Rozdział piąty, w którym wojenny topór zostaje zakopany
I
— Nigdy więcej nie pójdziemy już do Beyrerów — oznajmił ponuro Theodor znad kubeczka porannej kawy.
Pół nocy przewracał się z boku na bok, poprawiając co chwila raz poduszkę, raz kołdrę. Drugie pół chrapał nieznośnie. Winą za marny odpoczynek obarczone zostało ciężkostrawne jedzenie i odrobinę za dużo wina.
— Nigdy — zgodził się Otto, pocierając zamykające się same powieki.
Sam nie spał za dobrze, zarówno przez wiercącego się Herr Krausa i cienkie ściany kamienicy, jak i przeklętą Edith Beyrer. Na nowo przeżywał wydarzenia tamtego wieczoru, nie potrafiąc pogodzić z ich konsekwencjami. Wszyscy tam byli. Wszyscy słyszeli. Nie mógł się wycofać. Przeciwnie, powinien w te pędy zabierać się do Halitza, gdzie z pewnością czekało kolejne upokorzenie.
Wszyscy słyszeli, prawda. Ale czy pamiętali? Gdy tak patrzył na zmizerniałego Theodora, zaczynał się łudzić, że może cała wczorajsza kolacja wyleciała mu z pamięci gdzieś w okolicach trzeciej nad ranem. Uczepił się tej myśli jak brzytwy, jednocześnie przysięgając sobie, że tym bardziej będzie strzegł notatnika jak oka w głowie.
Bez niego Edith Berer była bezsilna. Jeżeli już nigdy więcej jej łapska nie dostaną szkicownika... Jeżeli Theodor zdążył zapomnieć... Któż uwierzy jej na słowo? Pewnie trochę się obrazi, ale było to mniejsze zło, które Otto był w stanie wycierpieć. Wszystko, byle tylko nie musieć kajać się przed Nikolausem.
Chyba przed tym wzbraniał się najsilniej. Może i miała trochę racji; może i rzeczywiście nie rysował aż tak źle, jak się mu zdawało. Na samą jednak myśl o spotkaniu z Halitzem krew buzowała mu w żyłach, a ręce zaciskały w pięści. Bał się tajnego spisku, bał się zastąpienia — trochę irracjonalnie, lecz niezwykle silnie. Nie widział innej opcji, jak walczyć z tym brutalną siłą.
Musisz być silny, żeby to inni się ciebie bali, nie ty ich — zakomunikował sobie. Jak będą się bać, wtedy nikt cię nie skrzywdzi. Jeżeli nie wzbudzasz respektu, byle Edith Beyrer potrafić będzie owinąć cię wokół palca. A to tylko kobieta, w dodatku w twoim wieku. Byle chłopstwo cię przerazi, byle miejscowy gołodupiec będzie ci bezkarnie śmiał się w twarz.
Może rzeczywiście trzeba było iść do woja. Nie byłbyś taki miękki.
— No nic — Theodor zabębnił palcami w stół. — Trzeba będzie zbierać się do pracy.
— Pomogę — zaoferował się skromnie Otto, wyrzuciwszy sobie aż zanadto i czując się w związku z tym jak ostatni pacan.
Przystąpili do porannego rytuału przygotowywania Theodora do wyjścia. Było to coś, co zawsze fascynowało Ottona. Herr Kraus zawsze trzymał wszystko na swoim miejscu. Od lat miał sztywną, konkretną rutynę. Sprawiało to, że niezwykle szybko, a jednocześnie poukładanie przemieniał się ze starszego pana w szlafmycy i kapciach w poważnego urzędnika opolskiej rejencji.
Dziś jednak było inaczej. Theodor, oczywiście, wszystkie kroki wykonał dokładnie w tej samej kolejności i z tym samym namaszczeniem. Nie mogło powstrzymać go przed tym nawet zmęczenie. Otto jednak pałętał się bezskładnie, bardziej plącząc się mu między nogami niż rzeczywiście pomagając, w głowie mając nadal wielki mętlik.
Tyle dobrego, że Theodor rzeczywiście musiał niczego nie pamiętać. Nie zająknął się ani słowem o dniu wczorajszym, zleceniu, Nikolausie czy szkicach. Gdy był już przy drzwiach, jedną nogą w progu, Otto był niemal stuprocentowo pewny, że łutem szczęścia wszystko poszło po jego myśli.
Wtedy też, gdy Herr Kraus pociągnął za klamkę, jego pomarszczona twarz rozchmurzyła się nagle:
— Ach, Otto! Na biurku leży karteczka z adresem Halitza. Myślę, że im szybciej się do niego zgłosisz, tym lepiej dla sprawy. Proponowałbym dzisiaj — powiedział z uśmiechem.
I zamknął za sobą drzwi, nie widząc jakże groteskowej zmiany w mimice Littermanna.
II
Zazwyczaj, gdy Herr Kraus wychodził, zostawiał mu jakieś zadanie do realizacji. I zazwyczaj było ono proste, ale stosunkowo czasochłonne. Trzeba było coś przerysować, wyczyścić, zmienić format, zrobić parę kopii czy uogólnić. Niespecjalnie czuł, żeby się przy tym rozwijał, ale jeśli tak miała wyglądać jego przyszła praca, z zasady przykładał się do praktyki. Ufał Theodorowi i wierzył, iż ten wie najlepiej, co będzie dla niego dobre.
Momenty, w których Otto o kwestionował słuszność Krausowych rozstrzygnięć, zdarzały się bardzo rzadko. Nie mniej jednak: zdarzały.
— Scheißdreck! — warknął, skoro tylko został sam.
I łupnął pięściami w ścianę, aż rozbolały go knykcie — a była to jedyna rzecz, jaką tym osiągnął, bo wcale nie poczuł się lepiej. Potem zatoczył dwa błędne kółka po całym mieszkaniu, co również nie przyniosło oczekiwanego spokoju ducha. Zatrzymawszy się na środku salonu, wziął się pod boki. Cicho, napomniał samego siebie, jako że zbierało się mu na śmiech. Dramatyzujesz. Nie wszystko to spisek. Skoro Herr Kraus jeszcze cię nie wyrzucił, raczej nie zamierza tego uczynić. Za szczery z niego człowiek. Za dobry. A ty jesteś głupi, strasznie głupi!
Musiał posłuchać wreszcie niewerbalnych rad Theodora oraz całkiem werbalnych rad Stephanie i przestać wreszcie podchodzić do wszystkiego tak emocjonalnie, bo rodziły się z tego same problemy. Do Halitza się pójdzie, bąknie przeprosiny, załatwi gładko sprawę, a potem zajmie ważniejszymi rzeczami. Na przykład kobietą z wozu... A jak się będzie stawiać, kapcan jeden — szybki donos do magistratu. To ty jesteś tu w pozycji siły, przypomniał sobie Otto. Dlaczego miałbyś przejmować się opiniami pospólstwa?
Przytaknął sam sobie i poszedł się ubierać.
III
Przez całą drogę powtarzał sobie pod nosem to, co powie Halitzowi, gdy zapuka do jego drzwi. Była to mowa grzeczna, lecz niespecjalnie czuła i skupiona głównie na wykonaniu zadania.
Nikolausa napotkał jednak znacznie wcześniej. Opolanin siedział na schodkach przy drzwiach kamienicy z dosyć rozleniwioną miną. Plecy miał zgarbione, nogi nonszalancko wyprostowane, na twarzy zaś, którą wystawiał do słońca — błogi uśmiech. Żuł coś półgębkiem, co po szybkich oględzinach okazało się nieumytym rabarbarem, prosto z pola.
Powiedzieć, że zbiło to Ottona z tropu, było sporym niedopowiedzeniem. Co gorsza, szary kłębek przy boku Halitza, który Littermann początkowo wziął za jego płaszcz czy inszego rodzaju pled, okazał się całkiem żywym i głośnym psem, który zerwał się z miejsca na widok obcego i począł warczeć nieprzychylnie.
Otto przystanął w bezpiecznej odległości, nie chcąc ryzykować pogryzienia. Spróbował zebrać na nowo myśli, ale zajęło mu to za długo i w zaistniałej sytuacji to Nikolaus przejął inicjatywę.
— Jak to było? — rzucił retorycznie, niespecjalnie zamierzając uciszać kundla. — Nie chcę cię więcej widzieć na oczy?
Choć starał się wmówić sobie, że nie obchodzi go zdanie Halitza, Littermannowi zrobiło się głupio. W pierwszym odruchu zamierzał coś odpyskować, lecz z pewnością nie ułatwiłoby to reszty rozmowy. Nie eskaluj, przypomniał sobie, bo będziesz tu sterczeć dłużej, niż to konieczne.
— Pokarało mnie — odparł. — Przepraszam.
Sam nie wiedział do końca, na ile było mu prawdziwie przykro, na ile zaś chciał mieć sprawę z głowy. Jeżeli wyznacznikiem szczerości przeprosin były nerwy i poczucie, jakoby zachował się w przeszłości jak ostatni kretyn, to rzeczywiście, nie skłamał.
— Jak miło! — odparł Halitz z nieco zbyt szerokim uśmiechem. Zaraz jednak spoważniał, nie wierząc najwidoczniej w bezinteresowność Ottona. — Tylko to cię do mnie sprowadza?
— Nie — odparł Littermann.
Spróbował przejść do rzeczy, ale pies ujadał zbyt głośno. Było to wychudzone stworzenie na czterech, patykowatych nogach, roztaczające wokół siebie niezbyt przyjemny zapach. Miało posklejane futro, którego oryginalnego koloru nie sposób było poznać — tak brudne było od błota i kurzu. Mimo wyglądu typowej przybłędy, zdawało się być przywiązane do Halitza, który, mrucząc coś po polsku, wziął się wreszcie za jego uciszanie.
— Spokojnie, nie ugryzie — uspokoił Nikolaus i Otto bardzo chciał mu wierzyć, bo zamierzał sobie jeszcze trochę pożyć.
Pies zamknął wreszcie jadaczkę i usiadł. Kiedy nie szczekał, zdawał się całkiem mądrym zwierzęciem. Gdyby tylko go umyć... Miał jedno ucho sterczące, drugie zaś połowicznie odgryzione, więc Halitz drapał go tylko za tym pierwszym. Jakaś część Ottona bardzo chciała także pogłaskać pieska, aczkolwiek zwyciężył ją zdrowy rozsądek i wstręt do brudu.
— Jak się wabi? — zapytał zamiast tego.
— Kromka. — odparł Nikolaus po polsku i zaraz przetłumaczył na niemiecki. — Brotscheibe.
Ten Otto Littermann, który z całego serca nie cierpiał Halitza i obarczał go winą za wszystkie dziwne zachowania Theodora i inne zło tego świata, obserwował ze zdziwieniem, jak niby ten sam, a jednak inny Otto Littermann z dziwną czułością interesuje się historią opolskiego kundla.
— Oryginalnie! — przyznał. — A czemu?
— Bo jak widziałem ją pierwszy raz, była tak wygłodzona, że jadła czerstwy chleb — wyjaśnił dosadnie.
— Oj — wymsknęło się Littermannowi.
Przez to wyznanie na moment zrobiło się mu niezręcznie, choć Halitz najwidoczniej się do tego nie poczuwał. Zakończywszy pieszczoty, ucałował Kromkę w czarny nosek. Potem, jakby nigdy nic, podniósł z kamiennego schodka rzucony nań wcześniej rabarbar i powrócił do jego konsumpcji, krzywiąc się przy tym z kwaśności.
— Więc tak... Co do tego, dlaczego tutaj jestem... — zaczął od nowa Otto, bo nie miał całego dnia. — Zmieniłem zdanie. To zlecenie, o którym mówiłeś Herr Krausowi... Chciałbym je przyjąć.
Obawiał się, że Halitz uśmiechnie się triumfalnie, złowrogo zachichocze pod nosem czy w inszy sposób da upust swoim nikczemnym celom. Martwił się jednak na zapas. Nikolaus wyciągnął sobie łyko z zęba i wyszczerzył się promiennie. Był przy tym bardzo nieokrzesany, lecz przede wszystkim szczery.
— A jednak! — zawołał.
— Coś się zmieniło? — upewnił się Otto, nie rozumiejąc, jak ma odczytywać ten wybuch zadowolenia. Może on rzeczywiście niczego nie knuje, przemknęło mu przez myśl.
— Nie, nie. Ustalę szczegóły. Myślę, że na poniedziałek umówię cię z panem Zmywakiem. I tyle.
Zamachnąwszy się resztą rabarbaru, rzucił go przed siebie. Kromka zerwała się z miejsca i popędziła w ślad za nim. Był to bardzo pocieszny widok, który wywołał uśmiech na twarzy Ottona i tym bardziej podał w wątpliwość jego wcześniejsze uprzedzenia względem Nikolausa. Bo czy ktoś, kto jest tak dobry ze zwierzętami, może być złym człowiekiem?
IV
— Wszystko ustalone. W poniedziałek mam iść do Zmywaka; to ten kupiec. O detalach powie mi jeszcze Halitz — zakomunikował Otto Theodorowi, skoro tylko powrócił on z rejencji.
— Mhm, hmm... Dobrze, cudownie — odparł Herr Kraus bardzo niewyraźnym głosem, po czym spróbował wślizgnąć się bezgłośnie do swojego gabinetu, zamknąć drzwi i nie wyściubiać z nich nosa.
Nie udało mu się to jednak, jako że na drodze stanął mu Otto. Podbudowany wcześniejszym zwycięstwem z Halitzem, czuł się gotów konfrontować kolejne problemy. Tym lepiej, jeśli nie swoje.
— Coś się stało, proszę pana? — nacisnął.
Theodor zatrzymał się w pół kroku i powoli obrócił na pięcie. Wzrok jego biegał na wszystkie strony, niemniej przede wszystkim omijając spojrzenie Ottona. Podrapał się po karku i uśmiechnął słabo, po czym oznajmił z wymuszoną wesołością, że:
— Nie! — Był jednak na tyle niewprawiony w kłamstwie, że zaraz skapitulował. — No, może tak. Ale nic poważnego, absolutnie. Nic takiego!
Littermann zmarszczył brwi, nieświadomie naśladując Stephanie. Grdyka Herr Krausa poruszyła się wyraźnie, kiedy przełknął głośno ślinę.
— Chodzi o... Jakby to powiedzieć... Mam pewne problemy z... — Zakasłał cicho, próbując kupić sobie czas. — Z tym dachem! Tak, z dachem ratusza! — I chwyciwszy się tej myśli, ciągnął ją uparcie dalej, ciągle plącząc się w słowach. — Bo widzisz, on przecieka. I magistrat chce dotacji na naprawę, ale my... To znaczy rejencja uważa, że dobrze byłoby wykorzystać okazję, zerwać go w całości i pokryć dachówką. Bo na razie jest kryty gontem, a jak przecież wiesz... Gont jest... No!
Theodor umilkł. Potem spojrzał niepewnie na Ottona. Ten skinął głową, choć całkowicie nieprzekonany. Wystarczyło, by Herr Kraus złapał okazję i czmychnął wreszcie do biura tak szybko, jakby mu się grunt palił pod nogami. Wszystko zadziało się w długiej, niezręcznej ciszy.
Otto wiedział, że Theodor zmyślał. Domyślał się też, że Herr Kraus zorientował się, że jego wytłumaczenia zostały potraktowane z przymrużeniem oka. Na pewno nie zachowywałby się tak, gdyby chodziło tylko o głupi dach. Nawet jeśli bardzo poważnie podchodził do wypełniania swoich obowiązków, taka głupota nie wytrąciłaby go z równowagi. Nie tak silnie.
Coś innego musiało być na rzeczy, a Otto wyjątkowo czuł się na tyle pewnie, by wykluczyć samego siebie z obszernego grona potencjalnych przyczyn.
V
W niedzielę poszli razem do kościoła. Otto miał szczerą nadzieję, że może to ukoi nadszarpnięte nerwy Theodora, jako że wcale nie było z nim lepiej. Wręcz przeciwnie, próbował nadal kryć się ze swoim niepokojem, a nie wychodziło mu to w najmniejszym stopniu.
Określenie "kościół" było lekkim nadużyciem, jako że na chwile obecną luteranie odbywali swoje nabożeństwa w jednej z ratuszowych salek — na szczęście nie tej, w której przeciekał sufit. Z tego, co mówił Theodor, nim dziwne zmartwienie rzuciło mu się na umysł, Otto zapamiętał, że rejencja zamierzała w najbliższym czasie odebrać którąś ze świątyń katolikom i przekształcić ją na pełnoprawny zbór. Był to jednak proces nader skomplikowany, a listy między Oppeln oraz Berlinem krążyły wolno.
Oczywiście, na miejscu spotkali Beyrerów — co było żadnym zaskoczeniem i jednocześnie sporą obawą Ottona. Kiwnęli sobie głową na przywitanie, ale na prawdziwe ploteczki czas miał nadejść już po wszystkim, pod ratuszem. Oznaczało to zetknięcie z Edith, z którą nie rozmawiał od czasu jej szantażu i niespecjalnie miał ochotę ten status quo zmieniać.
Nie poukładał sobie jeszcze do końca w głowie tego, jaka jest jego ostateczna opinia o tym haniebnym czynie. Z jednej strony: na razie jego konsekwencje zdawały się zaskakująco pozytywne. Zawarł w końcu rozejm z Halitzem i dopuścił do siebie myśl, że nie jest on prowodyrem żadnego spisku. W dodatku spotkał brudnego, ale słodkiego pieska, a Herr Kraus zdawał się być zadowolony z finalnej decyzji. Z drugiej zaś, to Edith go w to wszystko wrobiła, nie okazując najmniejszego wyrzutu sumienia. Nie chciał, żeby pomyślała sobie, że może nim tak beztrosko dyrygować.
Spodziewał się, że nie będzie mógł skupić się na nabożeństwie, troskając się niepotrzebnie nieuniknioną konfrontacją. Przeczucie to sprawdziło się połowicznie. Rzeczywiście, serce aż zabiło mu szybciej, ale nie przecież nie przez Edith Beyrer.
Salka była mała i wszystkich widać było jak na dłoni. W większości byli to pracownicy rejencji, których rozpoznawał po tym, że witał się z nimi Herr Kraus. Poza tym kojarzył parę innych osób z magistratu. Nie-urzędnicy znajdowali się w zdecydowanej mniejszości. Nic dziwnego, opolanie byli w większości katolikami.
A mimo to, w pierwszym rzędzie, ze złożonymi dłońmi do modlitwy, pięknym profilem i płowym warkoczem stała jego muza od wozu i ziemniaków.
VI
Była tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki, ale nie mógł jej dosięgnąć. Nie w towarzystwie Theodora, nie przy Beyrerach, nie przy jej ojcu: niskim mężczyźnie bez kawałka serdecznego palca, co normalnie uszłoby uwadze Ottona, gdyby nie przyciskał tak ostentacyjnie modlitewnika do piersi. Pozostawało tylko patrzeć bezsilnie, jak oboje wychodzą z ratusza, nie zatrzymując się na żadną pogawędkę.
Zapamiętał przynajmniej ten ubytek w palcu, bo zdawało mu się, że tak charakterystyczna cecha okaże się jeszcze ważną. A tak poza tym, to nawet jeśli teraz znów stracił dziewczynę z oczu, za tydzień próbować mógł znowu. Można było też poszperać w magistracie... Może mieli jakiś spis wszystkich luteran w mieście? Gdyby powołał się na Herr Krausa, na pewno by mu nie odmówiono.
Tak, to był dobry trop. Ale i prawdziwy łut szczęścia, bo jakaż była szansa na to, że w tym katolickim mieście ona akurat będzie reformowana? Obróciwszy to, co początkowo zdawało się klęską, w prawdziwy sukces, Otto mógł z uśmiechem na ustach skupić się całkowcie na cotygodniowych plotkach.
— Nie wiem, czy słyszeliście — zaczął Herr Beyer. — Ale ponoć jakiś łajdak rozbił głowę innemu ochlapusowi. I to waserwagą!
— Waserwagą? — zainteresował się Theodor.
Był to pierwszy raz od paru dni, kiedy wydał się on Ottonowi czymkolwiek żywiej zainteresowany. Może dlatego, że akurat z waserwagą wielokrotnie miał w swym życiu do czynienia. Sam Littermann zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy podobny zbrodniczy czyn możliwy jest do wypełnienia tak niepozornym przyrządem. Potem przypomniał sobie, że jest on metalowy i doszedł do wniosku, że jeszcze jak.
— Zwykła swołocz! — uniosła się Frau Beyrer i zaraz zakryła usta dłonią, jakby wcale nie zamierzała wyrazić się tak dosadnie.
— I my tutaj... Z takimi... — wysapał jej mąż, czerwony z oburzenia.
Nagle to miasto zdało się jakieś inne. Bardziej obce. Brutalniejsze. Otto obrócił się wokół, patrząc po twarzach innych mieszczan. Choć większość z nich nadal śmiała się jowialnie, rozprawiając wesoło ze swoimi sąsiadami, poczuł się wśród nich dziwnie nieswojo.
VII
— I co? Dalej jesteś na mnie obrażony? — zapytała.
— Nie jestem — zaprzeczył, ale nie dała wiary. — I to w ogóle nie chodzi o to, czy jestem obrażony, czy nie.
— Przecież widzę — mruknęła i zaraz zniżyła poufnie głos. — No dobrze, może nie powinnam była tego robić. Ale zobaczysz, będziesz mi jeszcze dziękować!
— Tak czy siak, to powinna była być moja decyzja. A z jeszcze innej strony: nie zamierzam kłócić się z tobą na środku rynku.
— To my się kłócimy? — odparła, teatralnie zaskoczona, ale nie dał się jej znów wciągnąć w tę bezsensowną dyskusję.
Tak przebiegła jego rozmowa z Edith Beyrer. Dużo formy, mało treści — wypominał ją sobie do tej pory. Zapewne niepotrzebnie, lecz w końcu był Ottonem Littermannem i uwielbiał wszystko rozpamiętywać.
Myślał sobie również o tym nieszczęśniku, którego łepetynę rozgruchotano waserwagą. Czy przeżył ten incydent? Herr Beyrer nie wspominał nic o tym jakże ważnym szczególe. Może Halitz by wiedział? Ach, czemu tak nagle o wszystko chciał wypytywać Halitza!? W istocie rzeczy, Nikolaus zapewne wiedział wiele. Można by też podpytać go o kobietę z wozu vel mieszczkę z ziemniakami vel niespodziewaną luterankę.
Dziwne to Oppeln, skonstatował Otto. Myślał chyba, że łatwiej będzie się tu odnaleźć. Z jednej strony bardzo chciał zaufać Halitzowi i czerpać z jego znajomości, a z drugiej nie potrafił wyzbyć się do końca podejrzeń. Zdecydowanie nie chciał skończyć z waserwagą na własnym czerepie. Nie potrafił zarazem wyobrazić sobie siebie w roli agresora. Na samą myśl o tym, że mógłby wziąć tę przeklętą waserwagę... i choćby zamachnąć się na kogoś, robiło mu się słabo. Nie wiedział, czy była to jego wada, czy zaleta.
Gdyby wszystko było normalnie, porozmawiałby o tym wszystkim z Herr Krausem. Ale Theodor znów siedział zamknięty za drzwiami i w samotności dusił swoje własne zmartwienia. Dlatego też Otto, próbując zająć czymś innym myśli, a może i by znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania, sięgnął po swój drugi autorytet.
Oczywiście, był nim Werter.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro