Rozdział XII
Deszcz. Zanosił się deszcz. Ciemne chmury niczym nawałnica zbliżały się, panosząc między stromymi szczytami Gór sinych. Okrywały je czarną płachtą, jak gdyby chciały pogrążyć je w mroku, w tajemnicy. Wiatr odbijał się od ciężkich murów, dudnił świstem pomiędzy drobnymi szczelinami, odbijając się potężnym echem w całej twierdzy. Ciemność przenikały tylko potężne, żółte, rozległe błyskawice, które dawały jedyną poświatę na niebie. Postrach, to właśnie wywoływało to miejsce w tamtym momencie. W zimie burze zdarzały się nieczęsto, a jeśli takowe nastawały, były zawsze odbieranie jako ostrzeżenie przed czymś. Cisza przed burzą - powiadają. To przysłowie miało podwójne, a celowe znaczenie.
Wiatr był tak potężny, że zdołał przewrócić drzewo tuż obok bramy. Aster nienawidziła burz. Nienawidziła całym sercem. Powiadają, jak to wiedźmin, może się bać tak drobnej rzeczy. A no może. Nikt żywiołów bowiem lekceważyć nie powinien, nawet jakoby to był drobny grad. Żywioły ziemi są tak same potężne, jak i żywioł ognia. To i tak może ci zaszkodzić. Mniej, czy bardziej, tego lepiej nie sprawdzać.
Blond włosy dziewczyny, rozwiewały jak chorągiewka na dachu zamku. Muskał jej skórę tak delikatnie, a w tym samym czasie tak gwałtownie, że miała ochotę wycofać się z balkonu. Zamknęła drzwi, odchodząc na bok, po czym zapaliła świecę w pokoju, żeby nadać pokojowi światłości. Założyła na swoje ramiona lekko podniszczony koc, następnie zaczęła schodzić po krętych, kamiennych schodach. Stare deski uginały się pod naciskiem stóp, skrzypiac niewyobrażalnie. Z każdym krokiem i grzmotem, zaczęła iść coraz szybciej, wprost do głównej sali. Byleby nie być samej. Wiedźmini, jak to oni, grali w karty, nie przejmując się całkiem pogodą. Dla nich to było nic wielkiego. Zwykła drobnostka. Zwykły wiatr i zwykła burza. Ona jednak przeczuwała, że coś pójdzie nie tak. Usiadła przy wielkim kominku, wpatrując się w ogromne drzwi, które od naparcia wiatru, skrzypiały.
— Widzę, że strach przed burzami dalej Ci nie przeszedł. — Uśmiechnął się Geralt. — Pogrzmi i przejdzie.
— Nie, Geralt. — Zmarszczyła brwi. — Coś jest nie tak.
— Wydaje ci się — powiedział, opierając się o ścianę. — Boisz się, a wtedy w głowie pojawiają Ci się najgorsze scenariusze. Powiem ci, a spróbuj tylko to komuś powiedzieć, że sam boję się teleportów. Raz, jak mi ktoś opowiadał, jakiś mężczyzna wyszedł z niego poćwiartowany jak mięso w karczmie.
— Paskudztwo — odparła, czując jak po jej ciele przechodzą ciarki.
Białowłosy zaśmiał się.
— Każdy z nas się czegoś boi. Tak naprawdę próbujemy być twardzi. Co za kpina myśleć, że kazdy z nas jest bez strachu. Wiesz czego najbardziej się boi każdy z nas? — założył ręce na piersi. — Samotności. Bo bez nikogo przy boku jesteśmy bezużyteczni. Mówią, że to miłość osłabia. I tak jest. Ale nic nie może być perfekcyjne.
Aster uśmiechnęła się pod nosem, wbijając wzrok w podłogę. Dawno Geralt nie powiedział jej czegoś tak głębokiego. Doceniała to. Bo tego potrzebowała. Po chwili Geralt wrócił do kompanów, natomiast dziewczyna nadal siedziała przy kominku. Ogień wirował. Wydawało się wręcz, jakby ułożony był w skomplikowaną choreografię. Taniec. O tym pomyślala, gdy w jej oczach odbijało się przyjemne światło. Uśmiechała się sama do siebie, wyglądając jak wariatka. Grzmoty na niebie wypełniały echem potężne wnętrzne twierdzy. Za jej plecami jednak, poczuła czyjąś obecność. Obróciła się za siebie, widząc Eskela.
— Coś się stało? — zapytała.
— To ja tobie powinienem zadać to pytanie — odpowiedział, mając zmieszaną minę.
Dziewczyna zaśmiała się cicho pod nosem. Wręcz ledwo zauważalnie, jakgdyby jej organizm zrobił to odruchowo.
— Czuję się dobrze — zaczęła, wstając z krzesła. — Czekam na moment, kiedy przestaniecie zadawać mi to pytanie. Nie wiem co jeszcze mogę zrobić, by chociaż przez chwilę zrzucić z siebie waszą uwagę. Uśpić się Somne? Zniknąć? Eskel, błagam cię...
— Nie musisz nic mówić. Dzisiaj zachowujesz się jak nie ty.
— Wiesz co. — Otrzepała spodnie z popiołu z rozpalonego ogniska. — Czuję się źle. Źle, bo w głębi duszy mam wrażenie, że stoi na mojej drodze.
Brunet podrapał się po głowie, zastanawiając się nad czymś. Nie chciał lekceważyć jej obaw, chociaż sam był przekonany, że dziewczyna stresuje sie zwykła burzą. Pomimo wszystko chciał jej pomoc, więc pociągnął temat dalej.
— A więc co czujesz?
— Niepokój. — Zgrzytnęła zębami, aż wypowiadając samo to słowo. — Pozwól mi, że się o czymś przekonam.
Okryła swoje ramiona płachtą, następnie zaczęła iść, kompletnie lekceważąc obecność mężczyzny. Jej niepokój wzrastał. Czuła, że coś jest nie tak. Ręka jej drętwiała, a krew buzowała tak niespodziewanie oraz szybko, że zaraz miała wrażenie, iż wyleje się z jej ciała. Otworzyła ciężkie drzwi, następnie wyszła na plac. Deszcz uderzał o jej ramiona i włosy, powodując całkowite zmoknięcie. Błyskawice rozświetlaly się na niebie. Jedna za drugą. Druga za trzecią. Mocarne świerki uginały się pod siłą wiatru, który naparł tak, że dziewczyna ledwo była w stanie iść przed siebie. Pomimo tego nie przestawała. Gdy udało się jej wyjść za bramę, natomiast pogoda ucichła. Wokół panował spokoj, deszcz przestał muskać jej skórę, a ślad po blyskawicach zniknął natychmiastowo. Wokół słychać tylko było wycie wilków i tuptanie sarn. Dziewczyna natychmiast zawróciła do środka, biegnąc w stronę jednej z bram. Jej ciało jednak jakby zamarło. Nie mogła ruszyć się z miejsca, chociaż czuła i widziała wszystko, co się wokół niej dzieje. Po chwili zza muru wyszła zakapturzona postać. Miała czarny, długi płaszcz, który wirował na wietrze. Czas ruszył do przodu, a blondynka upadła na kolana, wprost w kałuże. Spojrzała na postać przed sobą.
— To nie ciebie szukam — przemówił, idąc do przodu. — Oddal się, a nie zrobię ci krzywdy.
Blondynka przełknęła ślinę, czując suchość w gardle. Jej ręka drżała niesamowicie, tak samo jak jej ciało od nawału deszczu.
— Kim jesteś i po co tu przyszedłeś — zapytała, wstając na nogi.
— Powtarzam. Odejdź stąd, a nic ci nie zrobię — rzekł, odsłaniając kaptur.
Mężczyzna miał czarne, krucze lokowane włosy do ramion oraz ciemne jak czekolada oczy, wypełnione mrokiem.
Blondynka patrzyła przez chwilę na postać mężczyzny, który zaczął iść w stronę bramy. Odwrócił się do niej plecami, lecz dziewczyna wstała, biegnąc w jego stronę. W tym samym momencie postać odwróciła się, po czym z potężna siłą cisnęła nią siedem metrów do tyłu, ryjąc w błocie i uderzając w mur. Czuła jak jej żebro łamie się, a plecy chrupią. Świat wokół niej zawirował. Postać ruszyła. Widziała kątem oka jak wchodzi do środka.
W sali zebrani mężczyzni zdziwili się. Kilka z nich natychmiast chwyciło swoje miecze, jednak każdy z nich, został pchnięty do tyłu. Czarodziej przyśpieszył kroku, idąc w stronę Vesemira. Starszyzna chwycił ze stojaka miecz, natychmiast chroniąc się Quen. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Jego czary jednak były potężniejsze. Bardziej wyrachowane, w tym sprecyzowane. Starszyzna tracił siłę, a z nim zaklęcie, które chwilę później wygasło. Czarodziej stanął przed nim, okrążając go.
— To ci niespodzianka. Myślałem, że wybiliśmy już każdego z waszej zacnej gromady.
— Jak widać nieskutecznie — odparł bez strachu.
— Nic bardziej mylnego — zaśmiał się swoim szorstkim głosem. — Jak dobrze, że mam chwilę z tobą sam na sam. Swoją drogą, jestem Ares. Chcę żebyś znał imię swojego oprawcy. Wypada to bardziej... Komfortowo, nieprawdaż?
— Nie będzie żadnej śmierci — syknął, rzucając na Mężczyznę Aard.
Czarodziej poleciał do tyłu, jednak tylko go to bardziej zezłościlo. Wokół jego nóg wyrosły plącza, które owinęły ciało mężczyzny, przyciskając go do ściany. Reszta wiedźminów bowiem, nie była w stanie się podnieść poprzez zaklęcie. Mogli tylko obserwować sytuację.
— Pora się pożegnać, Vesemirze.
W tym samym momencie podłoga pod czarodziejem zapadła się, a rzucony czar uderzył w jednen z żyrandoli. Ciężki metal na łańcuchu, zsunął się na dół z hucznym dźwiękiem. Podpalone świeczki rozzarzyly się na ubraniu czarodzieja, który stanął w ogniu. Po środku sali stanęła blondynka, trzymając się za biodro i widocznie kuśtykając. Na chwiejnych nogach zaczęła iść w stronę mężczyzny, spoglądając na niego z góry.
— Ty dziwko — syknął, gasząc z siebie zaklęciem ogień.
To jednak było jego ostatnio słowo. Chwilę później była już cisza. Obezwładniająca. Przepełniająca każdy zakamarek. Ręka Aster zadrżała wymownie, czując jak jej kości zaczynają się skręcać, a z jej nosa pociekła krew. Czarodziej w czarnej szacie, opadł na ziemię, z martwymi jak dzicz oczami.
Ze skręconym, przez magię karkiem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro