Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1


— Mogłabym prosić Markusa? — zapytała starsza kobieta w brązowej garsonce. Nauczyciel matematyki skinął w moją stronę i wskazał drzwi. W połowie drogi do kobiety dodała — Z plecakiem.

Większość oczu znanych mi ludzi, była skierowana na mnie. Zebrałem swoje rzeczy z ławki, chwyciłem za plecak i wyszedłem z sali. Byłem już tak zmęczony, że nawet nie siliłem się na zdziwienie czy zdenerwowanie. Obojętność wymalowana na twarzy to mój znak rozpoznawczy, od kiedy moja siostra postanowiła mnie porzucić.

Przemierzałem obdrapane korytarze szkoły, aż do skrzydła sierocińca, z którym ta instytucja była połączona. Stukot butów ze skóry krokodyla (a przynajmniej z czegoś, co miało tę skórę imitować) odbijał się echem. Wpuściła mnie pierwszego do pomieszczenia.

Pokój był pastelowy i pełen dziecięcych "dzieł". Pod ścianami stały regały z rysunkami przyklejonymi do ich gablot, a małe stoliki z równie małymi krzesłami stały na środku pomieszczenia. Nad zapachem pasteli i farb plakatowych panowała ciężka i trudna do sprecyzowanie woń.

Po świetlicy sierocińca przechadzała się kobieta. 

Byłem pewny że ją widziałem. Możliwe, że kiedyś przyjechała tu już wcześniej.

Gdy tylko mnie zobaczyła, podbiegła i objęła. Chwyciła za głowę i mocno pocałowała. Czułem, jak różowa szminka zostawiła ślad na moim czole.

— Tęskniłam — wypowiedziała te słowa niemal ceremonialnie. Mówiła to, jak recytator udaje wzruszenie, by jeszcze bardziej przekonać słuchaczy.

— Może usiądźmy. — Zaproponowała urzędniczka, siadając przy dziecięcej ławce. Wyglądało to komicznie, ale młoda kobieta usiadła na wskazanym miejscu, a gdy panie czekały wyłącznie na mnie, poszedłem w ich ślady. Moje kolana dotykały spodu blatu, co było dosyć niewygodne. — Markus pamiętasz Carmen? Prawda?

Spojrzałem na młodą kobietę jeszcze raz. Nie wyglądała jak moja Carmen. Pamiętam ją jako uśmiechniętą nastolatkę, z piegami, wypłowiałymi, rudymi włosami i z lekko garbatym nosem. Ta kobieta może i odpowiadała wiekowo teraźniejszej Carmen, ale nie miała piegów, jej włosy miały jaśniejszy kolor, a nos jakby był prostszy. Kobieta może była podobna do niej, ale miała coś bardziej z wytwornego, standardowego piękna.

Milczałem, a to wprawiło obie kobiety w lekki szok. Urzędniczka nie umiała dobrać słów, a młoda kobieta szukała wzrokiem jakiegoś ratunku w starszej.

— Pamiętam Carmen — wypowiedziałem te słowa, a obie panie wyglądały, jakby kamień spadł im z serca.

— Przyznano twojej siostrze prawo nad opieką — wyjaśniła urzędniczka, jak się okazało Sarah Anderson (Miała tabliczkę na marynarce).

Pani Sarah omówiła wszystko z kobietą, która była Carmen, lecz tak nie wyglądała. Adrenalina wzrosła, gdy okazało się, że wyjadę z małego miasteczka w Wisconsin i będę mieszkać w Nowym Jorku.

Aż tak daleko uciekła.

❈ ❈ ❈

Nie-Carmen, bądź może-Carmen co tydzień przyjeżdżała z Nowego Jorku, by się ze mną zobaczyć. Zwykle opowiadała o tym wszystkim co mnie czeka w nowym domu. O tym, że mieszkamy na Brooklynie, a szkołę mam na górnym Manhattanie. Zwykle trwało to półtorej godziny, aż kończyła i mówiła, że za niedługo będzie miała lot do naszego, przyszłego domu.

Pod koniec października nadszedł dzień, kiedy miała mnie zabrać. Nigdy nie czekałem na jakiś dzień. Ani na urodziny, ani na wakacje, a tym bardziej na Boże Narodzenie, czy Święto Dziękczynienia. Tamten październikowy dzień nie był wyjątkiem.

Znów zostałem zawołany, przez znajomą już, panią Sarah, a Carmen czekała tym razem w korytarzu łączącym szkołę z sierocińcem.

W ciszy szliśmy do mojego pokoju. Naszego. Kiedyś mieszkałem tam razem z Carmen, ale gdy uciekła, nikt nie odważył się nawet o niej wspominać, a co dopiero zastępować moją byłą lokatorkę.

Miałem chęć zatrzaśnięcia drzwi przed nosem, ale powstrzymywała mnie chęć wyjechania stąd i przekonania się, dlaczego mnie zostawiła.

— Nic się tu nie zmieniło — skomentowała, patrząc na błękitne ściany i meble, które miały naklejki z postaciami z kreskówek. Miała rację. Od zawsze było tu tak samo nudno i trochę przygnębiająco.

Zawsze czułem się jak gość. Zawsze myślałem, tak jak większość dzieci z sierocińców, że to tylko chwila, zaraz stąd wyjdę. Rodzice wrócą jako lepsi, bez nałogów i mili w stosunku do mnie. Przyjdzie cudowna rodzinka, którą od razu pokocham i będę szczęśliwy.

Po pewnym czasie dzieci zmieniają się w dorosłych, a dorośli nie mają takich złudzeń. Wychodzą stąd jako dziewiętnastolatkowie z pracą w fabryce, czy na kasie w supermarkecie. Nie potrafią osiągnąć szczęścia, bo nikt tu ich nie uczy jak to zrobić. 

Pozbyłem się złudzeń dużo wcześniej. Już wiedziałem, że nikt mnie nie będzie chciał. Mało mówię, nie jestem też ładny, nie wspominając o byciu przystojnym. Nie mam marzeń, miłych wspomnień, czy nawet wymyślonych historii, o których mógłbym opowiedzieć.

Carmen, nazwałem ją tak, bo wychodzi znacznie szybciej, gdy ją tak nazywam, a nie młoda kobieta, czy nie-Carmen, zajrzała do szafy ze sklejki.

Po pokoju rozległa się denerwująca muzyka. Carmen sięgnęła po coś z małej, metalowej torebki. Muzyka przestała grać, gdy odebrała telefon.

— Dobrze zaraz przyjdę. — Rozłączyła się. — Muszę iść, podpisać papiery, ale zaraz wrócę.  — Posłała mi uśmiech i wyszła.

Zajrzałem do szafy. Kolejny znak jak bardzo żyłem złudzeniami o szczęśliwej rodzinie, która tylko czeka, by mnie stąd wyrwać. Wszystkie rzeczy były elegancko złożone w kostkę, tak by można było je schować do torby, wyjść i nie wracać.

Zza szafy wygrzebałem pudełko po butach pełne staroci. Wcisnąłem je pomiędzy ubrania w torbie. Siedziałem sztywno i wodziłem wzrokiem po pokoju. Wytrzymałem tu dziesięć lat. Trochę napawało mnie to dumą, bo przecież moja siostra przesiedziała tu tylko cztery. Dziwne, że cieszyło mnie takie osiągnięcie.

Z nudy, zacząłem jeszcze raz przeglądać szuflady i szafki bez przekonania, że coś jeszcze znajdę. Nie było tego tak dużo, żebym spędził na tym nie wiadomo ile czasu, więc szybko się przekonałem, że prócz złamanego ołówka nic tu po mnie nie zostało. Chwyciłem za plecak i torbę i poszedłem na dolne piętro.

Zawsze adopcje odbywały się inaczej niż w moim przypadku. Zawsze jakaś rodzina przyjeżdżała, poznawała dziecko. Często odwiedzali je przez parę weekendów z rzędu i dopiero wtedy znikali z tego obskurnego budynku.

Młodsi często czatują przy drzwiach i wypatrują rodziny, nawet jeżeli sami nie będą przez nich adoptowani. Kolejne nadzieje, że jak zobaczą akurat kogoś, to wezmą dwójkę dzieciaków, zamiast jednego.

Usiadłem przy sekretariacie, gdzie była Carmen. Widziałem ją przez wielką szybę, oddzielającą gabinet od korytarza. Przyglądałem się jej przez chwilę. W sumie miała coś w sobie ze starej Carmen. Uśmiechała się w ten sam sposób. Przez to, że uśmiechała się szeroko, tak że było widać rząd równych białych zębów, mimo że kiedyś, podczas pewnej bójki ukruszyło się jej kawałek dwójki.

Miałem nadzieję bądź chciałem ją mieć, by to była naprawdę Carmen.

— Wyjeżdżasz? — zapytała niska, rudowłosa dziewczyna, siadając na ławce parę centymetrów ode mnie. Catherine lubiła mnie, ale pewnie tylko dlatego że byłem taki sam jak ona. Porzucony, cichy, niezwracający uwagi. Tak samo, jak ja, nie była ładna. Trafiła tu zaledwie rok temu, gdy została pobita przez własnego brata, a rodzice nic z tym nie zrobili.

Chyba podobało mi się, że nie w tym budynku nie było między nami tabu. Każdy wiedział, że chłopak z pokoju obok uciekał pięć razy z domu, a dziewczyna z dolnego piętra nie miała nikogo bliskiego. Tak, to był niezaprzeczalny plus tego miejsca. Jeden z nielicznych.

Skinąłem głową.

— Szkoda — powiedziała ze smutną miną. Oparła kolana na ławce, patrząc przez szybę do sekretariatu i śledząc coś wzrokiem. — To ona Cię zabiera? — Patrzyła na Carmen czymś, co było mieszaniną zdegustowania i niechęci.

— Tak. — Wiedziałem, że gdy będę unikał mówienia, wkrótce się wkurzy. W porównaniu z innymi była cicha, ale przy mnie była wręcz denerwująco gadatliwa.

— Dokąd? — zapytała. Denerwowało mnie to przesłuchanie. Westchnąłem cicho.

— Do Nowego Jorku. — Jej oczy stały się pięć razy większe, błyszczały i widać było w nich nadzieję.

Ciekawiło mnie, czy tak samo zareagowałem na tę informację. Nie przypominam sobie, żeby ktoś wyjeżdżał tak daleko. Jeżeli ktoś już był adoptowany, to zazwyczaj nadal mieszkał w swoim rodzimym stanie. Raz na pierdyliard lat zdarzało się, by ktoś wyjechał, chociażby do sąsiednich stanów.

— Tak szybko? — zapytała, patrząc na moją sportową torbę i plecak, w którym znajdowały się książki z dzisiejszych lekcji i inne pierdoły. — Dziwne — stwierdziła. Usiadła normalnie na ławce i więcej nic już nie powiedziała.

— To moja siostra — powiedziałem w wyjaśnieniu. Nikt z ludzi w moim wieku nie wiedział, że miałem w ogóle siostrę, więc tego nie rozdmuchiwałem. Catherine nie miała nawet okazji ze mną o tym rozmawiać. — Może to dlatego.

Dziewczyna przytaknęła, ale nie patrzyła mi w oczy, tylko na obdrapane z zielonej farby panele.

— Już jesteś? — zapytała z uśmiechem Carmen, patrząc w moją stronę. Jej wzrok powędrował na Catherine. — To twoja przyjaciółka? — Mruknąłem w odpowiedzi. Dziwne słowo, jak na określenie Catherine.

— Będę czekać na zewnątrz. — Wyszła, zostawiając mnie z Catherine.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro