Rozdział Czwarty
POV. Harry
Powoli wspinałem się po krętych schodach prowadzących prosto do gabinetu Dumbledora, który z niewiadomych przyczyn kazał mi przyjść do siebie. Stanąłem przed drzwiami, zapukałem, od razu otwierając drzwi i przekraczając próg gabinetu. Moim oczom ukazało się wnętrze pokoju pełne ksiąg, obrazów i innych magicznych przedmiotów, o których istnieniu i zastosowaniu zapewne większość uczniów Hogwatu nawet nie miała pojęcia.
— O Harry, dostałeś wiadomość, wejdź. — odezwał się dyrektor, patrząc prosto na mnie. Zamknąłem za sobą drzwi i podszedłem bliżej dyrektora, który siedział za swoim wielkim biurkiem.– Jak się czujesz? – zapytał, kiedy stanąłem kawałek przed blatem jego wielkiego mahoniowego stolika.
— Dobrze, dziękuję. — mruknąłem, wręcz machinalnie. Nie lubiłem zwierzać się ludziom z tego, jak się naprawdę czułem. Moi najbliżsi przyjaciele wiedzieli, to nawet nie pytając. Wiedzieli, kiedy czułem się źle, dobrze, kiedy byłem zdenerwowany, a kiedy szczęśliwy. Reszta ludzi nie musiała się w tym orientować. Lepiej, żeby żyli w przeświadczeniu, że zawsze mi wszystko wychodzi i nie znam pojęcia porażki czy przegranej.
Bo prawda była taka, że tylko nieliczni ludzie wiedzieli, jaki jestem naprawdę, że jestem zmęczony byciem tym wybrańcem, który ma pokonać Voldemorta. Momentami miałem wrażenie, że uważali to za tak proste, jak dodanie dwa do dwóch. Nikt już nie pamiętał, że tak naprawdę jestem sierotą i moją jedyną rodziną jest Lucy, a moich rodziców zamordował ten psychopata. Dla nich byłem tylko nadzieją na pokonanie Czarnego Pana i nie obchodziło ich to, że przez jedenaście lat mieszkałem z siostrą w małej klitce pod schodami, że nigdy nie zaznaliśmy z Lucy prawdziwej rodzicielskiej miłości. Oczywiście państwo Weasleyowie, Syriusz, Remus i nawet Regulus próbowali nam to jakoś zrekompensować, ale jednak nie potrafili nam zastąpić tych prawdziwych rodziców.
— Zadowolony z lekcji? — zadał kolejne pytanie, ale nie zdążyłem odpowiedzieć, bo odezwał się ponownie. — Mówi się, że profesor Slughor jest tobą zachwycony.
— Chyba przecenia moje możliwości Sir. — westchnąłem, uśmiechając się niezręcznie
— Hm tak sądzisz? — spytał, patrząc na mnie z lekkim rozbawieniem.
— Stanowczo, znam bardziej uzdolnionych uczniów ode mnie. — oznajmiłem, a staruszek zaczął się lekko śmiać, słysząc moje słowa. Nawiązałem w tym zdaniu nie tyle, co do mojej siostry, bo chyba każdy uczeń chodzący go Hogwartu wiedział, że Lucy Potter była niezaprzeczalną mistrzynią eliksirów, ale i do Gwen i Hermiony. Mimo całej mojej niechęci do Gwen musiałem przyznać, że Conolly była inteligenta, ale wiedziałem też, że ciężko na to pracowała, bo nie raz widziałem ją siedzącą do późna w bibliotece albo czytającą gdzieś książkę na korytarzach, albo błoniach.
— A poza nauką znalazłeś sobie jakieś zajęcie? — powiedział, patrząc na mnie tak, jakby dokładnie wiedział, o czym myślałem.
— To znaczy? — zapytałem, nie bardzo rozumiejąc, o co dokładnie mu chodzi. Moimi jedynym zajęciami poza nauką były kłótnie z irytującą Gwen, treningi quiddicha i ratowanie świata. W międzyczasie jeszcze podtrzymywałem Thomasa w przeświadczeniu, że nie wiem, jak ślini się do mojej siostry, ale póki sam nie zaczynał tego tematu, nie miałem zamiaru go poruszać.
— Zauważyłem, że spędzasz sporo czasu z panną Granger. Więc zastanawiam się, czy...
— O nie, nie to znaczy jest świetna, przyjaźnimy się, ale to nic... — wyjąkałem, przerywając mu jego niedorzeczną wypowiedź.
— Wybacz mi, to była zwykła ciekawość. — westchnął, uśmiechając się łagodnie. Wykrzywiłem wargi w niemrawym półuśmiechu. — Jeszcze ci tak zapytam Harry, jak tam relacje z siostrą? — momentalnie ten mały uśmiech, który miałem na twarzy zniknął.
Temat Lucy w ostatnich czasach był dość drażliwy. Połowę wakacji, które musieliśmy spędzić u wujostwa albo omijała mnie szerokim łukiem, rzucając mi tylko mordercze spojrzenia albo wydzierała się na mnie, kiedy z pełną złośliwością paliłem listy od jej chłopaka w kominku. Potem kiedy mieliśmy jechać do Syriusza, w nasze urodziny oznajmiła, że jedzie z Rachel – swoją przyjaciółką – na miesiąc do Daniela i tyle ją widziałem.
— Raczej się nie dogadujemy. — mruknąłem, a staruszek pokiwał głową ze zrozumieniem i posłał mi pokrzepiający uśmiech, jakby chciał powiedzieć, że jeszcze będzie lepiej i mojej siostrze minie to zauroczenie krukonem.
— Rozumiem, ale koniec plotkowania. Zapewne zastanawiasz się, dlaczego cię do siebie wezwałem. — powiedział, wstając wreszcie ze swojego krzesła, po czym ruszył w głąb gabinetu, prowadząc mnie do szklanej gabloty wypełnionej jakimiś szklanymi fiolkami. — Odpowiedź leży tutaj. Spójrz, kryją się tu wspomnienia dotyczące głównie tej jednej osoby, Voldemorta, znanego wtedy jako Tom Riddle. — zacisnąłem mocno szczękę, słysząc te słowa i w tamtym momencie fiolki zaczęły się przesuwać, w końcu zatrzymały się, a Dumbledor wyjął jedną. — Ta fiolka zawiera szczególne wspomnienie, z dnia, kiedy po raz pierwszy go spotkałem. Zaraz to zobaczysz, jeśli chcesz. — podniosłem na niego wzrok, który dotychczas miałem utkwiony w szkle wypełnionym wspomnieniem, a następnie chwyciłem flakonik i podszedłem myślosiewni, do której wlałem wspomnienie i zanurzyłem głowę. Wszystko zniknęło, a ja widziałem jedynie wspomnienia dyrektora.
***
Wspomnienie się skończyło, a ja moja twarz wynurzyła się z myślosiewni. W mojej głowie panował totalny chaos, sam nie wiedziałem, o co pierwsze chcę zapytać i co mam myśleć o tym, co przed chwilą zobaczyłem.
— Wiedział pan? — zadałem pierwsze pytanie, które krążyło po mojej głowie, od kiedy tylko usłyszałem początek rozmowy Albusa i jeszcze wtedy Toma. — Już wtedy. — sprecyzowałem, spoglądając na niego. Jego wzrok utkwiony był w mojej twarzy.
— Czy wiedziałem, że spotkałem najniebezpieczniejszego czarnoksiężnika? Nie. — powiedział, po czym jego ramiona lekko opadły. — Gdybym wiedział to... — zaczął zrezygnowanym tonem, spuszczając wzrok na myślosiewnie. Nie doczekałem się jednak dokończenia tego zdania, bo dyrektor zaczął mówić dalej, znowu patrząc na mnie.
— Gdy Tom Riddle był tu w Hogwarcie, trzymał się blisko pewnego nauczyciela. Domyślasz się, kto to mógł być? — zapytał. Nie trzeba było być jakimś większym geniuszem, by po takich słowach nie domyślić się, że chodziło o nikogo innego, jak o nowego profesora eliksirów.
— Nie sprowadził pan profesora Slugorna tylko po to, żeby uczył. — stwierdziłem, odwracając wzrok od jego twarzy, patrzyłem teraz martwo przed siebie.
— W rzeczy samej. Widzisz, profesor Slughorn posiada coś, czego bardzo potrzebuję. Ale on łatwo tego nie odda. — westchnął. Czułem, jak uważnie przygląda się mojej twarzy, ale nie spojrzałem na niego.
— Mówił pan, że będzie chciał mnie pozyskać do swojej kolekcji. — mruknąłem pod nosem.
— Mówiłem. — potwierdził.
— Zgodzić się? — zapytałem od razu, spoglądając na niego kątem oka. Szczerze liczyłem, że zaprzeczy i nie będę musiał znowu pakować się w jakieś kłopoty i podchody, ale w momencie, kiedy moje nadzieje na spokój były największe z ust Albusa wypadło:
— Tak.
Przytaknąłem głową, że rozumiem i w głowie już wyobrażałem sobie jak nudno będzie na spotkaniach słynnego Klubu Ślimaka.
— Będę już szedł. — mruknąłem, ruszając w kierunku drzwi.
— Zaczekaj Harry. — zatrzymałem się przy drzwiach, z ręką na klamce i spojrzałem w kierunku dyrektora, który nie ruszył się ze swojego poprzedniego miejsca nawet na milimetr.
— Spróbuj się zaprzyjaźnić z panną Conolly, mam przeczucie, że wie więcej, niż nam się może wydawać. A profesor Slughorn ma słabość do jej nazwiska, więc pewnie ją również będzie chciał w swojej kolekcji. — powiedział, patrząc na mnie uważnie. Pokiwałem głową i życząc mu dobrej nocy, wyszedłem z gabinet, powoli schodząc po schodach w dół.
Właściwie nie zdziwiłbym się, gdyby Gwen faktycznie wiedziała więcej, niż można się było po niej spodziewać, bo, mimo że nie znałem jej jakoś bardzo dobrze, to wiedziałem jak wścibska była.
Westchnąłem ciężko, wspinając się na kolejne schody prowadzące do wieży Gryffindoru. Byłem już zmęczony tym wszystkim, a Dumbledor zrzucał na mnie kolejne zadania, tak jakbym poza ratowaniem świata nie miał innych obowiązków czy ciekawszych rzeczy do roboty. Jasne chciałem pomścić rodziców, ale z czasem zaczęło mnie to przerastać.
Gruba dama wpuściła mnie do środka, nawet nie pytając o hasło. Wymruczała coś tylko pod nosem, że jak zawsze szwendam się po nocach i ją budzę. Rozejrzałem się po pokoju wspólnym, który wydawał się świecić pustkami. Zwykle wszystkie miejsca były zajęte, tak, że ludzie siedzieli nawet na schodach do dormitoriów, a głośne rozmowy wypełniały całe pomieszczenie. W oczy rzuciły mi się jasne włosy Thomasa, który siedział na kanapie i czytał jakąś książkę, która prawdopodobnie miała związek z transmutacją, czyli ulubionym przedmiotem mojego przyjaciela. Prawdopodobnie, gdyby nie blondyn, który pakował się w problemy razem z nami, Mcgonagall już dawno by wyrzuciła mnie, Rona i Hermione z zamku albo kazała nam codziennie siedzieć na jakiś szlabanach, ale, jako że Lupin był jej zdecydowanym ulubieńcem i jego też musiałaby ukarać, to zawsze uchodziło nam to jakoś płazem i kary nie były aż tak wielkie, jak mogłyby być. Ruszyłem w jego kierunku i usiadłem na kanapie obok, patrząc na ogień buchający w kominku naprzeciwko nas.
— Czego chciał? — odezwał się blondyn, nawet na moment nie odrywając wzroku od swojej książki.
— Na razie mam tylko dołączyć do klubu ślimaka, co będzie kazał mi dalej robić, nie wiem. — westchnąłem, opierając głowę o kanapę, po czym odwróciłem głowę w kierunku chłopaka, który patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
— Tylko tyle? — zapytał trochę ironicznie. Thomas był najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek, ktokolwiek mógł sobie wymarzyć, potrafiłby pójść w ogień za każdym, kto był dla niego ważny, jednocześnie opiekując się wszystkimi na około.
— Nie, mam się jeszcze zakolegować z Conolly, bo może mieć jakieś cenne informacje. — mruknąłem, odwracając wzrok z powrotem na ogień w kominku. Czułem uważne spojrzenie blondyna na mojej twarzy.
— Żeby tylko z waszego kolegowania jakieś dzieci nie wyszły. — prychnął. Błyskawicznie oderwałem głowę od oparcia kanapy, siadając prosto i spojrzałem na Lupina, na którego twarzy rozciągał się szeroki uśmiech.
— Jakie dzieci, o czym ty pieprzysz? — syknąłem, ale on nie za bardzo się tym przejął, dalej patrząc na mnie rozbawiony.
— Mam ci tłumaczyć skąd się biorą dzieci? — spytał sarkastycznie.
— Wiem, skąd się biorą dzieci, nie rozumiem tylko dlaczego twierdzisz, że wyjdą one z mojego kolegowania się z Gwen. — warknąłem.
— Twierdzę tak dlatego, że latasz za nią od pierwszego roku. — powiedział pewnie, jakby był tego tak przekonany, jak tego, że trwa, jest zielona. Prychnąłem na jego stwierdzenie.
— Tak jak ty latasz za moją siostrą? — zapytałem ironicznie, wyciągając mojego asa z rękawa. Thomas potrafił mówić o uczuciach i pomóc w jakimś emocjonalnym problemie, tak jak na przykład pomógł Hermionie w sprawie z Ronem. Kłopot pojawiał się jednak w momencie, kiedy chodziło o uczucia Thomasa względem kogoś innego. Wtedy chłopak nie wiedział nic o uczuciach, zamykał się w sobie i z nikim o ty nie rozmawiał.
— To inna sytuacja, twoja siostra ma chłopka, a Conolly ślini się do ciebie tak jak ty do niej. — powiedział tym swoim przemądrzałym tonem, zręcznie omijając temat jego i Lucy. Ściągnąłem ze swojego nosa okulary i założyłem je chłopakowi na nos.
— Masz, tobie się bardziej przydadzą, bo chyba masz coś nie tak ze wzrokiem. Do nikogo się nie ślinie, a tym bardziej nie do Conolly. — prychnąłem, podnosząc się z kanapy. Trochę po omacku ruszyłem w kierunku schodów do dormitoriów chłopaków. Bez okularów widziałem jakieś dziesięć razy mniej niż z nimi.
— Weź te okulary krecie, bo zaraz się zabijesz. — usłyszałem głos Thomasa, za swoimi plecami, ale nie przerwałem mojej wędrówki.
— Zaraz ciebie zabije Lupin. — warknąłem jeszcze i zacząłem wspinać się po schodach, słysząc za sobą jeszcze śmiech blondyna.
Zmieniłem zdanie, Thomas Lupin to najgorszy przyjaciel.
Cześć!
Co u was słychać?
Ps. Pamiętajcie Thomas Lupin zawsze ma racje
KimKimkolwiek
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro