Rozdział Dwudziesty Siódmy
POV. Gwen
Starałam się podnieść ciężką głowę z zimnej i mokrej podłogi. Całe moje ciało było obolałe i jedyne, o czym marzyłam to śmierć.
Nie wiedziałam, jaki był dzień, która była godzina, ile tu już byłam.
Nieznośnie głośny dźwięk przebiegł po podłodze, docierając do mojej obolałej głowy. Otworzyłam oczy, słysząc zbliżające się kroki. Gruby mężczyzna położył przede mną talerz z chlebem i wodę. Posłałam mu spojrzenie pełne pogardy i zamknęłam oczy.
— Masz to zjeść. — warknął, szarpiąc za ramię, żeby posadzić mnie do pionu. Oparłam głowę o mur i spojrzałam na mężczyznę z największą pogardą, na jaką było mnie tylko stać.
Dawali mi jeść tyle by utrzymać mnie przy życiu, torturowali mnie, używali legilimencji, więzili mnie w lochach dworu Malfoyów. Wszystko po to, by wyciągnąć ode mnie informacje na temat Harry'ego.
Cóż mówiąc Potterowi, że nikt o nas nie wie, nie miałam pojęcia, że jednak ktoś widział, jak pomagałam Lucy Potter podczas pierwszej bitwy.
Chwyciłam jedną z kromek i wsadziłam ją do buzi. Przesunęłam wzrokiem po mężczyźnie, szukając czegoś, co pomogłoby mi w ucieczce. W domu panowała dziwna cisza, więc podejrzewałam, że nikogo poza tym parszywcem nie ma.
Wiedziałam też, że to moja jedyna szansa na ucieczkę. Ewentualnie na śmierć, ale to też jakieś wyjście z tej sytuacji.
Spojrzałam uważnie na twarz Petera Pettigrew i skrzywiłam się z obrzydzeniem. Popiłam moją suchą kromkę wodą.
— Jak to jest codziennie rano patrzeć w lustro i widzieć tak parszywą mordę? Jak to jest żyć ze świadomością, że zabiło się swoich przyjaciół i osierociło się ich dzieci? — wyplułam z siebie, a moja twarz sama z siebie wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. Mężczyzna wbił we mnie swoje spojrzenie i w dosłownie następnej sekundzie jego dłoń zacisnęła się na moim gardle, unosząc mnie do góry. Moje plecy zderzyły się ze ścianą za mną.
Nienawidziłam go. Nienawidziłam go, mimo że widziałam chłopa po raz pierwszy na oczy w pierwszy dzień, jak mnie tu zamknęli. Nie cierpiałam wielu ludzi, ale chyba nigdy nie czuła tak wielkiego obrzydzenia względem kogoś zupełnie mi nieznanego.
Kiedy Potter opowiedział mi tą historię, nie mogłam uwierzyć, że można być tak złym człowiekiem. Przyznaję się, sama nie byłam nigdy święta. Robiłam rzeczy, z których nie jestem dumna i tylko ze strachu, by przypadkiem nie podpaść rodzicom. Ale czym było wyzywanie innych dzieciaków od zdrajców krwi, przy wydaniu przyjaciół na śmierć.
— Cieszysz się, że zginęli? Jesteś z siebie dumny? Jesteś zadowolony, że ich dzieci dziś są sierotami, które przez jedenaście lat mieszkami w komórce pod schodami zamiast w ciepłym rodzinnym domu? — warknęłam, z trudem nabierając kolejny wdech. Moje płuca paliły mnie żywym ogniem, błagając mnie o głębszy oddech. Uścisk mężczyzny delikatnie zelżał, kiedy chyba dotarł do niego sens moich słów. Bez większego namysłu kopnęłam go w krocze, przez co momentalnie zgiął się w pół, łapiąc za bolące miejsce.
Nie pozwoliłam sobie nawet na chwilę zawahania się. Wyrwałam jego różdżkę z kieszeni jego spodni i ruszyłam biegiem w kierunku wyjścia. Nogi miałam jak z waty i co chwile załamywały się pod moim własnym ciężarem, ale cały czas prułam po schodach na górę, w myślach powtarzając sobie, że muszę to zrobić, muszę uciec, muszę żyć. Dla siebie, dla Nicholasa, dla Niego.
Wpadłam do wielkiego salonu domu Malfoyów i zatrzymałam się, zauważając jednego śmierciożercę, który obrzucił mnie zaskoczonym spojrzeniem. Zaraz jednak wyraz jego twarzy zmienił się na morderczy i mężczyzna sięgnął do różdżki schowanej za paskiem, ale tym razem byłam szybsza.
— Drętwota. — machnęłam różdżką w jego kierunku i zaraz mężczyzna padł zdrętwiały na ziemię. Wiedziałam, że muszę brać ich z zaskoczenia i nie pojedynkować się z nimi, bo byłam w tym beznadziejna i nie miałam żadnych szans na wygraną.
Znowu ruszyłam biegiem w kierunku drzwi, słysząc jak za mną już tylko krzyki. Wypadłam z domu na dwór i rzuciłam się sprintem w kierunku bramy, która była jednak w dość dużej odległości od domu, ale to właśnie za nią, kończyło się pole, w którym nie można było się teleportować.
Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, każda część mojego ciała paliła mnie niemiłosiernie, domagając się odpoczynku. Po moich policzkach zaczęły spływać łzy bezsilności. Obróciłam delikatnie głowę w kierunku domu i uchyliłam się przed czerwonym promieniem lecącym w moją stronę. Pięciu śmierciożerców biegło za mną i byli znacznie bliżej niż bym tego chciała.
Wiedziałam, że nie mam siły, ale może to przez adrenalinę zmusiłam swoje ciało do jeszcze szybszego biegu. Co chwilę unikałam jakiegoś zaklęcia lecącego w moją stronę. Próbowałam złapać oddech w płuca.
—Bombarda Maxima! — wrzasnęłam, celując różdżką w czarną bramę, która z hukiem wyleciała w powietrze, spadając na jakieś krzaki, zasadzone obok.
Chwila nieczujności i całe moje ciało przeszedł ból rozrywający każdą moją komórkę. Po tym ile razy to już przeszłam, powinno boleć mniej, ale za każdym razem odczuwałam to równie boleśnie, jak za pierwszym razem. Za każdym razem w myślach błagałam o śmierć, by już tego nie czuć.
Ale nie tym razem.
Byłam tak blisko wydostania się z tego piekła, że zmusiłam cały swój, wijący się w bólu organizm i wykonałam następny krok, a potem kolejny. W myślach powtarzałam sobie, że dam radę. Odtwarzałam w myślach twarze Harry'ego i Nicholasa, chwytając się tych wspomnień jak ostatniej deski ratunku, ostatniej rzeczy, która trzymała mnie przy przytomności.
Przekroczyłam bramę.
Obejrzałam się ostatni raz za siebie, srebrny sztylet leciał w moją stronę.
Nawet nie wiem, o czym pomyślałam, po prostu przeteleportowałam się do miejsca, gdzie mogłam być bezpieczna. Ostatnim co pamiętam, był, mocny ból w kolanie.
Bezwładnie opadłam na twarde podłoże. Uchyliłam delikatnie powieki, widząc nad sobą ciemne niebo i drzewa wznoszące się wysoko. Nie wiem, czy miałam już omamy, może już byłam wariatką od tego torturowania, ale przysięgam, że tą noc, która zdążyła, już zapaść zaczęło oświetlać jakieś dziwne białe światło, które nawet nie miało swojego źródła.
Po prostu świeciło z nieba.
Trzaski, jak po teleportacji rozniosły się kawałek dalej, potem usłyszałam jakieś głosy. Kolejne łzy bezsilności spłynęły po moim policzku, lądując na igłach drzew, leżących na ziemi. — Znaleźli mnie. To koniec. Wszystko na marne. — pomyślałam gorzko, a kolejne krople skapywały z moich policzków na ziemię.
Nie miałam siły nawet, by szlochać. Nie miałam już siły na nic, nawet na oddychanie.
Kolejny trzask teleportacji i odgłosy walki, docierały do mnie jak zza grubej ściany. Przeraźliwy, rwący ból w kolanie zaczął maleć, wszystkie moje mięśnie rozluźniły się, niebo jeszcze bardziej zjaśniało.
— Gwenda brzmi jak medna, patrz, jak do ciebie pasuje — otworzyłam usta, a ciche łkanie opuściło moje gardło. Twarz Nicholasa stanęła mi przed oczami. Jego uśmiech, lekko złośliwy, ale zarazem tak zaraźliwy, że miałam ochotę go odwzajemnić za każdym razem, jak tylko go widziałam. Przez bardzo długi czas nie miałam nikogo poza nim.
Był moim prawdziwym bratem.
Był ze mną w momentach, kiedy byłam zupełnie sama, kiedy wszyscy się ode mnie odwracali. Był, kiedy wszystko było dobrze, a nasze przyjacielskie sprzeczki zawsze poprawiały mi humor. Był zawsze, nie zważając na okoliczności. Nawet gdy byliśmy o coś pokłóceni, potrafił stanąć za mną murem.
— Mam nieodpartą chęć zamordowania cię Conolly. Za każdym razem, gdy tylko otwierasz te irytujące usta. — kolejne łkanie opuściło moje warg, kiedy wspomnienia z Harrym zaczęły przelatywać przez moją głowę jak wyścigówki.
Nie lubiłam go na początku, pierwsze dwa lata w Hogwarcie wspominam najgorzej. Byłam wtedy dzieckiem, chcącym za wszelką cenę przypodobać się rodzicom i robiłam wszystko, jak mi kazali. Sprawa z bazyliszkiem otworzyła mi oczy, a raczej zrobiło to leżenie spetryfikowanej przez dwa tygodnie. Wtedy zrozumiałam, że od takiego mugolaka nie różniło mnie nic.
Chciałam być lepsza. Wiedziałam, że nie będzie tak prosto pozbyć się łatki rozpuszczonej czysto krwistej czarownicy, ale starałam się.
Potem nawet nie wiem, kiedy zaczęłam lubić Pottera, jego zielone oczy, okryte okrągłymi okularami, ciemnymi i gęstymi rzęsami, jego ciemne włosy, po których zawsze przejeżdżał ręką, kiedy się stresował albo kłamał.
Leżąc w tym lesie, żałowałam jednej rzeczy. Tego, że nigdy nie powiedziałam mu, jak bardzo go kocham.
Odgłosy walki ustały. Właściwie wszystko ustało. Jasność, która spadała z nieba, jaśniała coraz bardziej.
Zamknęłam oczy.
Ból zniknął.
Ostatnim co usłyszałam, było moje imię. Potem nie było już nic. Tylko cisza, ciemność i spokój.
Kocham was wszystkich, widzimy się w następnym rozdziale!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro