Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2




Ostatnie pożegnanie z jedyną osobą, która zainteresowała się moim wyjazdem, było ciche, ale nie chciałem by takie było. W sumie chyba nikt się tak nie żegna jak odchodzi się na zawsze. Znałem ją od roku, a jedyne co sobie powiedzieliśmy to "pa". Nic więcej.

Trzymając sportową torbę w ręce podszedłem do jedynego, nowego i nigdy wcześniej nie widzianego samochodu na parkingu tuż przy blado-szarym budynku. Czerwony lakier wybijał się przy monochromatycznym tle, jakie tworzył sierociniec, asfalt i drzewa pozbawione liści. Carmen ostatni raz spojrzała się w lusterko nad kierownicą i wyszła z samochodu. Rzuciła szminkę na skrzynkę rozdzielczą.

— Gotowy? — zapytała z uśmiechem, na nowo pomalowanych na fuksję, ustach. Wystukała coś na telefonie i podeszła do mnie jak gdyby nigdy nic. Przeszły mną dreszcze gdy przeciągnęła dłoń po moim ramieniu w pocieszającym geście. Nie wiedziałem jak się zachować. — Wsiadaj, schowam twoje bagaże i możemy jechać. — powiedziała rozentuzjazmowana. Nie czekając na moją reakcje, prawie wyrwała mi z rąk torbę i położyła ją na ziemi obok bagażnika.

— Wsiadaj, wsiadaj — powiedziała, siłując się z kluczami i zamkiem. Bez większego wyboru, wsiadłem do pojazdu. Carmen weszła, z cichym westchnięciem do auta i szybko wyjechała z terenu sierocińca.

Patrząc na szary budynek w lusterku samochodu przypomniały mi się wszystkie dobre rzeczy z nim związane. Ogarnął mnie smutek, jakby na złość, jakby mój organizm chciał w tej chwili otworzyć drzwi jadącego samochodu, wybiec i wrócić do tego budynku. Aż zaparło mi dech.

Nie zrozumiałem tego uczucia. W ogóle nie zrozumiałem tego że tak się przejąłem. Jakby wyjazd otworzył mi oczy, dał zdolność do odczuwania. Tak, to było dziwne.

Dziwnym też było to, że moja siostra wraca po sześciu latach, a przynajmniej kobieta, która się za nią uważa i każdy jej wierzy, że to rzeczywiście ona. Cały czas miała przyklejony uśmiech do twarzy, jakby nie umiała wyrażać żadnej emocji, prócz szczęścia. Patrzyła z roztargnieniem wszędzie, średnio zwracając uwagę na drogę. Na szczęście nie wjechaliśmy na autostradę między stanową. Może pożyję jeszcze trochę, pomyślałem.

— Zawsze jesteś taki spięty? — Zaśmiała się blondynka. Gdy prowadziła, siedziała zgarbiona i starała się patrzeć na drogę, ale jej wzrok wędrował cały czas na mnie.

Nawet nie wzruszyłem ramionami.

— Tak się cieszę, że w końcu jesteśmy razem — powiedziała z uśmiechem. Ona cały czas mówiła coś z uśmiechem! — Mam nadzieję że ci się spodoba. Charles sam kupował meble do twojego pokoju. Powiedział, że dla mnie to też ma być niespodzianka, więc nie zaglądałam tam jeszcze.

Wydałem z siebie ciche "aha", by nie było że jestem niemową, co minęło się trochę z celem. Carmen zmarszczyła brwi, a z jej ust zniknął uśmiech. Chyba wyszedłem na gbura.

Nie odzywałem się do Carmen przez całą odbytą podróż. Nie wiedziałem co miałbym jej powiedzieć. "Nawet nie wierzę, że jesteś moją siostrą, ale pojechałem z tobą bo nie chciałem gnić w tym zapchlonym Wisconsin". Mimo iż było to szczere, obudziły się we mnie maniery i takt, które nakazywały mi tego nie mówić. Wolałem siedzieć cicho, aż do Milwaukee.

Po półgodzinnej jeździe,dotarliśmy do, jak głosiła informacja przy granicy, "Największego miasta stanu Wisconsin, Millioke*".

— Musimy oddać samochód do wypożyczalni. — Wskazała na biały, niski budynek, stojący obok lotniska. Zaparkowała jednym kołem na krawężniku. Nie chciałem być aż tak niemiły, ale byłem sceptycznie nastawiony do jej umiejętności jazdy, a zwłaszcza parkowania. Spojrzała na zegarek.

— Mamy jeszcze trzy godziny do odlotu. Jadłeś obiad?

Przechadzaliśmy się po deptaku przy plaży w Milwaukee. Carmen kupiła frytki w jakiejś budce. Śmiałem wątpić by było to pożywny posiłek, ale po tych wszystkich obiadach w sierocińcu była to miła odmiana. Jedzenie tam nie było straszne, po prostu tam wszystko było tak niedobrze działające na psychikę, że nawet winiłem zwykłego kotleta za zło całego świata.

Carmen przysiadła na drewnianym podeście, zdjęła buty i zaczęła przebierać nogami w piasku. Wpatrywała się w fale Michigan, po których ślizgało się popołudniowe światło słoneczne.

— Przepraszam — powiedziała. Popatrzyła na mnie mrużąc oczy od słońca. Usiadłem obok, bez odpowiedzi. — Nie chciałam. Znaczy chciałam. To trudne.

Nie wiedziałem o czym mówi. Mogłem się tylko domyślać.

— To wszystko wtedy było dziwne. Nadal jest. — Przestała cokolwiek mówić i skupiła się na grzebaniu widelcem w papierowej torbie z frytkami.

Chciałem krzyczeć. Chciałem krzyczeć tak głośno by każdy mnie usłyszał. Nigdy nie przykładałem wagi do słów jakie ktoś mówi. Słowa to tylko ta część, którą osoba chce pokazać, ale niejasność i nieskładność zdań Carmen, doprowadziła mnie do szewskiej pasji.

Za co chcesz mnie przeprosić do cholery. Krzyk wiązł w moim gardle, ale powstrzymywałem się, niewiadomo po co.

— Jesteś za cichy, jak na Ambrose'a — powiedziała z innym uśmiechem. Bardziej ironicznym, mniej szerokim, przy którym prawie nie otwierała ust. Złość i żałość zniknęła z atmosfery, a pojawiła się konsternacja. Byłem wręcz pewny, że wspomina jedną z kłótni z ojcem. Oboje nie należeli do osób, które są ciche i wycofane. Oboje byli pewni siebie i prawości swoich czynów. Ojciec często nawet za bardzo.

Nie chciałem już krzyczeć. Nie chciałem już nic robić. Znów otuliła mnie mgła odrętwienia, która była mi znajoma. Mimo że opuściła mnie rankiem, powróciła, jak stara przyjaciółka z dalekiej podróży, a ja sam pobiegłem w jej ramiona.

Umilkłem. Przynajmniej w myślach. Może chciałem zrobić wszystko by nie być kojarzony z tymi "głośnymi" Ambrose'ami. Na pewno wspomnienie o tym wszystkim, sprzed jedenastu lat, znów mnie uspokoiło i byłem na powrót biednym Marcusem z sierocińca.

To uczucie było na tyle bezpieczne, że nie musiałem nic. Przy szczęściu zwykle się uśmiecha, przy zdegustowaniu krzywi, smutek wymaga płaczu, bądź jakiegoś grymasu, a obojętność wymaga tylko bycia, wykonywania podstawowych, podtrzymujących życie czynności.

— Musimy już iść. — Znów miała uśmiech na twarzy. Nie ironiczny, a zwyczajny, jakim darzyła mnie przez ten cały dzień.

Czy ona mnie oszukiwała? Czy oszukiwała urzędniczkę, a przy tym nawet samą siebie? Grała. Zauważyłem tego samego dnia kiedy ją poznałem. Nawet się nie postarała. Z jednej strony chciałem się wycofać, zadzwonić na telefon, wypisany na wizytówce pani Sarah, którą mi wręczyła, a z drugiej strony chciałem ją przyjąć taką jaka jest, mimo że kłamie.

Poszedłem na najgorszy kompromis w moim życiu. Ruszyłem za nią, ale postanowiłem już nigdy nie ufać jej uśmiechowi.


Serce i inne narządy podeszły mi do gardła, kręciło mi się w głowie i miałem ochotę zwymiotować, a to wszystko za sprawą wznoszenia się w niebo, niewielkiego samolotu, nieznanej mi linii. W ogóle nie znałem się na firmach lotniczych, więc nawet ta niewiedza mnie nie dziwiła.

Carmen z nonszalancją, podziękowała za kieliszek szampana proponowany przez stewardessa'e**. Wyjęła jakąś gazetę o modzie i zaczytywała się w artykule, lub przeglądała zdjęcia z sesji zdjęciowych.

Z wyraźnego braku rozrywek, czy zajęć, wziąłem jeden z niewielu podręczników, a padło na historię. Nawet go nie otworzyłem, bo moją uwagę przyciągnęła gazeta, czytana z zaangażowaniem przez Carmen.

— Ładna co nie? — zapytała mnie Carmen. Przez chwilę myślałem, że mówi o modelce, reklamującej najnowszą kolekcję wysoko półkowej marki, jednak jej wzrok był skierowany na małe zdjęcie przy artykule, pokazujące jego autorkę. — To córka naszej sąsiadki. Jak dowiedziała się że pracuję w "Bazarze" zaczęła mi podrzucać jakieś w teksty. Redakcja ją pokochała. Zresztą jest świetna. — Dodała szybko.

Nie zdążyłem nawet spojrzeć o czym pisała ta "świetna" nastolatka. Carmen szybko zaczęła wertować strony gazety, gdzie jak potem się dowiedziałem, ubierała modelki do sesji.

*Millioke to indiańska nazwa Milwaukee.

**Autorka nie ma zielonego pojęcia jak to odmienić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro