Rozdział 1.
Słońce wpuściło swoje promienie przez duże okno, prosto na moją głowę. Uśmiechnęłam się sennie i przeciągnęłam na łóżku, czując przyjemne ciepło i łaskotanie po szyi. Nie.
Stop. Słońce nie łaskocze. A zwłaszcza po szyi...
Otworzyłam oczy. Pochylająca się nade mną piękna twarz rozpromieniła się idealnym uśmiechem, widząc moją pobudkę. W ręce trzymał białe piórko.
Piórko.
Obudził mnie łaskotaniem po mojej szyi piórkiem.
Uśmiechnęłam się sennie.
— Dzień dobry, śpiochu — powiedział czule Aaron.
— Mmm... która godzina? — wymamrotałam.
— Idealna, by pobyć sami we dwoje... — Pocałował mnie w szyję. — Bez obowiązków... — jego usta jego cudowne usta zawędrowały na policzek — najlepszych przyjaciół, którzy będą nam dogryzać z byle powodu... — Zachichotałam jak mała dziewczynka słysząc wzmiankę o Kenjim, ale śmiech zmienił się w westchnienie, kiedy Warner przyłożył swoje usta do moich.
Pasowały do siebie idealnie, jak dwie połówki całości.
Jego dłonie zawędrowały pod moją koszulkę do spania. Zadrżałam, czując coś przypominającego impulsy elektryczne, tylko bardziej ZNACZNIE bardziej przyjemne sunące po mojej skórze tam, gdzie Warner przesuwał palcami.
Moje ręce żyły własnym życiem, wplątując się w jego miękkie złote włosy, po czym zsunęły się na jego szyję.
Nie mam pojęcia, jak by to się zakończyło, gdyby nie pukanie do drzwi sypialni.
Usłyszałam ciche przekleństwo Aarona.
— Jeżeli to Kishimoto, to już nie żyje.
Przewracam oczami.
— Kenji by tu wszedł bez pukania.
— W sumie racja — parsknął. — Chce obronić cnotę... — przerwało mu ponowne pukanie.
— Już idziemy! — zawołał Warner. Pocałował mnie szybko, lecz mocno i poszedł otworzyć drzwi.
Za drzwiami stał Delalieu. Trzymał w ręce arkusz papieru.
— Przepraszam, że przeszkadzam.
— O co chodzi, Delalieu? — zapytał Aaron.
Staruszek przełknął ślinę.
— O ósmej rano przyszedł mail od Komitetu Odnowy.
Gwałtownie się wyprostowałam na łóżku. Wymieniłam z Aaronem poważne spojrzenia
Oby to było to, na co czekaliśmy
Oby to było to, na co czekaliśmy
Oby to było to, na co czekaliśmy
— Przywódcy są bardzo zainteresowani spotkaniem. Chcą poznać wszystkich, którzy mają jakiś talent, a zwłaszcza panią, jako nowego, samozwańczego przywódcę.
Czyli nie zamierzają nas na razie atakować. Dobrze.
Wpatrywaliśmy się w Delalieu.
— Kiedy? I czy napisali, gdzie? — zapytał Aaron.
— Tak, proszę pana. — Porucznik kiwnął głową. — Chcą przygotować trzeci Kapitol na przyjęcie wszystkich, więc termin przypada za 2 tygodnie.
— Wszyscy mamy się pojawić? — spytałam.
Delalieu zerknął na kartkę.
— Napisali, że chcą poznać wszystkich z darami.
Spojrzałam na Warnera. Myśli miotały się w mojej głowie.
— Co z Ianem? Przecież on jest zwyczajny! A Alia? Projektuje najlepsze kombinezony, ale to nie jest taki dar, jaki mamy my! — zauważyłam. Nie chciałam ich zostawiać, nie moich przyjaciół.
— Rzeczywiście... — mruknął. — Nie mam pojęcia. Chyba będziemy musieli ich tu zostawić... Mogą tu czekać na nas i razem z Delalieu mieć oko na sektor, kiedy nas nie będzie.
— Zostawić towarzyszy? — zawołałam. — Walczyli przeciwko ludziom Andersona razem z nami! To ludzie z Punktu Omega!
— Mamy jakiś wybór, kochanie? — westchnął Warner. — Też nie mam ochoty tego robić. Wolałbym tu zostać i trzymać cię z daleka od tych potworów, ale zaproszenia od Komitetu się nie odrzuca.
***
W jadalni cała nasza drużyna siedziała nad śniadaniem. Są tacy weseli, pogodni.
Nie mają na razie pojęcia, że część z nas pojedzie prosto do jaskini smoka... a raczej smoków.
— Dżej! Zmęczeni, późno przychodzicie na śniadanie... Mam wnikać czy szkoda naszych niewinnych umysłów? — zapytał kpiąco Kenji.
— Kenji! — ofuknęła go Lily.
Aaron odsunął mi krzesło. W podzięce obdarzyłam go bladym uśmiechem, którego nie odwzajemnił.
— Dobrze się czujesz, skarbie? — zapytał cicho. Kiwnęłam głową.
Nalał nam kawy, po czym nałożył mi na talerz jedzenie. Za dużo, nie przełknę. Nie wiem, czy będę w stanie w ogóle coś zjeść.
— Drużyno... jest ważna sprawa do obgadania — zaczęłam powoli.
Wszyscy przerwali jedzenie i popatrzyli na mnie. Widząc moją minę przestali się uśmiechać.
— O co chodzi? — Ciszę przerwał Kenji. Jakżeby inaczej.
— Dziś rano przyszła wiadomość od Komitetu Odnowy — odpowiedział mu Aaron.
— Chcą zobaczyć nas wszystkich. Wszystkich obdarzonych — dopowiedziałam. — Za dwa tygodnie mamy się stawić w Kapitolu.
Na chwilę zapadła grobowa cisza.
Słyszałam walenie mojego serca w piersi. Spojrzałam na poważnego Warnera.
Też czuł tą ciszę, widziałam to po nim.
A potem zapanował chaos.
— ... DO KAPITOLU?...
— ... ale jazda, jedziemy do stolicy!
— ... wszyscy?
— ... tylko obdarzeni...
— ... prosto w ich paszcze...
Raban, jaki zapanował w jadalni, nie sprzyjał niczemu i nie poprawiał mi humoru. A uciszenie wszystkich było niemal niemożliwe.
Nagle wszystkie krzesła się zatrzęsły. Wszyscy ucichli, po czym spojrzeli zaskoczeni na zirytowanego Castle'a.
— Panno Ferrars, proszę kontynuować — powiedział cicho. Kiwnęłam głową.
— Za dwa tygodnie mamy się stawić w Kapitolu. Tylko ci obdarzeni.
— A ja i Alia? Mamy zostać? — zapytał oburzony Ian.
— Chyba tak... — mruknęłam niepewnie.
— Wątpię, żeby Przywódcy byli zadowoleni z obecności zwykłych żołnierzy, choć nie wiem, jak bardzo byliby z nami związani — rzekł Aaron.
— Ja nie chcę zostawać tutaj, skoro Adam wyjeżdża nie wiadomo gdzie i na jak długo! — zawołał James. W jego oczach stanęły łzy.
Kenji szturchnął go lekko w ramię.
— Pojedziesz, kolego. Twoje ciało leczy się za szybko, a to też dar.
Adam ścisnął rękę braciszka.
— Nie zostawiłbym cię przecież, Jamie — powiedział ciepło.
Wszyscy wpatrywaliśmy się w siebie nawzajem.
— Czyli co? Przygotowania do ostrej jatki zacząć czas? — zapytał Kenji. Uśmiechnął się krzywo.
— Nawet tak nie mów. — Spojrzałam na niego surowo.
Hej, to ja :) dziękuję za głos i zerkanie tutaj. Ktoś, kto obserwuje bloga, wie, że w tym rozdziale są połączone rozdziały 1 i 2. Tak, jak uprzedziłam na blogu, zmiany tutaj będą wprowadzane nie raz :D miłego czytania następnych rozdziałów, naprawdę się nie obrażę za gwiazdki :D
Dobranoc :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro