Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział pierwszy, w którym Oppeln wita zesłańców

I

Theodor narzekał przez całą drogę, ale im bliżej byli celu, tym rzadziej zdarzało się mu dzielić swoim dyskomfortem. Otto wątpił, by nagle zmienił swoje zapatrywanie na całą sytuację; nie, prędzej dopadła go rezygnacja lub zadecydował, że wystarczy już z tym zatruwaniem powietrza i teraz wszystko będzie dusić w sobie. Podróż była dostatecznie męcząca i bez tego, a Herr Kraus znosił ją wybitnie źle, dając tym samym żywy przykład temu, że nie przesadza się starych drzew.

Otto martwił się o niego, oczywiście, ale ta troska nie przeszkadzała mu w ekscytowaniu się wyjazdem. Zamiast snuć katastroficzne wizje małego, zapadłego miasteczka z wrogimi im mieszkańcami i brakiem podstawowych wygód, marzył o romantycznej scenerii, wolności i przygodach, jakie niechybnie go czekały. A gdyby nie... Był gotów sam je sobie zaaranżować.

Nie podupadł na duchu nawet wtedy, gdy zajechali pod klasztor, służący za tymczasową rezydencję władz rejencji. Pierwszy wyskoczył z powozu, a kiedy tylko podeszwy jego butów dotknęły obcego bruku, zalała go kolejna tego dnia fala entuzjazmu. Pierwszą napotkał, gdy wyglądając przez okno, ujrzał wreszcie miejskie mury, drugą — gdy przejechali przez bramę, wjeżdżając w ich obręb. Trzecią zaś dokładnie teraz.

Rozejrzał się ciekawie po okolicy, mogąc wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem. Może wyolbrzymiał, lecz zdawało mu się, że było ono całkowicie inne od każdego powietrza, jakim miał okazję kiedykolwiek odetchnąć. W międzyczasie Theodor wychylił się przez drzwiczki i wytoczył niezgrabnie na ulicę. Wyprostował się, przeciągnął, otrzepał ubrania z niewidzialnego kurzu czy pyłu. Ledwie trzymał się na nogach.

Drzwi zaskrzypiały i budynku swój haczykowaty nos wyściubił starszy mężczyzna. Jeżeli marzyli o wystawnym komitecie powitalnym, przeliczyli się — tylko ten jeden człowiek zdawał się jakkolwiek zainteresowany ich przyjazdem. Ubrany był schludnie, lecz twarz miał zmizerniałą i generalnie źle mu się z oczu patrzyło. Zlustrował ich od stóp do głów, po czym zapytał podejrzliwie:

— Theodor Ludwig Kraus?

— We własnej osobie.

— A to? Syn?

Przez twarz Theodora przemknął cień, ale udało mu się zachować fason.

— Nie, to jest Otto. Można by powiedzieć, że mój asystent.

Otto skłonił się grzecznie, mimo wlepionego w niego nieprzychylnego spojrzenia, kwestionującego sens jego przyjazdu i umiejętności. Nie przejmował się nim zbytnio, nie, właściwie w ogóle. Myślami był gdzieś indziej; marzył o odkrywaniu miasta i cieszył z nowego startu, który dane mu było otrzymać. Znaczy się, nie do końca nowym, w końcu był tu z Theodorem.

. Mężczyzna o haczykowatym nosie uśmiechnął się słabo.

— Cóż, herzlich willkommen in Oppeln — stwierdził kwaśno.

Minę miał także kwaśną, kiedy poprosił cicho, by weszli do środka. Theodor na takie dictum analogicznie odpowiedział równie kwaśnym grymasem i z całej ich trójki tylko Otto szczerze się szczerzył, kiedy przekraczali próg rejencji.

II

Parę prostych kresek pod różnymi kątami, z grubsza tworzących kształt kamienic i brukowanego rynku. Równe rzędy okien, zdobiące je ornamenty. Pewna mieszczka, która wyglądała przez jedno z nich i bacznie obserwująca poczynania tego, który pod nim stał. Nie, nie, ona nie. Skreślił ją zamaszystym krzyżykiem, aby pamiętać później o jej dokładniejszym wymazaniu. Po pierwsze, burzyła mu kompozycję. Po drugie, nie była na tyle ważna, by powinien pozwolić jej odciągać wzrok od bardziej interesującej postaci.

Zaznaczył jeszcze niedbałym ruchem spływy wolutowe, by zająć się wreszcie swoim ulubionym obiektem, przewijającym się w jego szczeniackiej, spontanicznej twórczości już od jej zarania. Przygryzł wargę, starając się zachować odpowiednie proporcje, co niekiedy wciąż przychodziło mu z trudem. Okrąg, prostokąt, dwie pary łuków — po chwili zaciekłego szkicowania z natury kształty te miały stać się człowiekiem.

Człowiek ten zwrócony był tyłem: zadzierał wysoko głowę, przypatrując się kamienicy i również bazgrząc w skupieniu w swoim kajeciku. Spod jego kapelusza o trzech rogach wystawała peruka z harcapem. Szustokor sięgał mu do kolan. Podobny był do tych, jakie nosiło się w ubiegłym stuleciu, nie wyglądał jednak na znoszony. Obrazu dopełniały opinające łydki pończochy i starannie wypastowane trzewiki. Widocznie nieświadomy model preferował nosić się staromodnie, a jego portrecista musiał przyznać, że przydawało mu to zarówno elegancji, jak i szczególnego uroku.

Cmoknął, patrząc na ten pobieżny szkic. Potem przyjrzał mu się dokładniej, bardziej krytycznym okiem i wcale nie poczuł się zadowolony. Miał wrażenie, że efekt był toporny: ani niespecjalnie realistyczny, ani dostatecznie stylizowany, by konwencja mogła mu wybaczyć drobne pomyłki. O ile z fakturą materiałów i światłocieniem nie poradził sobie najgorzej, a proporcje nie wołały o pomstę do nieba, rysunkowi definitywnie czegoś brakowało. Jakby... aury?

Tej samej, która towarzysząc bladym, zimnym promieniom poranka, odbijającym się od ścian kamienic nadawała szkicującemu je człowiekowi dziwnego, pozaziemskiego charakteru. Aury, której najwidoczniej nie potrafił uchwycić; która umykała przed jego rysikiem i nie chciała dać się upamiętnić na papierze. Zamyślił się nad tym, czy świadczy to o jego nieudolności i czy może jednak to jakoś naprawić. Zaraz doszedł do wniosku, że odpowiednio "tak" i "nie".

Zasępił się, zaś wyglądająca przez okno mieszczka wyrzuciła coś z siebie gniewnie i z hukiem trzasnęła okiennicą. Co dokładnie powiedziała, tego ani nie dosłyszał, ani nie zrozumiał. Może w ogóle nie było po niemiecku? Musiało wzburzyć jednak jego modela, bo rzucił coś pod nosem, ni to do siebie, ni w odpowiedzi. Podrapał się po szyi, wyciągając harcap spod kołnierza płaszcza, po czym obrócił się i zawołał:

— Otto! Co ty tam robisz?

— Nic, nic! — odparł, pośpiesznie zamykając szkicownik.

III

— Co ona mówiła? — zagaił z ciekawości, dopóki jeszcze Herr Kraus nie zajął się na dobre swoją pracą i wciąż można było czegokolwiek się od niego dowiedzieć.

— Kto?

— No, ta kobieta z okna. Na rynku. Ta, która miała do pana jakieś pretensje.

Theodor myślał przez chwilę intensywnie, marszcząc już i tak poryte zmarszczkami czoło, aż jego oblicze nie rozjaśniło się nagle, kiedy wreszcie połączył fakty.

— A, ta. Sam nie wiem. Nie zrozumiałem.

— Szkoda... — mruknął Otto pod nosem, będąc zawsze łasym na ploteczki.

— Szkoda? Pewnie nawet nie mówiła po niemiecku. Tu nikt nie mówi po niemiecku.

Fakt, powiedział to z pretensją, lecz owa pretensja podszyta była głębokim smutkiem. Każdy głupi domyśliłby się, że najzwyczajniej tęsknił za domem — w końcu byli tu dopiero niecały tydzień, a tydzień ten w dodatku nie był usłany różami. Wszystko, jak na złość, zdawało się wielkim krokiem w tył w porównaniu do berlińskiego życia, na czele z nędznym, ciasnym mieszkaniem w czynszowej kamienicy, jakie dostali na tymczasową kwaterę. W zaistniałej sytuacji Otto czuł się zobowiązany podnosić morale:

— Nieprawda! Na własne uszy słyszałem...

Przerwał mu cichy śmiech Theodora. Niewiele... I może po drodze zrobił z siebie błazna, ale absolutnie nie żałował swoich wyborów. Herr Kraus o niego dbał, czuł się więc zobowiązany to odwzajemniać. Nie, nie "zobowiązany"; było to złe określenie. Minęły już czasy, kiedy był "zobowiązany" zachowywać się grzecznie wobec swojego opiekuna. Uśmiechnął się więc jeszcze szerzej i ciągnął dalej, tym razem nieco poważniej:

— Cokolwiek ta kobieta nie mówiła, przynajmniej ma pan to, czego potrzebował.

— Prawda. — Theodor wyciągnął z kieszeni płaszcza swój kajet i przytulił go do piersi. — A później będę miał jeszcze listy do przepisania. Przyjdziesz?

— A teraz? Mogę w czymś pomóc?

Po chwili namysłu w akompaniamencie tykającego w tle zegara, Herr Kraus doszedł do wniosku, że:

— Nie. — I nie było to dla nikogo większym zaskoczeniem.

Zamknął za sobą drzwi do gabinetu i Otto został sam w drugim z dwóch pokoi, jakie mieli do dyspozycji w Oppeln, nie licząc sieni — z nią ta wielka liczba urastała do trzech. Naturalnie, jedno pomieszczenie musieli zaaranżować na biuro; w pozostałym, większym, gnieżdzili się przez resztę czasu: on częściej, Theodor rzadziej. Przyzwyczajony do życia w klitce i naruszeń prywatności Otto zniósł tę zmianę zakwaterowania zgoła dobrze, w zasadzie całkiem obojętnie; Herr Krausa jednak dodatkowo ono przybiła.

Tym bardziej, że na razie nie mieli za wiele do roboty, a rozpaczliwe starania Theodora, żeby jednak jakąś sobie znaleźć, nie przynosiły należytych efektów. Otto nie narzekał; nie, lubił się lenić. Kto nie lubił? Z całego stosu pakunków, które przywieźli z Berlina, odnalazł swój stosunkowo niewielki, prywatny bagaż. Z niego zaś wydobył pierwszą książkę, jaką zakupił za własnoręcznie zarobione pieniądze i usadowił się z nią na pasiastym tapczanie. Theodor nie pochwaliłby tej lektury, pomyślał, nazwałby ją "zbójecką". Ale Theodor nie widział przez drzwi, więc nie należało się nim przejmować.

Czule pogładził okładkę i z namaszczeniem otworzył na pierwszej, tytułowej stronie. "Die Leiden des jungen Werthers", głosiły czarne, drukowane litery.

IV

W ten pamiętny czerwcowy wtorek, gdy marzył z nosem przyklejonym do szyby, po której spływały krople deszczu; gdy śledził ich bieg, myśląc o niebieskich migdałach albo widocznych zza okna kamienicach i ich mieszkańcach, stała się rzecz niezwykła. Mianowicie, po raz pierwszy odkąd tu przyjechali, Herr Kraus znalazł dla niego zadanie. Wezwał Otta do biura, co brzmiało poważniej niż było w rzeczywistości i powiedział:

— Potrzebowałbym, żebyś poszedł za miasto i naszkicował jego panoramę. Od dowolnej strony, nie musi być też bardzo dokładnie. Jak będzie potrzeba, przeniesiesz ją potem na większy arkusz. Nie, nie, nic pilnego. Porządkowałem po prostu wszystko to, co mi dostarczono do tej pory i odkryłem, że czegoś takiego brakuje... Znaczy się, są takie przedstawienia, ale nieaktualne, a ja mam przeczucie, że szersza perspektywa może nam się przydać w przyszłości, kiedy rejencja wreszcie łaskawie zbierze się do kupy i wyjaśni mi nieco jaśniej, co mam właściwie tutaj robić.

Oczywiście, że się zgodził; nie miał zbytnio wyboru. Oczywiście, że od razu zabrał się za to polecenie; to już nie było decyzją domyślną. Ale co innego miał do roboty poza czytaniem lub bazgraniem w szkicowniku? Właśnie. Tak więc Otto ubrał się ciepło, biorąc pod uwagę, że może jeszcze mocniej się rozpadać i wyszedł na dwór, nie zastanawiając się za wiele nad tym, czy owa panorama była tylko fanaberią, by jakoś zająć mu czas, czy rzeczywistą potrzebą.

V

W ten pamiętny czerwcowy wtorek, gdy Herr Kraus wysłał go za miasto, widział je też po raz pierwszy. Znaczy się: ją, ale pierwszy niedbały rzut oka go zmylił i gdyby się nie poruszyła, zarzekałby się, że ujrzał tylko bure, tajemnicze zawiniątko, jadące wozem w otoczeniu innych, tajemniczych zawiniątek, beczek czy tobołków. Koła toczyły się powoli, grzęznąc wraz z kopytami w błocie, woda lała się z nieba, a on maszerował obok dziarsko mimo szatańskiej pogody i widział ją po raz pierwszy.

Była to kobieta, bez dwóch zdań, lecz całkowicie zakryta znoszonym płaszczem. Niewiele widać był spod szerokiego kaptura: jedynie pukiel jasnych włosów, przymrużone oczy, półuchylone wargi i skrawek białej szyi. Dłonie trzymała splecione na kolanach, trzęsąc się i kołysząc wraz z pojazdem, który zmierzał na szczęście w tym samym kierunku, co Otto Littermann.

Nie oznaczało to bynajmniej, że zdołał się jej należycie przypatrzeć. Jechała w końcu szybciej niż on szedł; co gorsza, deszcz siekł go w oczy, a wiatr smagał policzki i nawet słońce uciekło za chmury. Dopóki jednak miał taką okazję, gapił się na nią jak głupi, tudzież urzeczony. Zastanawiał się nad tym, czy powinien jej coś powiedzieć, a jeśli tak, to co — lecz ostatecznie nie znalazł wystarczająco dobrych słów. Zresztą, mogła w ogóle go nie zrozumieć.

Czemu to robił? W zasadzie sam nie wiedział, a to również plątało mu język. Najwidoczniej coś w niej widział, coś w jej twarzy. Coś niesamowicie przyciągającego tkwiło w tym, jak kryła się przed światem, odsłaniając jedynie niezbędne minimum swojej twarzy. Coś... zmysłowego, lecz nie w tym cielesnym znaczeniu — na samą myśl o tym skrzywił się z zażenowaniem. Bardziej poetyckiego? Ciężko było mu jednoznacznie stwierdzić.

Zaswędziały go palce: wsunął je do kieszeni tużurku i prawie wyciągnął kajet. Zaraz jednak się zmiarkował, nie chcąc go zamoczyć. Zresztą, było już za późno. Dystans między nim i wozem zwiększał się i zwiększał. Na darmo przyspieszał kroku! Nieznajoma odjechała w siną dal, tę samą dal, w którą tak beznamiętnie wbijała swoje niebieskie spojrzenie.

Aż przystanął z wrażenia, kiedy stracił ją z oczu. Zamrugał powiekami jak ktoś, kto odpędza sprzed nich senne mary i zaraz odkrył z pewnym zdziwieniem, że jest cały mokry, a zęby mu szczękają. Zadanie musiało poczekać, on — wracać do domu.

VI

Przed oczami Otta roztaczał się widok na całe Oppeln i wiszące nad nim ciężkie, deszczowe chmury, w które wbijały się wieże kościołów i ratusza, wyrastające znad miejskich murów.

Musiał się spieszyć, wczorajsza ulewa mogła w każdej chwili się powtórzyć. Czerwiec zapowiadał się wyjątkowo deszczowo... a może zawsze taki tu był? Potrząsnął głową, przypominając sobie o zadaniu. Raz już musiał wracać z pustymi rękoma i nie zamierzał tego powtarzać. Theodor, co prawda, pochwalił go za tę decyzję, oznajmiając gónolotnie, że są rzeczy ważne i ważniejsze, a zdrowie i komfort należą do tych drugich, lecz Otto i tak czuł się trochę tak, jakby zawiódł.

Nie uważał bynajmniej tamtego pierwszego wypadu za całkowicie nieudany. Tak, nie udało mu się wypełnić polecenia, ale szczęśliwy los dał jego oczom możliwość ujrzenia tej dziwnej, tajemniczej kobiety na wozie! — po raz pierwszy i może ostatni, bo dziś na darmo szukał jej twarzy wśród przechodniów. Kim była? Czemu tak utkwiła w jego pamięci i czemu nie chciała jej opuścić? Czemu czuł, że nie powinien nikomu o niej mówić?

Szkic, szkic, szkic! Znowu się rozproszył. Choć wizja pamięciowego portretu nieznajomej kusiła i wabiła, wysilając swą wolę zadecydował się wypełnić ją później. Szkic, szkic, szkic! — powtórzył. Przykucnął i przystąpił wreszcie do pracy, starając się możliwie jak najszybciej mieć ją za sobą; zdążyć zanim iglice wież nie przebiją chmur na wylot i z powstałych dziur i rozdarć nie lunie deszcz.

Gdy tak rysował, pozwolił swoim myślom krążyć wolno. Hamował ich zapędy jedynie wtedy, kiedy próbowały go rozpraszać teoriami na temat anonimowej kobiety z wozu — dopóki krążyły wokół Oppeln, mogły hulać do woli. Jakież pierwsze wrażenie wywarło na nim to miasto? Czy jego odczucia się zmieniły, skoro teraz widział je z szerszej perspektywy?

Gdyby miał oceniać jego poszczególne aspekty w skali wspaniałe — mierne... Mury: wspaniałe. Może archaiczne, ale z pewnością miały swój urok. Wieże: wspaniałe. Kościołów, ratusza, zamku... Miał słabość do wysokich, wertykalnych rzeczy. Rzeka Oder: ani wspaniała, ani mierna. Potrzebował jeszcze trzeciego określenia, bardziej neutralnego. Chociażby "w porządku".

Tak więc Oder była w porządku: trochę śmierdziała, jak chyba każda rzeka, ale poza tym jej mętne wody wywoływały jakieś wrażenie. Przerzucony przez nią most, otaczającą miasto naturę, pola i wiejskie gospodarstwa również oceniłby jako: w porządku. Nawet kłębiące się na niebie chmury zasługiwały na to określenie.

Gdyby to wszystko podliczyć i wyciągnąć jakąś średnią z jego opinii, wynikałoby, że Oppeln także jest całkowicie w porządku, chylącym się lekko w stronę wspaniałości. A jednak czuł, że jest jakaś łyżka dziegciu w tej beczce miodu: pierwiastek ludzki. Oj, tutejsi mieszczanie byli raczej mierni. W końcu Theodor ciągle na nich narzekał, a nawet bez tego Otto nie czuł się do końca pewnie w ich towarzystwie.

Nie, nie. Pokręcił głową. Niemożliwe! To tylko pierwsze wrażenie, prawda? Z pewnością nie byli tacy źli! Trzeba było tylko lepiej ich poznać...!

VII

Theodor bardzo długo patrzył na otrzymaną panoramę miasta; tak długo, że obawy Otta dotyczące jego zdolności artystycznych powróciły ze zdwojoną siłą. Przestąpił niespokojnie z nogi na nogę, myśląc sobie o tym, że w oczach Herr Krausa Oppeln nie zasługiwało zapewne nawet na "w porządku". Mury, wieże, rzeka, most, lasy, pola, wsie: wszystko musiało być mierne — albo nawet gorsze, może nawet niecenzuralne. Mieszczanie w szczególności!

— Proszę pana? — zagaił.

Theodor westchnął ciężko, oddał mu notes i podrapał się po karku.

— Dziękuję, jest w porządku — mruknął i Otto poczuł się dziwnie, słysząc to słowo.

— Tylko "w porządku"?

— Nie, nie. Nie o takie "w porządku" mi chodziło, przecież wiesz. — Zmieszał się wyraźnie, a gdy to robił, zawsze czerwieniały mu policzki. — Przepraszam. Może powinniśmy zrobić sobie przerwę?

Była środa, wieczór: pora nie tyle na przerwę, co na zasłużony odpoczynek, ale Otto zachował tę uwagę do siebie i tylko energicznie skinął głową. Usunął się na bok, a Theodor powoli wygrzebał się ze swojego ciemnego gabinetu, mrużąc oczy jak ktoś, kto nie widział słońca od wielu, wielu dni.

— Napije się pan herbaty? — Widząc zmęczenie w jego oczach, Otto zaraz się zmiarkował. — Albo kawy?

— Przynieś lepiej kieliszki.

Nie trzeba mu tego było dwa razy powtarzać. Niewiele rzeczy było na uposażeniu czynszówki, nie wszystko też zdołali zabrać ze sobą, ale na szczęście lampki do wina należały do tej pierwszej kategorii — w przeciwieństwie chociażby do lustra. Samo wino zaś do drugiej; tym lokalnym Theodor sparzył się okrutnie pierwszego dnia ich pobytu, kiedy to nogi powiodły ich prosto do gospody. Teraz odkorkowywał jedno z tych zaufanych, które przyjechały z nimi jeszcze z Berlina.

— Tak sobie myślę... — mówił, walcząc z korkociągiem. — Na razie jesteśmy jednymi z pierwszych, prawda? Ale niedługo zjedzie się reszta, a wtedy będziemy mieli wreszcie do kogo usta otworzyć i ostatecznie wcale nie będzie tak źle.

— Dokładnie, proszę pana — przytaknął mu Otto.

Postawił na stoliku jeden kieliszek, ale spojrzenie Theodora kazało mu szybko wrócić się po drugi. Patrzył, jak nalewa im obu wina i nie potrafił powstrzymać speszonego, acz w gruncie rzeczy mile zaskoczonego uśmiechu, jak pełznął mu na twarz.

— No, śmiało! — Herr Kraus wcisnął mu lampkę do ręki. — Za nasz szybki powrót do domu!

Stuknęli się w dziwnej wesołości wśród walącej o okna ulewy.

VIII

— Wyobraź sobie, że w całym tym przeklętym mieście nie ma ani jednego perukarza! Znaczy się, kiedyś był, nawet kilku, ale albo się wyprowadzili, albo zmienili branżę. Chociaż... To mogłoby oznaczać, że może jest tu jeszcze ktoś, kto zna się na rzeczy, tylko się z tym nie afiszuje. Chyba się jednak zapędziłem, wybacz. Powinienem był zacząć od początku...

Przygryzł wargę, rysując niedokładny owal. Półleżał na kanapie, bazgrząc z zapałem w notesie, zaś Theodor rozsiadł się w fotelu i opowiadał teraz jakąś historię, wspomagając się oszczędna gestykulacją. Na stoliku stała pusta butelka po winie w otoczeniu dwóch równie pustych kieliszków. Która była godzina? Nie miał pojęcia, ale czuł się tak lekko i przyjemnie, że wcale go to nie obchodziło.

— ... prawie nikt mnie nie zrozumiał; patrzyli się na mnie jak na idiotę, jakbym to ja tutaj był tym, który nie potrafi się wysłowić w normalnym języku. Na szczęście, znaleźli się i tacy, z którymi potrafiłem się porozumieć w sposób bardziej godny mężczyzny z klasą niż na migi, ale jeżeli sądzisz, że rozwiązało to moje problemy, to mylisz się, oj, mylisz, drogi Otto...!

Naprawdę się starał, próbując naszkicować te parę przymiotów kobiety z wozu, jakie dane było mu ujrzeć. Pracował długo nad skrawkiem białej szyi, nad półuchylonymi wargami, przymrużonymi oczami i puklem jasnych włosów, lecz bez względu na ilość poprawek, nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że nie odpowiadają one rzeczywistości w stopniu dla niego zadowalającym. Sytuacja prezentowała się jeszcze gorzej, gdy patrzył na twarz jako całość. Nic nie zgrywało mu się ze sobą, sprawiając wrażenie oderwanych od siebie osobnych rysunków.

— ... chciałbym wierzyć w ich dobrą wolę, naprawdę! Chciałbym wierzyć, że rzeczywiście nie ma tu nikogo, który potrafiłby należycie zająć się moją peruką. To paradoksalnie o wiele milsza perspektywa od tej, w której ci ludzie celowo by mnie okłamywali, wprowadzili w błąd, by później śmiać się za moimi plecami z biednego przybysza, chcącego mimo wszystko zadbać o swoją prezencję...

Na darmo poprawiał, wymazywał, kreślił. To wciąż nie było to. W procesie przelewania jego wspomnień na papier ginęła cała ta tajemniczość i urok, jaki najwidoczniej rzuciła na niego nieznajoma. Co więcej, portret zdawał mu się wyjątkowo słaby również pod względem technicznym, toporniejszy niż ostatni pejzaż z Theodorem. Wszystko szło mu jeszcze gorzej niż zazwyczaj; zupełnie tak, jakby jego ręka była nieobyta w rysowaniu wszystkiego, co damskie.

— ...nie czuję się zupełnie przygotowany na dalszą pracę tutaj. Zostawiono nas samych sobie. Zaś te książki, które nam usłużnie polecili, w ogóle nie poruszają kluczowych tematów! Ani słowa o tym, jak jest "perukarz" po polsku...!

Z rozczarowaniem zamknął szkicownik i westchnął ciężko, znów niezadowolony z efektu końcowego. Patrząc na rezultaty, miał ochotę podrzeć je, zmiąć w kulkę i wyrzucić. Nie zrobił tego tylko dlatego, że nie obyłoby się to bez szkody dla reszty szkicownika. A może jego miejsce w całości było w piecu? W końcu, czy którykolwiek z poprzednich rysunków był udany?

— ... wspomnisz jeszcze moje słowa, Otto. Tutejsi w ogóle nie szanują i nie będą szanować porządnych, królewskich urzędników, wypruwających sobie żyły dla ich zapadłego, katolickiego miasteczka... Słuchasz ty mnie jeszcze?

— Tak, oczywiście! — Przytaknął bez większego zastanowienia.

Spojrzał na Theodora i uśmiechnął się odruchowo na jego widok, zapominając na chwilę o spartaczonym szkicu. Czemu się uśmiechnął? A, sam nie wiedział do końca, ale Theodor wyglądał teraz tak... śmiesznie. Albo pocieszenie. Śmiesznie-pociesznie, o! To było to.

— A ciebie spotkało coś podobnie urokliwego? — zagaił Herr Kraus, aby zatrzeć jakoś ślad po swoim przydługim monologu.

— Nie. Znaczy, tak. — Otto wzruszył ramionami, zapominając o tym, jak to zarzekał się przed samym sobą, że sprawę tę zachowa w tajemnicy. — Znaczy, zależy czy sarkastycznie "urokliwie" czy też nie. Widziałem pewną kobietę, która...

— Już? Nie minął nawet tydzień!

Na próżno się tłumaczył, że to wcale nie tak i po prostu źle się wysłowił. Rumieńce go zdradziły, a Theodor na jego próby kiwał dalej głową, szczerząc zęby w głupkowatym, porozumiewawczym uśmieszku

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro