig, która wyjątkowo mnie nie lubiła. Może dlatego, że ja i mój niewyparzony język zawsze pyskowaliśmy jej na lekcji. Przysięgam, nie znosiła mnie na równi w Potterem. Do dziś mnie ręka boli, jak przypomnę sobie te szlabany, które mi dawała.
— Nie tym razem. — mruknął oschle, patrząc na mnie uważnie, swoimi ciemnymi tęczówkami.
— Więc dlaczego pan mnie wezwał? — zapytałam, nie bardzo rozumiejąc, po co mnie tu ściągnął, skoro nie wpakowałam się w żadne kłopoty.
— Muszę niestety przekazać ci informację o śmierci twojej matki, pogrzeb odbędzie się w poniedziałek, przyjmij szczere kondolencje. — powiedział cicho. Skamieniałam. Nie bardzo wiedziałam, jak się oddycha, rusza, nie wiedziałam nawet, jak moje serce bije.
Nie żyje. Moja mama nie żyje.
— Ja jak zginęła? — wyjąkałam, starając się, by mój głos nie załamał się nawet na sekundę, co było cholernie trudne, bo ja cała czułam się jak połamana na trzy tysiące małych części.
— Podobno popełniła samobójstwo, znaleźli ją ze sztyletem w piersi. — oznajmił, a w jego oczach błysnęła troska. Pokiwałam głową i poderwałam się ze swojego miejsca, nawet nie wiedziałam jak poruszać nogami. Robiłam to machinalnie, mimo że nie czułam własnego ciała.
— Dziękuję za informację. — wymamrotałam, jak w amoku wychodząc z gabinetu opiekuna. Nie wiedziałam, gdzie szłam, nogi same niosły moje ciało, które były kompletnie oddzielone od mojej głowy.
Nie ma jej. Nie żyje. Nigdy nie usłyszała ode mnie, że mimo tego, jaka była to ją kochałam. Nie ma jej. Sztylet w piersi. Nie żyje. Moja mamusia.
Zderzyłam się z czymś miękkim, od czego odbiłam się jak piłka od ściany.
— Gwen? — głos był znajomy, miły, zatroskany. Pokręciłam głową. Byłam w amoku, nie widziałam, kto stał naprzeciwko mnie. Nie wiedziałam, skąd znam ten głos. — Co się stało?
— Nie żyje, nie żyje, ona nie żyje. — mamrotałam w amoku, łapiąc się za głowę. Pociągnęłam się za włosy, by obudzić się z tego koszmaru. Ale nic to nie dało, dalej byłam w tym samym miejscu.
— Kto nie żyje Gwen? — ciepłe i duże dłonie złapały mnie za ramiona. Nie byłam w stanie podnieść głowy do góry, by spojrzeć na mojego rozmówce.
— Moja mamusia. — wyłkałam i wtedy kiedy powiedziałam to na głos, spadło to na mnie jak tysiąc ton ołowiu. Ugięłam się pod ciężarem własnego ciała, a łzy wypłynęły z moich oczu. Ciepłe dłonie podtrzymały moje ciało i objęły mnie mocno, przyciskając do ciepłej klatki piersiowej. Chłopak coś powiedział pod nosem i zaraz poczułam, jak coś łapie mnie za rękę, po czym szarpnęło i stałam w zupełnie innym miejscu niż przed chwilą.
Zawyłam z bólu i wcisnęłam głowę mocniej w klatkę piersiową mojego przyjaciela.
— Wiem, że boli Gwen, wiem. — wymamrotał w moje włosy, obejmując mnie jeszcze mocnej niż przed chwilą. Zmusiłam swoje ręce do ruchu i objęłam go w pasie, zaciskając dłonie w pięści na materiale jego bluzy.
Za trzęsłam się, szlochając w jego bluzę, no co chłopak jedynie pogłaskał mnie po włosach, układając swoją głowę na mojej. Nigdy nie czułam z mamą, jakiejś wielkiej emocjonalnej więzi, ale nigdy nie chciałam, żeby zmarła. Czemu się zabiła? Nie chciała więcej żyć? Była nieszczęśliwa z ojcem? A może wcale się nie zabiła, a ją zamordowali.
— Bardzo boli. — załkałam, ledwo zabierając powietrze do płuc. Nicholas przycisnął usta do mojego czoła, a przyjemne ciepło wdało się w walkę z bólem, jaki czułam na całym ciele.
Niestety przegrało, a moje ciało po raz kolejny za trzęsło się konwulsjach bólu.
Nienawidziłam bólu psychicznego, bo jego nie dało się załagodzić. Wolałabym już cierpieć fizycznie, bo to przemija, a ból psychiczny zostawał. Zabijał od środka, nie zostawiając po sobie tylko pustkę.
Cisza ciągnęła się w nieskończoność. Nie wiem ile, tak staliśmy, minutę, piętnaście, godzinę czy dwie. Nie czułam upływu czasu, czułam tylko ból, który delikatnie łagodniał. Łzy przestały spływać po moich policzkach i nie moczyły już i tak poplamionej bluzy chłopaka.
— Przepraszam Niki, nie powinnam się wtrącać. — wymamrotałam, a mój głos był tak słaby, po płaczu, że nawet nie miałam pewności, że chłopak w ogóle mnie usłyszał.
— Nie Gwen, miałaś rację, to ja przepraszam. Do nikogo nie dołączę, obiecuję. Przepraszam siostro, za wszystko. — powiedział, a ja pokiwałam głową, odsuwając się od niego delikatnie.
— Wybaczam bracie. — mruknęłam, a chłopak uśmiechnął się do mnie z ulgą, po czym przyjrzał mi się z troską. Wytarłam mokre policzki i usiadłam na zielonej kanapie, wpatrując się martwo w kominek naprzeciwko mnie. Chłopak w dalszym ciągu stał nade mną, patrząc na mnie zatroskany.
— Już jest okej? — zapytał niepewnie, na co pokiwałam głową, nie odrywając wzroku od ognia buchającego w kominku. — Muszę iść na szlaban do Mcgonagall, mogę cię zostawić na dwie godziny? — dodał, łapiąc się za kark, a ja jedynie pokiwałam głową na znak, że może.
— Nie jestem dzieckiem. — mruknęłam cicho, wiedziałam, że się o mnie martwił, ale mimo to poczułam ukłucie irytacji, że zachowywał się, jakbym była niepełnosprawna. Brunet westchnął głośno i poprawił swoje czarne włosy.
— Dwie godziny i wracam, siedź tu. — powiedział, po czym ruszył w kierunku drzwi. Drewniana powłoka zaskrzypiała i zamknęła się za nim, a wszystko powróciło do mnie z podwójną siłą. Podkuliłam nogi, jak skrzywdzony szczeniak i rozpłakałam się na nowo.
Nie żyła, moja mamusia nie żyła. Już nigdy nie zaszyje zaklęciem mojego ulubionego misia, już nigdy nie powie mi, że mam zachowywać się jak na prawdziwą damę przystało, że mam wyjść za tego za kogo mi każdą, że mam przestać się wygłupiać razem z Nicholasem. Już nigdy nie przytuli mnie, kiedy obudzę się z krzykiem. Już nigdy nie napiję się jej mleka z miodem. Już nigdy nie usłyszę jej głosu.
Mój mózg postanowił odtwarzać wszystkie wspomnienia z nią jak film, potęgując ból. Teraz nawet wspomnienia, które uważałam za najgorsze, wydawały mi się najpiękniejszą pamiątką, jaką po niej miałam.
Drzwi ponownie zaskrzypiały, ale nie podniosłam głowy z moich kolan, by sprawdzić, czy dwie godziny już upłynęły, a Nicholas już wrócił. Kanapa obok mnie ugięła się pod czyimś ciężarem.
— Hej Gwenny. — odezwał się łagodny głos po mojej lewej, ciepły dreszcz przeszedł wzdłuż mojego kręgosłupa, łagodząc delikatnie duszący ból. Zebrałam w sobie wszystkie siły i podniosłam głowę, patrząc wprost w łagodne zielone tęczówki Harry'ego Pottera, który uśmiechał się w moim kierunku troskliwie. Przełknęłam ciężko ślinę, czując jakby wielki kamień, opadł na moje płuca.
— Nie żyje. — załkałam, mocnej przyciskając kolana do klatki piersiowej.
— Wiem, Nick mi powiedział. — powiedział łagodnym tonem, spojrzałam na niego i w jednej sekundzie spuściłam nogi z kanapy i przytuliłam się do gryfona, który w pierwszej chwili był tak zaskoczony moim nagłym ruchem, że nie zareagował, ale zaraz jego ramiona objęły mnie szczelnie, zamykając mnie w bańce bezpieczeństwa. Z dala od bólu i demonów w mojej głowie.
Zawyłam z bólu, czując kolejny nieprzyjemny uścisk w piersi, który miażdżył moje płuca i odcinał mi dostęp do tlenu. Ciepła dłoń, która jeździła po moich plecach była, jak lekarstwo. Jak eliksir przeciwbólowy na moją zranioną duszę. Różnica była taka, że eliksir pomagał na ból fizyczny, a on leczył mój ból psychiczny.
— Wypłacz się Gwen, tak będzie ci lepiej. — szepnął, całując mnie w czubek głowy. Zamknęłam oczy, z których i tak wypływały łzy i wypuściłam drżący oddech. Przyjemne ciepło znowu walczyło z całym bólem, tym razem wygrywając. Było mi lepiej, czując jego usta na mojej głowie, ramiona owinięte wokół mnie i rękę głaszczącą moje plecy.
Zasnęłam zmęczona płaczem i bólem. Nie chciałam już czuć niczego. Chciałam się obudzić z tego koszmaru i usłyszeć, że moja mama żyje.
***
Chciałabym, żeby to był koszmar. Spojrzałam na trumnę mojej matki, która właśnie wsuwała się w głąb ziemi. Złapałam garść ziemi, tak samo, jak moja siostra i ojciec, po czym rzuciłam ją w głąb betonowej piwniczki, na której dnie przed chwilą została położona trumna mamy.
Jakaś dwójka czarodziei, zaklęciem przykryła marmurową płytą grób. Położyłam lilię na grobie, tuż pod imieniem mamy i przełknęłam ślinę, czując nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej. Łzy skończyły mi się już wczoraj, ale nawet jakbym je miała to ojciec, zamordowałby mnie, gdyby chociaż jedna z nich spłynęła mi po policzku.
Rozejrzałam się po ludziach zebranych na cmentarzu. Nie było ich dużo, ale nie dziwiłam się, że mało kto przyszedł, w końcu moja rodzina jasno odpowiadała, po której stronie stoi, przez co nie mieliśmy zbyt dobrej opinii i wszyscy najzwyczajniej w świecie bali się tu przyjąć. Zwłaszcza że mama popełniła samobójstwo, o czym pisali nawet w proroku codziennym, więc to tylko utwierdziło ludzi, że z tą rodziną widocznie jest coś nie tak.
Mój wzrok spotkał się z brązowymi tęczówkami młodego, dwudziestopięcioletniego mężczyzny. Moje serce zatrzymało się na kilka sekund, a oddech uciekł z płuc. Ruszyłam w kierunku mojego brata, kiedy czyjaś duża dłoń spoczęła na moim ramieniu i pociągnęła z powrotem do tyłu. Spojrzałam na ojca, który popatrzył na mnie karcąco i zwiesiłam głowę.
— Przepraszam Toby. — pomyślałam, wpatrując się w brata, który uśmiechnął się do mnie łagodnie i zniknął, teleportując się.
W oczy rzuciła mi się jeszcze jakaś rudowłosa kobieta, która również, gdy tylko na nią spojrzałam, teleportowała się. Obróciłam się z powrotem w kierunku grobu mamy i westchnęłam smutno. A najgorsze miało być dopiero przede mną.
Dziesięć minut później siedziałam przy wielkim, czarnym stole, przy którym zebrała się cała moja rodzina, czyli właściwie niedużo. Jedyni, którzy jeszcze żyli to rodzice mojego taty, ojciec, siostra ze swoim narzeczonym, Adrianem Puceyem, no i wisienka na tym popierdolonym torcie, moja ciotka Elizabeth.
Sprawiałam wrażenie, że w ogóle ich nie słucham, cały czas wpatrując się w blat stołu. Modliłam się, by nastała już godzina siódma wieczorem i Snape przyjdzie po mnie, by zabrać mnie z powrotem do Hogwartu.
— Myśleliście już o kandydacie dla Gwendolyn? — odezwała się moja babka, spoglądając na ojca, koło którego siedziała ta psychopatka. Podniosłam głowę, słysząc swoje imię i zmierzyłam kobietę wzrokiem.
— Dogadujemy się z Flintami. — powiedziała Elizabeth. Wybuchłam głośnym śmiechem, pozbawionym jakiejkolwiek wesołości.
— To sobie za niego wyjdź stara panno, ja mam ważniejsze rzeczy w życiu do roboty niż wasze ustawione małżeństwo. — warknęłam, patrząc na brunetkę, siedzącą naprzeciwko mnie. Kobieta zacisnęła szczękę i widziałam, że była o krok od wyciągnięcia różdżki i zamordowania mnie na miejscu. Atmosfera w pokoju zgęstniała.
— Wyjdziesz za niego czy tego chcesz, czy nie Gwendolyn. — syknął mój ojciec, mordując mnie wzrokiem, który jasno mówił, żeby lepiej trzymała język za zębami i robiła, co mi każe. Zielony ogień buchnął z kominka, z którego zaraz wyszedł Severus. Poderwałam się ze swojego krzesła i bez jakiegokolwiek słowa, zgarnęłam swój płaszcz z oparcia, po czym stanęłam obok nauczyciela eliksirów.
— Możemy iść. — burknęłam do nauczyciela, który uniósł ze zdziwieniem brwi, ale nic nie powiedział. Kiwnął tylko głową w geście powitania w kierunku mojego ojca i ciotki, po czym poczułam szarpnięcie i byłam w Hogwarcie.
Gabinet Dubmbledora od zawsze mnie zachwycał. Było tu tyle wspaniałych dzieł i artefaktów, że można by tu było siedzieć dniami i nocami, oglądając to wszystko. Spojrzałam na dyrektora, który stał przy chyba myślosiewni razem z Potterem i od razu odwróciłam wzrok, kiedy oczy chłopaka spotkały się z moimi.
— O panna Conolly, proszę przyjąć jeszcze raz szczere kondolencje. — odezwał się dyrektor, patrząc na mnie z łagodnym uśmiechem na twarzy. Kiwnęłam głową na znak podziękowania.
— Pójdę już. — mruknęliśmy z Potterem w tym samym momencie i spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni. Odwróciłam wzrok, po czym prędko ruszyłam w kierunku drzwi, pędem schodząc po schodach, słysząc, że brunet idzie tuż za mną.
Jego ręka złapała mnie za łokieć i pociągnęła, zmuszając, żebym stanęła w miejscu. Obróciłam się, obdarzając go chłodnym spojrzeniem.
— Będziesz mnie teraz unikać? — zapytał, patrząc na mnie tymi swoimi przeszywająco zielonymi oczami. Zacisnęłam wargi i uniosłam hardo podbródek.
— Tak, jak ty mnie, cały tydzień po świętach. — burknęłam, wyrywając łokieć w jego uścisku. Poprawiłam swój czarny płaszcz, cały czas patrząc na twarz gryfona, który skrzywił się nieznacznie i włożył ręce do kieszeni swojej czerwonej rozsuwanej bluzy.
— Miałem jedną sprawę do przemyślenia. — mruknął, a po jego głosie dało się wyczuć, że dalej nie wie, co ma robić. Uniosłam wysoko brwi, tasując jego twarz wzrokiem.
— I w czym ja ci w tym przeszkadzałam? — zapytałam, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. Czemu gryfoni byli tacy skomplikowani? Nie mogli od razu powiedzieć, co im chodzi po głowie, żeby im pomóc, tylko zamiast tego łazili, i jak wielcy bohaterowie sami chcieli rozwiązywać wszystkie swoje problemy.
— Odchodzisz od tematu Gwen. — prychnął, wywracając oczami. Westchnęłam cicho, spoglądając na niego zmęczona. Byłam wykończona ciało dniowym udawaniem, że wcale nie ruszyło mnie to, że pochowałam właśnie matkę.
— Możemy iść gdzieś, by nie stać na środku korytarza? — westchnęłam, przecierając ręką twarz. Gryfon pokiwał głową i ruszył do przodu, więc zrobiłam to samo, zrównując z nim kroku. Usiedliśmy na parapecie, w części zamku, do której rzadko kto uczęszczał, zwłaszcza o tej porze.
— Jestem już zmęczona po prostu. Mam dość udawania, dość, że próbują sterować moim życiem i nie pozwalają mi robić tego, co naprawdę chcę. — mruknęłam, wpatrując się w swoje czarne botki na niewielkim słupku. Potter przez chwilę milczał, po czym jego dłoń przykryła moją, która leżała na moim kolanie. Obróciłam głowę w jego stronę i napotkałam zielone tęczówki, które patrzyły na mnie łagodnie.
— Sama możesz wybrać jaką drogą pójdziesz Gwen. Bo to twoje życie i nikt nie ma prawa decydować za ciebie. — powiedział, uśmiechając się do mnie lekko. Zamknęłam oczy, kiedy znów zaczęły mnie szczypać. Sama nie wiedziałam dlaczego. Może ze zmęczenia, a może dlatego, że bardzo bym chciała uwierzyć w słowa chłopaka.
Brunet bez słowa objął mnie ramieniem, więc wtuliłam się w jego bok, kładąc głowę na jego obojczyku. Zaciągnęłam się przyjemnym zapachem jego perfum i odetchnęłam, kiedy jego usta spoczęły na mojej skroni. Zacisnęłam powieki i zatraciłam się w momencie, gdzie wreszcie czułam się spokojna i bezpieczna.
Sorry Gwen, no taki mamy klimat, przynajmniej pogodziłaś się z Nicholasem.
No więc teraz już na serio, następny rozdział wleci w PIĄTEK i nie dam się przkonać/skusić cokolwiek.
Kogo perspektywe wolicie, Gwen czy Harry'ego?
Miłej niedzieli!
KimKimkolwiek
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro