Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Dwudziesty Drugi

POV. Harry

Szturchnąłem Gwen ramieniem, przechodząc obok niej. Rudowłosa odwróciła się w moim kierunku z gniewną miną, więc puściłem jej oczko, na co jedynie wywróciła oczami i uśmiechnęła się delikatnie. Wyszczerzyłem się szeroko i ruszyłem w Thomasa, który stał na końcu korytarza.

— Ale na pewno dobrze schowałeś tą książkę? — odezwał się Ron, zrównując ze mną krok. Zerknąłem na niego i kiwnąłem głową, z szerokim uśmiechem na twarzy, przez co rudowłosy spojrzał na mnie podejrzliwym głosem. — Co się tak szczerzysz od tygodnia? — zapytał. Wywróciłem oczami i spojrzałem na Thomasa, do którego w końcu dołączyliśmy. Blondyn uśmiechnął się złośliwie.

Przysięgam, nienawidzę go.

— Jest chory. — powiedział poważnie, patrząc na Rona. Przetarłem ręką twarz, kiedy Weasely spojrzał na mnie wystraszony.

— Na co? — zapytał przestraszony, na co jedynie przewróciłem oczami i założyłem ręce na klatce piersiowej, postanawiając nie komentować tego przedstawienia, które zaczął Tom.

— Zaczyna się na M. — mruknął cicho Lupin, jakby nie chciał, by ktoś poza nami to usłyszał.

— Masz migreny Harry? — pisnął Ron, odwracając gwałtownie głowę w moją stronę. Uniosłem brwi, a moje ręce opadły wzdłuż mojego ciała z bezsilności. Przetarłem po raz kolejny twarz załamany. W takich właśnie chwilach zastanawiałem się, czemu jeszcze się z nimi przyjaźniłem.

— To nie to Ron. Kończy się to słowo na Ć. — podpowiedział Lupin, posyłając mi kolejny wredny uśmiech. Zapewne spodziewał się, że po tej podpowiedzi Ron zgadnie, o co mu chodzi. Na twarzy Weasleya z każdą sekundą jednak pojawiało się coraz większe przerażenie.

— Małopłytkowość? — spytał wystraszony. Ręce, jak i szczęka Thomasa opadły. Blondyn pomrugał kilka razy oczami, jakby nie dowierzał w głupotę Rona.

— Wiesz w ogóle, co to znaczy? — burknął Lupin, widocznie załamany głupotą naszego przyjaciela. Ron chciał już odpowiedzieć, kiedy zza zakrętu wyszedł profesor Slughorn, który momentalnie przystanął i ze zmieszaniem prześledził nasze twarze wzrokiem.

— Aa... No....Tak... — wymamrotał i w szybkim tempie wycofał się i ruszył tą samą drogą, którą przyszedł.

— Nie miałeś szczęścia nic od niego wyciągnąć. — odezwał się Ron, wpatrując się w sylwetkę odchodzącego profesora. Pokręciłem głową i westchnąłem ze zrezygnowaniem. Z reguły nie miałem do niczego szczęścia, więc chyba zdążyłem się już przyzwyczaić do prześladującego mnie pecha. W jednej sekundzie dotarł do mnie sens słów rudowłosego.

— Szczęście. No tak, wystarczy odrobina szczęścia. — powiedziałem, a wzrok dwójki chłopaków momentalnie spoczął na mnie. Bez zastanowienia ruszyłem w kierunku wieży Gryffindoru, by odnaleźć w odmętach mojej szafki szczęście, które prawdopodobnie było moją ostatnią i jedyną szansą.

***

Wypiłem zawartość małego flakonika i zerknąłem na Rona, Hermionę i Thomasa, którzy klęczeli przed kanapą, na której siedziałem i wpatrywali się we mnie w napięciu. Uśmiech samoistnie wpłynął na moją twarz, kiedy poczułem wszechogarniającą mnie pewność siebie i poczucie, że wszystko, co zrobię, wyjdzie mi doskonale.

— I co? Jak się czujesz? — zapytała Hermiona, patrząc na mnie z niepokojem. Uśmiechnąłem się do niej szeroko.

— Doskonale. — mruknąłem, podrywając się ze swojego miejsca. Cała trójka również wstała na równe nogi, stając w kołku wokół mnie.

— Pamiętaj, Slughorn zwykle je wcześniej. — zaczęła Hermiona, kładąc mi rękę na ramieniu.

— Potem idzie się przejść i dopiero wraca do siebie. — dokończył Thomas, patrząc na mnie swoim poważnym, spokojnym wzrokiem. Przytaknąłem na znak, że rozumiem i ruszyłem w kierunku wyjścia.

— Jasne, to idę do Hagrida. — rzuciłem przez ramię, zbierając swoją kurtkę z wieszaka ustawionego tuż obok ściany.

— Co? Miałeś iść przecież do Slughorna! Taki był plan. — krzyknęła Granger, ruszając ca mną. Przystanąłem i odwróciłem się w ich kierunku, po czym przejechałem po całej trójce wzrokiem.

— Wiem, ale czuję, że muszę iść do Hargida. Czuję, że to tam właśnie powinienem się znaleźć. Rozumiecie? — powiedziałem, jeszcze raz spoglądając na każde z nich.

— Nie. — odpowiedzieli chórem, na co jedynie machnąłem ręką i z powrotem ruszyłem w kierunku wyjścia.

Zeskoczyłem z ostatniego schodka i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku drzwi wyjściowych. Zachwiałem się, kiedy zza jednego z bocznych korytarzy wypadła jak burza jakaś dziewczyna, wpadając prosto na mnie. Potrząsnąłem głową, otrząsając się z chwilowego szoku, jaki zawładną moim ciałem i spojrzałem na rudowłosą ślizgonkę, która podnosiła z ziemi swoją książkę, która wypadła jej z ręki podczas zderzenia.

— Nauczysz się kiedyś chodzić Potter? — warknęła, prostując się, po czym strzepała ze swojej bluzy niewidzialny pył. Tchnięty jakimś przeczuciem złapałem Gwen za nadgarstek i pociągnąłem w kierunku wyjścia ze szkoły. — Co ty do cholery robisz Potter? — syknęła, dziwnie posłusznie pozwalając mi się ciągnąć w kierunku szklarni.

— Później ci to wytłumaczę, teraz musimy iść do szklarni. — rzuciłem tylko przez ramię, na co rudowłosa wywróciła jedynie oczami i pozwoliła się prowadzić.

Właściwie od feralnego pocałunku tydzień temu, nie wydarzyło się NIC. Niemnie oboje uzgodniliśmy, że była to zwykła chwila słabości i nic się nie wydarzyło, więc teoretycznie nie było o czym gadać.

Po cichu zakradliśmy się do otwartej części szklarni i zza zakrętu przyglądaliśmy się Slughornowi, który z niebywałym skupieniem, najciszej jak tylko potrafił, otwierał jedno z okien, po czym nachylał się do jednej z donic, stojących na stolikach, tuż obok szyb. Bez zastanowienia ruszyłem w kierunku nauczyciela, jednak damska ręka złapała mnie mocno za łokieć i zatrzymała w miejscu.

— Co ty robisz? — zapytała, patrząc na mnie bursztynowo zielonymi tęczówkami, w których migały iskierki zdenerwowania i dezorientacji. Popatrzyłem chwilę na jej twarz, po czym na dosłownie ułamek sekundy przycisnąłem swoje wargi do jej. Przerwałem pocałunek, zanim zdążyła jakkolwiek zareagować i wykorzystując jej całkowite zdezorientowanie, złapałem ją za rękę i pociągnąłem w kierunku nauczyciela eliksirów, który zdążył już odciąć jedną z gałązek roślinki. Podeszliśmy bliżej, a kiedy Horacy zorientował się, że stoimy tuż obok, podskoczył przestraszony i krzyknął z zaskoczenia.

— Na brodę Merlina, Harry, Gwen! — powiedział, opierając się o framugę okna, jakby zaraz miał zejść na jakiś atak serca.

Pięknie, najpierw doprowadziliśmy do zawału bibliotekarkę, a teraz o mało nie zabiliśmy też nauczyciela. Harry i Gwen, napisz, jeśli chcesz kogoś przestraszyć na śmieć.

— Przepraszamy. Powinniśmy uprzedzić, zakasłać, chrząknąć. Myślał pan pewnie, że to profesor Sprout. — odezwałem się, obserwując, jak nauczyciel morduje się z odcięciem kolejnej gałązki, ruszającej się rośliny.

— Skąd ten pomysł? — zapytał, śmiejąc się nerwowo profesor, zamykając metalowe pudełeczko z roślinkami.

— Z ogólnych obserwacji, rozglądał się pan, podskoczył, kiedy weszliśmy. — mruknąłem, po czym błyskawicznie zmieniłem temat. — Są to liście tentakuli, bardzo cenne prawda? — zapytałem, cały czas patrząc na twarz Slughorna, który ewidentnie robił wszystko byle nie patrzeć w moją stronę.

— Dziesięć galeonów za liść, jak się znajdzie kupca. — potwierdził, po czym zerknął w naszą kierunku, od razu przenosząc wzrok na Gwen, która uniosła drwiąco brwi. — Nie, żebym się zajmował pokątną sprzedażą, ale tak słyszałem. Mnie są one potrzebne wyłącznie w celach prowadzenia lekcji. — dodał od razu, a rudowłosa pokręciła głową.

— Te rośliny zawsze mnie przerażały. — westchnąłem, po czym zerknąłem na Gwen, dając jej jasny sygnał, że idziemy dalej. Dziewczyna nie puszczając mojej ręki, bez słowa ruszyła razem ze mną korytarzem.

— A właściwie to jak wyszliście z zamku? — zapytał nauczyciel, wychodząc spod okna. Mężczyzna stanął prosto, na środku korytarza i zerknął na nas karcąco, jakbyśmy co najmniej zamordowali mu matkę.

— Przez drzwi. — powiedzieliśmy jednocześnie z Gwen, której ton głosu był tak sarkastyczny, jakby wlała w niego całą tygodniową dawkę swojej ironii.

— Idziemy do Hagrida, to nasz przyjaciel i chcieliśmy mu złożyć przyjacielską wizytę, więc jeśli pan profesor pozwoli, to już sobie pójdziemy. — dodałem szybko, po czym znowu pociągnąłem Gwen kawałek do przodu, kiedy znów zatrzymał nas głos nauczyciela.

— Harry! Gwen! — krzyknął staruszek, a ja widziałem, że rudowłosej już puściły nerwy.

— Co? — wrzasnęliśmy jednocześnie, chociaż tylko Gwen kipiała ze złości, w przeciwieństwie do mnie.

— Zaraz się ściemni, nie sądzicie, chyba że pozwolę wam chodzić po błoniach samym o tej godzinie. — powiedział nauczyciel, patrząc to na mnie to na rudowłosą, która wyglądała, jakby miała zaraz wziąć doniczkę tentakuli i rozbić ją nauczycielowi na głowie.

— To niech pan idzie z nami do jasnej cholery i niech pan już nic nie mówi. — syknęła ślizgona, po czym wyszarpując rękę z mojego uścisku, ruszyła w kierunku błoni. Popatrzyliśmy po sobie z nauczycielem.

— Lepiej się dwa razy zastanów chłopacze. — mruknął, ze skrzywionym wyrazem twarzy patrząc na miejsce, gdzie kilka sekund temu zniknęła dziewczyna. Machnąłem ręką i z uśmiechem na twarzy podążyłem za rudowłosą.

Choćbym się zastanawiał nawet tysiąc razy, to nie zmieniłbym zdania.

Wspiąłem się niewielką górkę, na której szczycie stała już Gwen, sapiąc przy tym, jakby co najmniej weszła na Mount Everest.

— Nalegam, byśmy natychmiast wrócili do zamku. — krzyknął Slughorn, wlokąc się za mną. Gwen rzuciła mu zirytowane spojrzenie.

— To nie miałoby żadnego sensu. — odpowiedziałem, stając tuż obok rudowłosej, która tym razem to mnie rzuciła wściekłe spojrzenie. Jej policzki były czerwone od wysiłku, przez co wyglądała przeuroczo. Urocza i wściekła.

— Cała ta wyprawa nie ma sensu. — rzuciła, związując swoje włosy w niechlujnego koka, po czym ruszyła dalej.

— A niby dlaczego? — zapytał Horacy, o mało nie przewracając się tuż u szczytu górki.

— Nie wiem. — mruknąłem cicho pod nosem, tak by żadne mnie nie usłyszało.
Stanąłem między Gwen, a Hagridem i skrzywiłem się, zerkając na wielkiego pająka, leżącego u naszych stup. Conolly momentalnie uczepiła się mojego ramienia, jakby zwierzę miało zaraz ożyć i pożreć ją w całości.

— Na brodę Merlina, czy to prawdziwa akromantula? — zapytał Slughorn, wyglądający na tak podekscytowanego, jak Thomas przed wykpieniem całego zapasu swojej ulubionej czekolady z Miodowego Królestwa.

— Tyle że nie żywa. — powiedziałem, zerkając znacząco na Gwen, która dalej nieufnie patrzyła na pająka.

— Wielkie nieba. — westchnął, po czym szturchnął łkającego Hagrida łokciem. — Ej kolego, jak ci się udało ją zabić? — spytał zachwycony, patrząc z podziwem na pół olbrzyma. Pokręciłem załamany głową i przetarłem ręką twarz.

— Zabić? To był mój najlepszy przyjaciel. — westchnął Hagrid, a nauczycielowi eliksirów momentalnie zrzedła mina.

— W sumie jakby się tak dobrze przyjrzeć to nawet podobny do Nicholasa. — szepnęła Gwen, tak cicho bym tylko ja mógł to usłyszeć. Rzuciłem jej rozbawione spojrzenie i pokręciłem głową z dezaprobatą. Ta dwójka chyba nigdy nie przegapi okazji, by się powyzywać.

— Tak mi przykro! Ja... nie wiedziałem... — zaczął tłumaczyć się Slughorn, zerkając co chwilę to na Aragoga to na Hagrida, który machnięciem ręki przerwał jego wywód.

— A tam, nie przejmuj się, nie ty jeden. Nikt ich tak naprawdę nie lubi. Pająków znaczy, pewnie te cztery pary oczu ludzi wnerwiają. — powiedział Hagrid, patrząc ze smutkiem na zwłoki zwierzęcia.

— No i te wielkie szczęki. — wtrąciłem, naśladując palcami szczękę pająka. Gwen parsknęła cichym śmiechem, po czym szturchnęła mnie w bok, bym przestał i nie dobijał już i tak załamanego Hagrida.

— No, może i tak. — mruknął pół olbrzym smutnym tonem, po czym pociągnął nosem i przeniósł swoje spojrzenie z nas na Slughorna, który szturchnął go w drugi bok.

— Hagrid... Nie chcę cię w żadnym stopniu urazić, ale jad ankromantuli to absolutny ewenement. Czy pozwolisz mi wziąć chociaż odrobinę? — zapytał podekscytowany staruszek, a widząc minę gajowego, natychmiast dodał: — Oczywiście do celów naukowych.

— Raczej mu się już chyba nie przyda. — załkał Hagrid.

— Też tak sobie pomyślałem. — zawołał zadowolony nauczyciel eliksirów, po czym zszedł z małej skarpy, pod którą leżał pająk i podszedł do niego. Zerknąłem na Gwen, która pokręciła głową załamana brakiem wyczucia emocjonalnego ze strony Horacego.

— Noszę ze sobą zawsze kilka pustych fiolek, właśnie na takie okazję. Stare nauczycielskie nawyki, wiecie. — wymamrotał Slughorn, pochylając się nad martwym pająkiem.

— Za swoich najlepszych lat... — zaczął Hagrid, na co tylko zmarszczyłem brwi, a Gwen czując, że szykuje się jakaś mowa, oparła się o mnie. — no wspaniały był. Gdybyście go tylko widzieli. — dokończył, a jego głos łamał się z każdym kolejnym słowem.

— Życzysz sobie, żebym coś o nim powiedział? — zapytał Slughorn, stając obok Hagrida. Gwen westchnęła zniecierpliwiona, po czym rzuciła mi wściekłe spojrzenie.

— Tak. — mruknął pół olbrzym.

— A jakąś rodzinę miał? — dopytał nauczyciel. Momentalnie przed oczami stanął mi widok miliona pająków i wtedy patrząc z perspektywy czasu na to wspomnienie, było to jedno z lepszych, jaki miałem, przez co uśmiech samoistnie wpłynął na moją twarz.

— Oj tak. — mruknąłem, a Gwen spojrzała na mnie podejrzliwie, po czym pokręciła głową na znak, że nie chce znać tej historii.

— Żegnaj... — zaczął Slughorn.

— Aragogu. — wtrącił Hagrid, a staruszek pokiwał głową.

— Żegnaj Aragogu, króli pajęczaków, twoje ciało zamieni się w proch, lecz twój duch nigdy nie zginie. Niech twoi przyjaciele doznają ukojenia po tej bolesnej stracie. — przemówił Horacy, a długa i melancholijna cisza trwała jeszcze długą chwilę, przerwana jednie żałosnym wyciem psa Hargrida.

***

Zerknąłem na Gwen, która powoli odpływała, opierając głowę na moim ramieniu. Hagrid razem ze Slughornem byli już po kilku kieliszkach, chociaż wyglądem bardziej przypominało to szklanki niż kieliszki, nalewki i rozmawiali na jakiś tam temat, na którym w ogóle się nie skupiałem.

— Musimy pogadać Potter. — odezwała się ślizgonka, podnosząc głowę z mojego ramienia.

— Więc mów. — powiedziałem, uśmiechając się do niej delikatnie. Dziewczyna momentalnie odwróciła wzrok i założyła kosmyk jasnorudych włosów za ucho.

— Słuchaj ja nie... — zaczęła, ale przerwał jej huk, dobiegający ze strony gdzie siedzieli Hagrid ze Slughornem. Spojrzałem rozbawiony na Hagrida, który zasnął, a jego głowa z głośnym trzaśnięciem opadła na blat drewnianego stołu. Pijany wzrok nauczyciel eliksirów spoczął na nas.

— Jedna uczennica dała mi Franka. — nie wiedziałem, o czym mówił, ale coś podpowiadało mi, że muszę go wysłuchać. — Któregoś dnia, wiosną znalazłem na biurku szklaną kulę, wypełnioną do połowy czystą wodą. Na powierzchni unosił się płatek z kwiatka. Nagle zaczął tonąć. Zanim jednak opadł na dno, zaczął się zmieniać. W maleńką rybkę. To były piękne czary, warte zapamiętania. — przerwał na chwilę i wlepił swój wzrok prosto w moje oczy. — Ten śliczny prezent dostałem od Lily, twojej mamy. Wtedy kiedy wszedłem do salonu i zniknęła mój rybka, zginęła twoja mama.

Zacisnąłem lekko szczękę. Nienawidziłem ich wspomnień o rodzicach, bo oni je mieli, a ja pamiętałem jedynie jej krzyk, kiedy Voldemort ją zabijał.

— Ja wiem, czego chcesz, ale pomóc ci nie mogę. Zbyt wiele żądasz. — dodał zabolałym tonem. Przełknąłem wielką gulę, która zrobiła się w moim gardle.

— Wie pan, dlaczego udało mi się przeżyć? I zostało tylko to. — dotknąłem blizny na moim czole. — Właśnie dzięki niej. Bo poświęciła swoje życie dla mnie, bo nie zgodziła się ustąpić, bo jej miłość była potężniejsza niż Voldemort...

— Nie wolno tego wymawiać. — przerwał mi.

— Nie boję się tego imienia profesorze. — bez zastanowienia wstałem z krzesła i przystąpiłem kilka kroków do przodu, stając tuż przed stolikiem, przy którym siedział nauczyciel. — Coś, czego inni się tylko domyślają. To prawda, jestem wybrańcem. I mogę go zniszczyć, ale żeby to zrobić muszę wiedzieć, o co Tom Riddle wtedy pytał i muszę wiedzieć, co mu pan wtedy odpowiedział. Niech pan ma odwagę, taką jak moja mama, bo inaczej pan ja zawiedzie, inaczej zginęła na próżno, bo inaczej pozostanie pusta szklana kula, już na zawsze. — powiedziałem, cały czas patrząc na nauczyciela.

Mężczyzna przez chwilę się nad czymś zastanawiał, po czym zacisnął mocno powieki i wyciągnąwszy różdżkę, przycisnął jej końcówkę do swojej skroni i wyciągnął z niej wspomnienie, które włożył do pustej fiolki i oddał mi do ręki.

— Dziękuję. — szepnąłem, a Slughorn jedynie kiwnął głową i chwiejnym krokiem wyszedł z chatki Hagrida. Odwróciłem się w kierunku Gwen, która dalej siedziała na swoim krześle. Ślizgona jednak szybko się z niego zerwała, stając na równych nogach i przytuliła się do mojej klatki piersiowej. Objąłem jej ciało ramionami i uśmiechnąłem się ulgą.

— Udało się. — pisnęła, odchylając głowę, żeby na mnie spojrzeć i uśmiechnęła się szeroko.

— Udało. — potwierdziłem, a dziewczyna bez zastanowienia wspięła się na palce i przycisnęła swoje usta do moich. Objąłem jej talie ciaśniej i pogłębiłem pocałunek, zatracając się w szczęściu, jakie wtedy czułem. Chciałem je zapamiętać, wyryć w swoim ciele i pamięci, bo coś nieznośnie mi podpowiadało, że to zaraz się skończy.

— Jutro na wieży astronomicznej o ósmej wieczorem. Naprawdę musimy pogadać. — powiedziała, kiedy z powodu braku powietrza musieliśmy przerwać pocałunek. Rudowłosa złożyła ostatniego całusa na moim policzku i nie odwracając się za siebie, wyszła z chatki, ruszając w kierunku zamku.

Czemu czułem, że ta rozmowa nie skończy się dobrze?

Długo mnie nie było, wiem i przepraszam ale naprawdę nie czułam się na siłach pisać, a nie chciałam tego robić na siłę.

Kiedy następny? Nie mam pojęcia. Postaram się żeby był niedługo ale nic nie obiecuję.

Dziękowałam już na tablicy, ale podziękuje jeszcze tutaj. Nie wyobrażacie sobie jaka jestem wam wdzięczna i szczęśliwa, 1 tysiąc gwizdek i prawie 10 tysięcy wyświetleń, kiedyś nawet nie śmiałam o tym marzyć, a wy to marznie spełniliście. Dziękuję!

Jutro zakończenie roku więc możecie mi się pochwalić średnią!

Miłego dnia

KimKimkolwiek

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro