Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Dwudziesty Szósty

POV. Harry

Ciemne i ciężkie chmury wisiały nad Little Whinging, zwiastując nadciągającą burzę. Nerwowo rozejrzałem się po ulicy, nie zauważając ani jednego żywego ducha. Czasami wstawało się z łóżka i już wiedziało się, że wydarzy się coś złego. Tak właśnie czułem dzisiaj, wstając z małego materaca wyłożonego na podłodze w małym pokoju, który dzieliłem z Lucy. Złowroga cisza, jedynie utwierdzała mnie w tym, że ten dzień nie skończy się dobrze.

Wlepiłem swoje spojrzenie w Dursleyów, którzy pakowali do auta ostatnie swoje rzeczy. Zerknąłem na Lucy, która stała w korytarzu ze smutkiem patrząc na opustoszały salon i kuchnię. Bądź co bądź jednak był to nasz dom, miejsce, w którym spędziliśmy całe jedenaście lat życia i wakacje po latach w Hogwarcie. To miejsce i ci ludzie — którzy mimo wyrządzonego nam zła — byli naszą jedyną rodziną, która chroniła nas przez większość naszego dotychczasowego życia.

Nie pałaliśmy do nich sympatią i nigdy nie zapomnimy rzeczy, które nam wyrządzili, ale jednak chronili nas i będziemy im za to wdzięczni do końca życia.

— Oni z nami nie jadą? — odwróciłem się, słysząc głos Dudleya, który stał przy otwartych drzwiach ich ciemnego samochodu. Jego wzrok prześlizgnął się ze mnie na ojca.

— Oczywiście, że nie. — burknął Vernon, posyłając mu piorunujące spojrzenie, po czym otworzył drzwi od strony kierowcy.

— Dlaczego? — zapytał od razu nasz kuzyn, wlepiając w ojca twarde spojrzenie. Szczerze dziwiłem się, że w ogóle taka rozmowa wynikła. Powiedzmy sobie szczerze, przyjaciółmi nie byliśmy, ba my się nawet nie lubiliśmy. Właściwie nie wiedziałem, czym była spowodowana niechęć Dudleya w stosunku do mnie i Lucy. Nigdy tak naprawdę nic mu nie zrobiliśmy, nie mieliśmy lepszych rzeczy niż on, bo wszystko mieliśmy po nim więc jedynym sensownym wytłumaczeniem nienawiści Dudleya w stosunku do nas była chęć przypodobania się rodzicom, którzy całymi sobą popierali działania swojego syna.

— Dlatego, że oni nie chcą, prawda Harry? — wuj odwrócił się w moim kierunku, posyłając mi nienawistne spojrzenie.

— Prawda. Nie będziemy marnować miejsca. — mruknąłem pod nosem, zakładając ręce na piersi. Chciałem, żeby już pojechali i byli bezpieczni, nie zawracając mi głowy jeszcze sobą. Już i tak miałem wystarczająco zmartwień takich, jak na przykład Gwen, która wakacje spędzała w gronie swojej niezbyt normalnej rodziny.

Mogła mówić, że nie będzie gorzej niż zawsze, ale nie wierzyłem jej. Wojna wisiała nam nad głowami bardziej niż przez ostatnie lata i szczerze wątpiłem, że w rodzinie, która całkowicie popierała Czarnego Pana, może panować względny spokój, a ona sama nie jest właśnie wpychana w jakieś aranżowane małżeństwo.

Trzask zamykanych drzwi wybudził mnie z zamyślenia, więc podniosłem wzrok, ze zdziwieniem zauważając Dudleya, który zmierzał w moim kierunku. Stanął metr ode mnie, po czym wyciągnął w moim kierunku rękę. Zerknąłem na jego twarz, po czym rozplątałem moje ręce, splecione na klatce piersiowej i podałem prawą kuzynowi.

— Nie uważam, żebyście je marnowali. — powiedział, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Jeśli wcześniej byłem zdziwiony, to teraz byłem w takim szoku, że moja szczęka prawie dotykała ziemi.

— Dziękuję. — szepnąłem, patrząc na niego ze zdziwieniem i wdzięcznością. Chłopak pokiwał niezręczni głową, po czym puścił moją rękę i co chwilę odwracając się w moim kierunku, ruszył z powrotem do auta.

— Uważaj na siebie. — mruknęła Lucy, stając obok mnie, na co Dudley posłał jej jedynie uśmiech i wsiadł do auta, tak samo, jak wuj, który cały czas na nas patrzył i obserwował sytuację. Auto odjechało, zostawiając mnie i Lucy samych, w pustym domu.

Spojrzałem na siostrę i wymusiłem z siebie lekki, uspokajający uśmiech, widząc, jak bardzo zmartwiona i zdenerwowana była.

— Chodź, musimy się spakować. — mruknąłem, przejeżdżając ręką po swoich włosach. Rudowłosa skinęła głową i lekko się ociągając, ruszyła po schodach na górę.

Nasz pokój był mały, ale chyba zdążyliśmy się przyzwyczaić do mieszkania w ciasnych pomieszczeniach we dwójkę. Wypracowaliśmy sobie pewnego rodzaju schemat i jedno nie przeszkadzało drugiemu, mimo małego metrażu.

Zamknąłem swój kufer, plecak i klatkę z Hedwigą, po czym zerknąłem na siostrę, która z wyraźnym smutkiem wpatrywała się w zdjęcie naszych rodziców, które dostaliśmy od Hagrida.

— Tęsknie za nimi. Mimo że są to dla nas tak naprawdę obcy ludzie, to chciałabym, żeby tu byli i powiedzieli mi co mam robić. — szepnęła, przejeżdżając palcem po strukturze fotografii. Objąłem ją ramieniem, a ona położyła na nim swoją głowę.

— Są z nami. Nie ważne gdzie jesteśmy, zawsze są z nami i nas słyszą. Ja też za nimi tęsknię, ale wiem, że czuwają nad nami w każdym momencie naszego życia. — powiedziałem, gładząc delikatnie jej ramię. Rudowłosa wbiła swoje spojrzenie czekoladowych tęczówek w moją twarz i uśmiechnęła się słabo.

— Masz rację. — westchnęła i wrzuciła zdjęcie do swojego kufra, zamykając go szczelnie. Zniosłem nasze wszystkie rzeczy na dół i po raz kolejny westchnąłem, widząc pusty dom. Mój wzrok padł w końcu na drzwiczki od komórki pod schodami, gdzie przez jedenaście lat mieszkałem razem z Lucy. Wspomnienie tego, jak ciotka waliła w drzwiczki, by nas obudzić albo jak Dudley zbiegał kilka razy po schodach, tupiąc przy tym niemiłosiernie, zaatakowały moją głowę.

Otworzyłem drzwiczki, które cicho zaskrzypiały. Oświeciłem światło w małym pomieszczeniu, które teraz stało kompletnie puste. Na zakurzonej półce leżała mała figurka żołnierza, którą kiedyś ukradłem Dudleyowi. Chwyciłem zabawkę w rękę i przyjrzałem się jej z nostalgią. Chciałbym wrócić do czasów, kiedy moim jedynym problemem było użeranie się z Dudleyem, a nie z armią Śmierciożerców, na których czele stał jeden z potężniejszych czarnoksiężników i wszyscy chcieli mnie zabić.

Z zamyślenia wybudził mnie dziwny stukot za drzwiami. Odłożyłem figurkę na jej poprzednie miejsce, zgasiłem światło i zamknąłem drzwi, po czym wyciągnąłem swoją różdżkę z tylnej kieszeni moich spodni i niemo przekazałem Lucy by była cicho. Podszedłem do drzwi i zamaszystym ruchem otworzyłem je, od razu spotykając się ciemną i długą brodą Hagrida.

— Cześć Harry. — krzyknął pół olbrzym, ale nie zwróciłem na niego zbytniej uwagi, bo tuż zza niego wybiegł Thomas. Odetchnąłem z ulgą, widząc, że jest cały i zdrowy.

— Cześć, nareszcie. — mruknąłem, zamykając blondyna w męskim uścisku. Szybko go jednak puściłem, bo tuż za nim szła Hermiona i Ron, których również musiałem przytulić. Cieszyłem się, że byli cali.

— Nieźle wyglądasz. — rzucił Hagrid, patrząc na mnie z uśmiechem, który pamiętam od naszego pierwszego spotkania. Ten uśmiech tak bardzo kojarzył mi się z Hogwartem.

— Tak, chodząca ślicznotka. Lepiej zamknij drzwi, zanim ktoś go zabije. — burknął Moody, przeciskając się między nami w drzwiach i ruszył do salonu.

— Dzień dobry? — bardziej zapytałem, niż stwierdziłem, a moje spojrzenie spotkało się z tym Thomasa, który stał kawałek dalej, koło mojej siostry. Uniosłem zaczepie brew, zerkając to na niego to na rudowłosą, za co odwdzięczył mi się tylko środkowym palcem wystawionym w moją stronę.

— Kingsley nie pilnujesz premiera mugoli? — zapytałem lekko zdziwiony, patrząc na czarnoskórego, który stanął pod jedną ze ścian salonu.

— Ty jesteś teraz ważniejszy. — powiedział, posyłając w moim kierunku mały uśmiech.

— Bill Weasley. — odezwał się najstarszy z rodzeństwa Rona, wyciągając w moim kierunku rękę. Uścisnąłem ją lekko i uśmiechnąłem się słabo, patrząc na jego poharataną twarz.

— Nie zawsze był taki przystojny. — odezwał się, któryś z bliźniaków Weasley, którzy właśnie weszli do pomieszczenia. Najstarszy z rodzeństwa westchnął ciężko i obrzucił bliźniaków niechętnym spojrzeniem.

— Bardzo śmieszne. — mruknął, wracając swoim spojrzeniem do mnie. — Dorwał mnie wilkołak, Stary Greyback. Kiedyś mi za to zapłaci.— wytłumaczył, wskazując na swoją bliznę.

— Dla mnie jesteś uroczy. — szepnęła Violet, dotykając jego blizny, z czułym uśmiechem na twarzy. Odwróciłem wzrok, który od razu padł na Syriusza wchodzącego do pomieszczenia.

— Syriusz! — krzyknęliśmy razem z Lucy, która do tej pory rozmawiała o czymś cicho z Hermioną. Zaraz oboje przytuliliśmy się do naszego ojca chrzestnego, który ze śmiechem objął nas ramionami. Każdego dnia cieszyłem się, że Thomas był tam w Departamencie Tajemnic i odepchnął go na bok, bo nie wiem, czy dałbym radę pogodzić się ze śmiercią kolejnej bliskiej mi osoby.

— No już koniec wygłupów. Poprzytulacie się, jak dożyjecie świtu. — burknął Moody, na co posłusznie puściliśmy starszego Blacka. Zaraz za jego ramienia wyskoczył Nicholas, który nie zważając na słowa aurora, objął nas mocno. Chciałem zapytać, czy nie wie nic o Gwen, ale stwierdziłem, że jeszcze przyjdzie na to pora.

Zaraz za Nicholasem do pomieszczenia wszedł jego ojciec, który posłał nam jedynie krótki uśmiech, kiwając w naszym kierunku głową.

Ostatni do salonu wszedł młody mężczyzna, nie wiele młodszy lub z roku Bill'ego. Miał brązowe włosy, które w świetle żółtej żarówki, mieniły się na odcienie rudego. Jego oczy wydawały się bardzo znajome, przez ich bursztynowo zielony kolor.

— Tobias Conolly. — powiedział, wyciągając w moim kierunku rękę. Przysięgam, że czułem, jakby nogi wrosły mi w podłogę. Wiedziałem już, skąd znam te oczy.

— Harry Potter. — zmusiłem swoje ciało do ruchu i podałem mężczyźnie rękę, którą następnie krótko uścisnął. Przyglądałem się uważnie jego twarzy i widziałem, coraz większe podobieństwo do rudowłosej ślizgonki, o której myślałem praktycznie cały czas, odkąd ostatni raz zobaczyłem ją na peronie.

— No dobra, dobra nie pora teraz na słodkie gatki. — odezwał się po raz kolejny Moody, przepychając się między ludźmi którzy stali w przejściu. — Musimy się stąd wynosić i to szybko.— stanął na środku pomieszczenia i opierając się o swoją laskę, rozejrzał się po nas wszystkich, w końcu zatrzymując swój wzrok na mnie. — Potter jesteś jeszcze nieletni i masz na sobie namiar.

— Co to znaczy? — zapytałem, marszcząc brwi. Kątem oka zerknąłem na Lucy, która uśmiechnęła się pokrzepiająco. Cieszyłem się, że jej to nie dotyczyło. Nie miała blizny, nie była ścigana przez Voldemorta, ale nikt nam nigdy nie wyjaśnił czemu, tylko ja ją miałem.

— Że jak kichniesz, to wszyscy będą wiedzieli, kto ci wytarł nos. — jego sztuczne oko, co chwilę latało na boki, obserwując wszystko, co się działo do o koła, co było delikatnie przerażające, ale chyba był już czas, żeby się do tego przyzwyczaić. — Użyjemy transportu, którego namiar nijak nie wykryje. Na miotłach polecimy parami. Jeśli ktoś będzie na ciebie czekał, a na pewno tak będzie, nie odróżni który Harry jest prawdziwy. — wytłumaczył ze spokojem, jakby cały czas mówił o pogodzie. Zmarszczyłem brwi, nie do końca rozumiejąc ostatnie zdanie z jego wypowiedzi.

— Prawdziwy? — spytałem zdziwiony, a moje brwi poleciały do góry. Szalonooki wyciągnął jakąś buteleczkę za pazuchy i zaprezentował ją, unosząc lekko do góry.

— Chyba nie powiesz, że nie znasz tego eliksiru. — mruknął, z lekko szalonym uśmiechem, cały czas na mnie patrząc. Zdenerwowanie wybuchło w całym moim ciele. Nie chciałem narażać ich wszystkich na takie niebezpieczeństwo. Samo zadawanie się ze mną czyniło to, że byli zagrożeni, a jeśli mieliby jeszcze wyglądać jak ja i walczyć ze Śmierciożercami, którzy myśleliby, że to prawdziwy ja sprawiało, że byli w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż zwykle.

— Nie, absolutnie nie. Nie ma nawet takiej możliwości. — warknąłem natychmiast, patrząc na otwartą butelkę soku wielosokowego.

— Mówiłam, że się nie zgodzi. — odezwała się Hermiona, stojąca za moimi plecami. Zerknąłem na nią przez ramie i od razu wróciłem wzrokiem do aurora stojącego naprzeciwko mnie.

— Jak myślicie, żebyście dla mnie ryzykowali to... — zacząłem, czując, jak wściekłość przepływa przez całe moje ciało.

— To niby pierwszy raz? — mruknął Ron, stojący za mną. Odwróciłem się w jego kierunku, posyłając mu ostre spojrzenie.

— Nie, nie. To co innego. Wypić to. Stać się mną. Nie! — syknąłem, patrząc prosto w brązowe oczy rudowłosego. Weasley ani trochę nie przejął się moimi słowami, tak samo, jak Thomas, stojący obok niego, który z tym swoim pierdolonym spokojem na twarzy, przyglądał się obrazowi wiszącemu na ścianie.

— W sumie to głupawy pomysł. — odezwał się jeden z bliźniaków Weasley, który opierali się o ścianę, tuż obok wejścia do salonu.

— No, jakby coś poszło nie tak, moglibyśmy skończyć jako gamonie w okularach. — dodał drugi. Westchnąłem ciężko na ich żarty. Naprawdę nie miałem już ani siły, ani cierpliwości do całej tej sytuacji, a co dopiero jeszcze z niej żartować.

— Wszyscy tu są pełnoletni Potter i każdy chce zaryzykować. — powiedział Moody, patrząc na mnie z powagą. Zacisnąłem mocniej szczękę, wbijając swoje ostre spojrzenie w niego. Chciałem się już odezwać, ale przeszkodziło mi, głośne chrząkniecie za moimi plecami. Obróciłem się i zobaczyłem niskiego mężczyznę, który odsunął się od okna i wlepił w nas swoje spojrzenie.

— Zaraz, nie każdy. Mnie tam przymusili. — stwierdził, wysuwając się lekko do przodu. — Mundungus Flecher, pani Potter. — przedstawił, się posyłając w moją stronę nieszczery uśmiech. Skrzywiłem się delikatnie, mierząc jego sylwetkę wzrokiem. — Zawsze pana podziwiałem...

— Flecher nie podlizuj się. — przerwał mu Alastor, bliski chyba rzucenia w mężczyznę swoją laską. Odwróciłem się w kierunku aurora, by kontynuować kłótnię z nim. — Dobra Granger, do roboty — dodał, kiwając głową do szatynki. Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, kiedy poczułem ból wyrywanych z mojej głowy włosów.

— Co ty robisz Hermiona? — warknąłem, wlepiając w nią ostre spojrzenie. Szatynka kompletnie nic sobie z tego nie zrobiła, tylko wrzuciła je do eliksiru. Ludzie w pomieszczeniu zaczęli się przemieszczać, część z nich stanęła w pół okręgu na środku salonu, od lewej zaczynając stali: bliźniaki Weasley, Mundungus, Fleur, Ron, Hermiona, Thomas, Lucy i Nicholas.

— Tych, co wcześniej nie pili eliksiru wielosokowego, ostrzegam, gorszy niż siki goblina. — powiedział Moody, podając buteleczkę Georgowi.

— No widzę, że z ciebie niezły znawca. — zażartował rudowłosy, czym zasłużył sobie na niezbyt przyjemne spojrzenie Szalonookiego. — Nie to żebym coś sugerował. — dodał od razu, biorąc łyk eliksiru i zaraz się skrzywił.

Kolejno podawali sobie butelkę, upijając z niej łyk i zaraz każde z nich coraz bardziej przypominało mnie. Żołądek skręcił mnie ze zdenerwowania i stresu. Nie chciałem, żeby tak ryzykowali. Nie z mojego powodu.

Wystarczająco dużo osób już zginęło przeze mnie.

— Wow jesteśmy identyczni. — krzyknęli bliźniacy, patrząc na siebie.

— Jeszcze nie. — burknął Moody, biorąc z konta pokoju worek, po czym wysypał jego zawartość na środku pokoju. Kilka par jeansów, szarych bluz i czerwonych bluzek z długim rękawem spoczęło na jasnej wykładzinie salonu ciotki Petunii.

— Nie masz czasem czegoś elegantszego? — odezwał się Fred, rozpinając swoją koszulę.

— Ten kolor mi jakoś nie leży. — dodał George, patrząc na czerwoną bluzkę, którą trzymał w rękach.

— I nie musi, nie jesteś sobą. Ściągaj ciuchy i nie gadaj. — syknął Alastor, stukając swoją laską o podłogę. Zmusiłem swoje ciało do jakiegokolwiek ruchu i sam sięgnąłem po bluzkę i spodnie.

Nie podobał mi się ten pomysł nawet w jednej dziesiątej. Wolałem już, iść pieszo do miejsca, gdzie chcieli mnie zabrać, niż pozwolić, żeby tak ryzykowali.

— Dobra lecimy parami. — Odezwał się ponownie po chwili Szalonooki. — Każdy Potter z kimś do ochrony. Mundungus, ty lecisz ze mną, chcę mieć na ciebie oko. Za to Harry...

— Tak? — odezwali się wszyscy, przez co mina aurora zrobiła się trochę zdezorientowana.

— Prawdziwy Harry. — burknął Moody, patrząc na każdego po kolei. — Który to z was u licha.

— To ja. — mruknąłem, podnosząc rękę.

— Polecisz z Hagridem. — powiedział, a ja momentalnie odwróciłem się w kierunku pół olbrzyma, który obdarzył mnie lekkim uśmiechem.

— Przyniosłem cię tu szesnaście lat temu, jak byłeś nie większy niż mały nieśmiałek, to se pomyślałem, że powinienem cię stąd wynieść. — powiedział gajowy, przeczesując ręką swoją splątaną brodę.

— Uważaj, bo się wzruszę. — burknął Moody. — Lucy lecisz z Regulusem, reszta wie z kim. — jeden z moich klonów kiwnął głową, przez co domyśliłem się, że to właśnie była moja siostra. Posłała mi jeszcze pokrzepiający uśmiech, zanim ruszyła w kierunku młodszego z Blacków. — W drogę! — krzyknął Moody i ruszył ku wyjściu z domu.

Wyszliśmy przed dom. Privet Drive świeciło dziwnymi pustkami, jakby każdy wiedział, że szykuję się coś złego i nie należy wychodzić tego dnia z domu.

Wsiadłem do motoru Hagrida i zerknąłem na nich wszystkich po raz ostatni.

Potem wszystko zmyło mi się w jedną plamę i jeśli ktoś zapytałby mnie, o jakieś szczegóły z tamtej drogi to nie potrafiłbym powiedzieć nic oprócz tego, że straciłem jedną ze swoich pierwszych przyjaciółek.

Żegnaj Hedwigo, zawsze będziesz mieć miejsce w moim sercu.

Statuetkę najgorszgo tygodnia w tym roku, już dziś dostaje ten tydzień.

Mam nadzieję, że u was było lepiej.

KimKimkolwiek

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro