Rozdział 26.
Dziękuję za głosy i komentarze :)
(rozdziały 37-38)
Aileen patrzyła smutno na śpiącą siostrzyczkę. Aprilynne leżała zwinięta w kłębek na fotelu, owinięta w koc. Potrafi spać zawsze i wszędzie.
Leciały właśnie samolotem do drugiej kwatery Viatorów.
Dziewczynę zawsze intrygowało to, że organizacja dała sobie nazwę sugerującą wędrowników (homo viator - człowiek wędrowny), a w rzeczywistości po prostu siedzieli w jednym miejscu.
Leciały, by zrobić coś nieludzkiego, coś, co spowoduje cierpienie u wielu ludzi. Pogładziła siostrę po włosach. Dziewczynka nawet nie drgnęła. Jedynie uśmiechnęła się przez sen. Aileen westchnęła i wyjrzała przez okno na ziemię. Pomyślała o Warnerze.
Jej brat. Syn ojca.
Kiedy zobaczyła go pierwszy raz, już wiedziała, z kim ma do czynienia. Paris Anderson dobrze go wychował. Rok młodszy od niej, a był obdarzony niezwykłą zdolnością przewidywania i wytrwałością.
— Dlaczego nie umiesz po prostu tego zrozumieć? — warknął ojciec.
Byli w lesie, ubrani w maskujące ubrania. Nie byli sami. Obok nich stał Naczelny Bhaduri.
— To powinno być zakodowane w twoim umyśle od zawsze. Powinnaś to robić automatycznie.
— Nie potrafię — wychrypiała. Wypuściła z ręki nóż.
— Zabij go, albo ja zabiję ciebie — syknął Bhaduri. Jego ciemne oczy błyszczały szaleństwem.
— Nie mów tak — powiedział ostro Anderson. — Jest za młoda, teraz tego nie zrobi. Chociaż powinna. — Obrzucił ją zimnym spojrzeniem. Wyrażało ono wszystko: pogardę, złość, zawiedzenie... lód.
— Patrz. Następnym razem ty tak zrobisz. A kiedy zostaniemy napadnięci, to właśnie zrobisz z buntownikiem.
Skinął głową Bhaduriemu. Ten podniósł nóż i powoli przejechał po gardle chudego mężczyzny ubranego w podarte szmaty, który klęczał między nimi. Kiedy z rany zaczęła tryskać krew, zaczął charczeć.
Aileen mimowolnie cofnęła się o krok i zasłoniła usta dłonią, żeby nie zwymiotować. Zaczęła dygotać.
Mężczyzna padł na ziemię, a z jego oczu zniknęło życie.
Bhaduri uśmiechnął się zimno, po czym odszedł chichocząc pod nosem. Anderson spojrzał na córkę.
— Ostatni raz. Ostatni raz mnie zawiodłaś — wycedził.
Kiwnęła głową przerażona. Wiedziała, co będzie potem.
Kolejne baty na plecy.
Zastanawiała się, czy Warner też przeżywał to samo, co ona.
***
Tymczasem w głównej kwaterze, zwanej Gniazdem, Warner nerwowo chodził po pokoju, który miał dzielić z Castle'm. Chwała Bogu tylko z nim, a nie z Kentem.
Mimo odkrycia, że są braćmi, nadal niezbyt się "przyjaźnili".
W ręce trzymał kopertę, którą dała mu Aileen. Była nieduża, jednak całkiem wypchana kartkami. A raczej jedną dużą kartką złożoną kilkakrotnie, tego, co wyczuł samym dotykiem. Widział napisane zgrabnym pismem imię Kishimoto. Musiał mu to oddać, jednak nie miał okazji.
Więc musi go znaleźć.
Wyszedł z pokoju, zdecydowany dać Kenjiemu kopertę. Nie musiał go szukać. Wspomniany właśnie miał podchodzić do drzwi.
— Tu jesteś. Idziesz do reszty? — spytał.
— Tak — kiwnął głową Warner. — Jak widzisz, idę.
Kenji przewrócił oczami i zawrócił.
— Kishimoto — powiedział blondyn. — Mam coś ci dać...
— Nie chcę w twarz. Jest zbyt piękna.
— Protestowałbym, ale kłótnie z tobą są nużące. — Warner pokazał mu kopertę. — Aileen mi to dała.
Twarz Kenjiego w momencie zmieniła swój wyraz.
— Co to? — spytał ożywiony.
— Pewnie zakaz zbliżania się — prychnął cicho, podając mu kopertę. Kenji niemalże wyrwał mu ją z ręki, ale, o dziwo, nie otworzył jej. Zamiast tego przyglądał jej się chwilę, po czym schował ją pod sweter. Tuż na sercu.
— Dzięki — mruknął. — Idziemy? — Niemal obojętnie ruszył korytarzem, jednak Warner zobaczył drżenie jego dłoni.
W niedużym pokoju zgromadzili się ludzie z Sektora 45, Grayson, Jamie i Claire, oraz grupka Viatorów.
— W jakim celu tu jesteśmy? — zapytał jeden z Viatorów.
— I dlaczego są tu sami obdarzeni?
Obdarzeni? Warner zmierzył całą grupę spojrzeniem. Siedzieli sztywno na krzesłach. Patykowata dziewczyna z popielatymi warkoczykami nerwowo wykręcała palce.
— Moi drodzy... — Grayson stał przed nimi. — Ta narada jest bardzo ważna. Szybko zauważyliście, że są tutaj wszyscy z darami, chociaż są tu też osoby, które ich nie mają.
Warner wiedział, do czego zmierza. Przyjaźń, wspólne treningi, walka u swojego boku...
Grayson właśnie zaczął o tym mówić.
— Jednak poza tym jest sprawa, która jest bardzo ważna.
— To znaczy? — spytał obojętnie blondyn. Kenji obok niego poruszył się niespokojnie.
— Dostaliśmy wiadomość od drugiej bazy. Znaleziono kogoś, kto ma taki sam dar jak inna osoba.
— Taki sam dar? — zapytał zdziwiony Castle. — Zdublowany?
— Najprawdopodobniej. Wiemy, że są osoby, które umieją to samo, co Aprilynne Stark i Julia Ferrars.
Warner poczuł się tak, jakby ktoś wziął cały jego ból, całe cierpienie, złożył to w młot, dokładając do tego wściekłość, żal, nienawiść, rozgoryczenie i uderzył go w serce.
Ktoś z takim darem, jak ona.
Julia.
Nawet myślenie o niej sprawia mu ból.
— Dziewczyna uległa wypadkowi i przebywa w innej bazie. Jest tam też chłopak, który ma ten dar, co dziewczynka. Aprilynne — mówił Grayson.
Grupa z Sektora 45 ledwo go słuchała. Wiadomość ich zszokowała. Warner dostrzegł łzy w oczach Kenjiego.
I poczuł, że sam chętnie by się rozpłakał.
***
— Aileen Stark — usłyszała głos. — A to pewnie Aprilynne.
Wysoki mężczyzna w czarnym swetrze podszedł do nich pewnie.
— Temple — powiedziała obojętnie dziewczyna. — Miło znów cię widzieć.
Kay Temple, którego widziała może cztery razy w życiu, współpracownik Graysona, kiwnął głową.
— Cała przyjemność po mojej stronie. — Zaprowadził je do windy, która zjechała w dół.
Aileen westchnęła, przytulając siostrę do boku. Kolejna baza pod ziemią. Świetnie.
— Co z... nią? — spytała ostrożnie.
— Stabilna. W porę ją uratowano. Leży w śpiączce.
— Jakim cudem... — Zaczęła pytać, ale przerwał jej.
— Nie tu. - Nachylił się nad dziewczynką stojącą przy niej. — Witaj, Aprilynne.
Aprilynne spojrzała na niego spokojnie.
— No cześć.
Temple zachichotał.
— Pewna. Jak starsza siostra. Jak się masz?
— Dobrze. — Dziewczynka spojrzała w podłogę.
— Musisz wiedzieć, że bardzo nam pomożesz. Koleżanka twojej siostry miała ważne informacje w głowie. Niestety na skutek wypadku straciła pamięć. Wprowadzisz jej do głowy wszystko to, co ci powiemy, a wtedy pamięć jej się odblokuje. Co powiesz? — Uśmiechnął się, przykucając obok niej.
— Skąd wiecie, że to pomoże? I co to był za wypadek?
— Nie męcz mojej siostry. To, że musi to zrobić, jest wystarczająco złe — warknęła Aileen.
— Spadł na nią kawał muru, pod którym ćwiczyła — powiedział do dziewczynki Temple, ignorując jej starszą siostrę. — I wiemy, że pomoże, ponieważ jest tu osoba, która umie robić to samo, co ty, jednak jest słabsza.
— Jest tu ktoś taki jak ja? — zainteresowała się April.
— Tak. Jednak jej umiejętności są znikome w porównaniu do twoich.
— Skąd wiesz, co umiem?
— Wasz znajomy mi mówił.
— Grayson — burknęła Aileen. — Czyli przypadek dublowania darów?
— Tak, kolejny — westchnął Temple.
W tym momencie otworzyły się drzwi od windy. Temple zaprowadził je do swojego gabinetu mówiąc im, że ich rzeczy zostaną zaniesione do pokoju, a potem ktoś je tam zaprowadzi.
— Usiądźcie. Coś do picia? — spytał.
— Prosimy tylko wodę — rzuciła Aileen. — Ile jest takich przypadków, jak April i ta druga osoba?
— Niewiele, aczkolwiek cały czas badamy. Szczególnie sprawdzamy osoby, które mieszkały w sektorach sąsiadujących z 45. Ta awaria elektrowni na pewno ma z tym wiele wspólnego.
Aileen kiwnęła głową i rozejrzała się po gabinecie. Duży pokój, pełen półek z segregatorami. Niezbyt przytulny. A właściwie to nie był ani trochę przyjemny.
Siedziały na krzesłach, a Temple wyciągnął teczkę. Podał ją starszej z sióstr.
— Wszystko to ma być przeniesione.
Dziewczyna z odrazą otworzyła dokumenty i zaczęła je przeglądać. Pokręciła głową.
— Nie wiem, co chcecie osiągnąć.
— Nie wiesz? — Temple uniósł brwi do góry. — Ojciec cię nie nauczył?
— Czego? — Zesztywniała.
— Najważniejsza rzecz... — zaśmiał się pod nosem. — Daj siostrze materiały, niech już się zapoznaje. Umiesz czytać? — zwrócił się do April. Dziewczynka kiwnęła głową i zabrała teczkę, po czym zaczęła powoli czytać, szepcząc pod nosem.
— O co chodzi? Czemu chcecie to robić? — spytała po minucie April. — To nie będzie miłe.
— Ale musimy. Dla jej dobra.
Wstał z krzesła i podszedł do drzwi. Zawołał kogoś, kto stał na korytarzu.
— On zaprowadzi was do pokoju. Weźcie te materiały.
Do pokoju wszedł strażnik, który stał przedtem obok drzwi. Temple miał wychodzić, ale w drzwiach odwrócił się.
— Aileen. — Dziewczyna spojrzała na niego pytająco. — Kontrola. To chcemy osiągnąć. Powinnaś to wiedzieć.
Wyszedł, zostawiając układającą wszystko w głowie dziewczynę.
***
— Już, skarbie? — spytała Aileen.
Aprilynne spała przez siedemnaście godzin. Przedtem zjadła porządny posiłek i wykąpała się. Teraz, pełna energii, miała iść i wykonać zadanie.
— Pamiętasz, co mówiłam?
— Tak. — Dziewczynka odgarnęła warkoczyki z ramion.
— Dobrze.
Wyszły z pokoju, który im przydzielono i poszły do gabinetu Temple'a.
— Jest gotowa — powiedziała Aileen do mężczyzny.
— Fantastycznie.
Wyszli w trójkę z pomieszczenia i udali się do małej izolatki.
Były w niej krzesło i mały stolik. I wąskie łóżko.
Leżała na nim chudziutka dziewczyna, ubrana wyłącznie w koszulę szpitalną. Do rąk miała podłączone kroplówki, a tułów miała owinięty bandażami, które były widoczne dzięki małemu dekoltowi. Gęste rude włosy były rozłożone na poduszce. Na czole miała małe rozcięcie. Aileen przełknęła ślinę na jej widok.
Czuła się podle z tym, że nie umiała zaprotestować. Że nie umiała jej obronić. Przeszłość przeszłością, ale nawet ona na coś takiego nie zasługuje.
***
— Co dalej? — spytał Bhaduri.
— Jest dobrze. Coraz lepiej — mruknęła Promise. — Już prawie ich mamy.
Czwórka Naczelnych siedziała w sali konferencyjnej. Casas wypalił już kilka cygar, lecz nie miał dość.
— Tak po prostu wysadzimy? — zaśmiał się chrypliwie.
— Lepiej wpuścić tam gaz — powiedział Bhaduri.
— I ryzykować to, że mogą mieć filtry, które zniwelują truciznę? — burknęła Brodie. — W dodatku nie mamy pewności, że mają siedzibę pod ziemią.
— To oczywiste, moja droga Lacey, że siedzibę mają pod ziemią. Wykryliśmy tam duży ruch. Teraz... — ciemne oczy Bhaduriego zabłysnęły — wystarczy poczekać na odpowiedni moment...
***
— I jak? — Claire podeszła do Jamiego stojącego przy ekranie i objęła go w pasie. Mężczyzna uśmiechnął się lekko i pogładził ją po ręce.
— Już prawie skończyłem.
— Dobrze — zadudnił głos za nimi. Grayson pojawił się w pokoju, zaskakując ich niespodziewanym przybyciem. — Co napisali?
— Że wzięła się już do pracy i dobrze jej idzie. Przy okazji zajmują się pracownikami tam, by nie spaprali czegoś przez zły zwrot — mruknął Jamie.
— Jerome... — powiedziała cicho Claire. — Nie powinniście tego robić.
— To nasza jedyna szansa. Gdyby pamiętała to, co wcześniej, nie opanowalibyśmy jej. Julia Ferrars nie żyje i mamy do dyspozycji tylko Lenę. Lenę... Grayson. — Uśmiechnął się z dumą.
***
Tymczasem w drugie bazie Viatorów, młoda dziewczyna, nazywana Leną Grayson, otworzyła szeroko oczy w morskim kolorze i zaczęła krzyczeć.
Dwóch ochroniarzy złapało ją, kiedy zeskoczyła z łóżka, zrywając wszelkie rurki, ale odepchnęła ich tak mocno, że wpadli na ściany po obu stronach pokoiku. Ich ciała zadrgały, kiedy uszło z nich życie.
Wybiegła z izolatki.
Panika.
Ból
strach
przerażenie
zagubienie
biegła po korytarzach, szukając wyjścia.
Uderzyła w mur pięścią.
Nie jestem dzieckiem.
Nie jestem ofiarą, którą musicie faszerować lekami.
Moja moc należy tylko do mnie i nie użyjecie jej przeciw nikomu.
Krzyczała. A oni nie rozumieli, jakim cudem wszechobecny w niej spokój zniknął.
Ta siła ją przejmuje, mówili.
Widziała oczy, które patrzyły na nią z bólem. Patrzyły z miłością.
Kochanie, czy to ty?
Nagle ściana na nią spadła.
Obudziła się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro