Rozdział drugi, w którym przyjeżdżają Beyrerowie
I
Puk, puk. Lub raczej: łup-łup-łup, jakby niespodziewany gość zamierzał natychmiast aresztować wszystkich w środku.
— Idę!
Nie doczekawszy się niczego więcej od Theodora niż wymownej przerwy w szuraniu papierów, Otto zagiął róg strony, na której zakończył i zwlókł się z kanapy. Łomot ustał na chwilę i zaraz powrócił ze zdwojoną siłą. Cierpliwy to ty nie jesteś, mruknął Littermann pod adresem przybysza, prostując kołnierzyk koszuli, aby należycie się zaprezentować. Potem pociągnął za klamkę i zbaraniał.
Czy to możliwe? Zerknął szybko za siebie, ale książka nadal leżała na swoim miejscu i nic nie wydawało się podejrzane, więc nie musiał się nawet szczypać, by być przekonanym, że nie śni. A przecież dobijający się do ich drzwi młody mężczyzna miał twarz tak udręczoną, że mogła się mu kojarzyć tylko z jedną, równie nieszczęsną postacią.
Wrażenie to natychmiast prysnęło, kiedy strapiony gość pociągnął nosem, a następnie otarł jego zawartość w rękaw. Potem otworzył usta i bez ani "dzień dobry", ani "guten morgen", wypalił bezczelnie:
— Kraus?
Otto zamrugał oczami, zaskoczony podobnym grubiaństwem — i zaraz zmrużył je podejrzliwie.
— A co chodzi?
— Mam list z magistratu. Dla pana Krausa. Mieszka tu taki?
— My nie podlegamy pod magistrat, tylko rejencję — wyjaśnił resztami taktu. — To musi być pomyłka.
Chciał zamknąć drzwi i mieć sprawę z głowy, ale nieznajomy wsunął stopę między nie a framugę. Krew odpłynęła Ottowi z twarzy; spróbował zmrozić adwersarza spojrzeniem, a w efekcie sam się przeraził. Obcy nie wyglądał dłużej jak Werter, tylko pierwszorzędny miejscowy zbir — wzrok miał adekwatnie drapieżny, zaś jego brudne łapska urosły do rangi potencjalnego narzędzia zbrodni.
— Powtórzę się raz jeszcze. — I zrobił to, cedząc słowa w sposób, który jeszcze bardziej wykręcał jego dziwaczny akcent, tak charakterystyczny dla tutejszych. — Jeżeli mieszka tu niejaki Kraus, to nie pomyłka.
— Otto? — Theodor zaczynał się niepokoić.
Wszystko to sprawiło, że Littermann przestąpił z nogi na nogę, krzywiąc się przy tym nieznacznie i choć najchętniej wyprosiłby nieznajomego chociażby ze względu na jego paskudne maniery, ostatecznie wpuścił go do środka. Szczerze wątpił, by taki odrapaniec aktualnie przekazywał listy magistratu, ale po pierwsze: nie zamierzał ryzykować nieprzyjemności. Po drugie, Oppeln zaskakiwało. Niestety, często negatywnie.
Obcy uśmiechnął się triumfalnie i bez ceremonii zbeszcześcił swoimi ubłoconymi buciorami ich święty, zaciszny kącik. Drzwi do pokoju Theodora były uchylone; tam też się skierował, najwidoczniej zakładając, że Otto Krausem absolutnie być nie może. Przekroczył próg i zniknął Littermannowi z oczu.
Otto stał przez chwilę w miejscu, zastanawiając się, czy nie powinien być obecny przy ich rozmowie, tak na wszelki wypadek. Zaraz uznał, że lepiej się nie wtrącać. Powrócił na kanapę i spróbował ponownie skupić się na lekturze, ale dobiegające z gabinetu głosy skutecznie rozpraszały jego uwagę:
— Mam list z magistratu — Nieznajomy powtórzył swoją śpiewkę, choć tym razem grzeczniejszym tonem. — Dla pana Krausa.
— To ja — potwierdził uprzejmie Theodor. — Dziękuję.
Zapadła cisza, podczas której najpewniej zapoznawał się z wiadomością. Otto czekał niecierpliwie na moment, w którym obcy wyniesie się wreszcie z ich mieszkania, ale chwila ta nie nadchodziła. Po dłuższej, niezręcznej przerwie dało się znowu go słyszeć:
— Tak w ogóle, to nazywam się Mikołaj Halica. Ale może pan mówić Nikolaus Halitz, bez znaczenia.
— Magistrat nic o tobie nie mówi — skwitował Theodor.
Otto odłożył książkę na bok i wytężył słuch. Głos Nikolausa ociekał słodyczą, a było to w najlepszym wypadku dziwne, w najgorszym podejrzane.
— Wiem. — Zawahał się. — Ale znam dobrze okolicę i jeżeli by trzeba, mogę służyć pomocą — skonkludował.
Bezczelny!, pomyślał sobie Otto, nie chcąc wierzyć własnym uszom. Herr Kraus zaśmiał się dobrotliwie i po chwili namysłu wyjaśnił powoli:
— Dziękuję za propozycję, młody człowieku, ale spotkałeś już mojego asystenta. Więcej nie potrzebuje.
— Tak, spotkałem. Ale on nie mówi po polsku, prawda? — Halitz szybko przeszedł do kontrataku.
Theodor zamruczał coś pod nosem, a potem zupełnie umilkł. Ottonowi zrobiło się nieprzyjemnie gorąco i choć wątpił, by jego pozycja została zachwiana, każda potencjalna konkurencja, nawet ze strony lokalnego obdartusa, nie napawała go przesadnym entuzjazmem.
— Ja zaś tak — oznajmił dumnie Nikolaus. — Więc jeżeli kiedykolwiek będzie potrzebował pan kogoś, kto mówi...
— W porządku — żachnął się Theodor. — Myślę, że nie zaszkodzi wiedzieć, gdzie mogę cię znaleźć.
Halitz podał mu swój adres; Otto skrzywił się z odrazą na samą myśl o korzystaniu z jego wątpliwych usług. A później skrzywił się jeszcze mocniej na dźwięk brzdęku monet: zapłaty za dostarczenie wiadomości.
II
Ich buty grzęzły w błocie, gdy zmierzali nieśpiesznie w stronę magistratu. Theodor gwizdał pod nosem, a Otto starannie pielęgnował dopiero co nabytą urazę. Szedł z nosem spuszczonym na kwintę i myślał nad tym, czy to w ogóle możliwe, że zostanie zastąpiony przez jakiegoś lokalnego prostaczka.
Nie odważył się zwierzyć z tej lekko irracjonalnej obawy Herr Krausowi, bo z pewnością nie dostrzegał on żadnego problemu w zachowaniu Halitza, jako człowiek z natury doszukujący się raczej dobrych intencji, nie złych. W dodatku niekiedy nie bywał zbyt przenikliwy, a teraz miał jeszcze całkiem niezły humor, co nie zdarzało się mu zbyt często. Niezasadnym byłoby go psuć.
Na końcu ulicy rozpościerał się widok na rynek; zza dachów kamienic wyglądały wieże ratusza. Mieszkali stosunkowo niedaleko, choć miasto było na tyle małe, że w zasadzie wszędzie mieli blisko. Oznaczało to też, że w zasadzie wszędzie wzbudzali zainteresowanie: Theodor swoim staroświeckim uczesaniem i nieśmiertelnym tricornem, a Otto, dla odmiany, pieczołowitym hołdowaniem najnowszym modom.
Obaj nie przystawali do tak prowincjonalnego miasteczka, gdzie część mieszkańców wyglądała jak oderwani od pola chłopi i tak też się zachowywała. O ile wcześniej Littermann traktował opolan z przyjazną, choć ostrożną ciekawością, incydent z Halitzem i parę innych nieprzyjemności poprzednich dni sprawiły, że coraz bardziej przychylał się ku negatywnym opiniom Theodora.
— Chciałbym, żebyś pod moją nieobecność kupił wino — oznajmił nagle Herr Kraus.
Otto popatrzył na niego badawczo, nie przypominając sobie, by pałał przesadną sympatią do miejscowych winnic.
— Jest jakaś okazja? — upewnił się.
— Tak. Beyrerowie przyjeżdżają.
Powiedział to tak nonszalancko, jakby Littermann doskonale wiedział o tym, kim są Beyrerowie i czemu ich przyjazd wymaga kupowania wina, a to założenie dalekie było od prawdy.
— Przepraszam, kto?
Theodor stropił się lekko i począł snuć swoją długą, nieuporządkowaną opowieść o tym, jak to list, który przyniósł Halitz, oprócz grzecznego zaproszenia do opolskiego magistratu zawierał również informację o przyjeździe kolejnej rodziny urzędniczej w składzie: Herr Beyrer, Frau Beyrer i ich dwoje dzieci. Naturalnie, Herr Kraus poczuwał się zobowiązany urządzić im godne, ciepłe powitanie, którego przecież sam nie otrzymał.
— Pomyślałem sobie, że zaprosimy ich na podwieczorek — wyjaśnił. — Co będzie jeszcze potrzebne, jak myślisz? Ciasto? Może jakieś inne łakocie?
Kwestia tego, czy pomieszczą się wszyscy w jednym pokoju nie zdawała się zaprzątać jego głowy. Oczy błyszczały mu z ekscytacji, na usta cisnął się uśmiech. Od czasu ich przyjazdu Otto nie widział go tak rozradowanym.
— Musimy znaleźć sobie tutaj jakichś przyjaciół, żeby ocieplili nam pobyt nim nie wrócimy do Berlina, nie sądzisz? — Herr Kraus wyraźnie domagał się utwierdzenia w swojej wizji.
— Prawda!
Choć Otto potrafił — i lubił — spędzać czas w samotności lub towarzystwie jedynie Theodora, wizja potencjalnych znajomych wydała się mu całkiem przyjemną, zważywszy na to, jak spotkanie z Halitzem zniechęciło go do szukania znajomości wśród miejscowych. Chamy, gbury, prostaki — zdążył już wszystkich ich zaszufladkować. No, może tą kobietą z wozu, lecz ona musiała być ulepiona z innej niż opolskiej gliny. Nie wierzył, że ta nieurodzajna ziemia mogła wydać taką niezwykłą istotę na świat.
W międzyczasie dotarli pod ratusz. Pozostawił Herr Krausa pod jego drzwiami, wszak musiał się on zmierzyć z życzeniami magistratu samemu. Potem rozejrzał się po rynku, zastanawiając, gdzież to znajdzie tu to przeklęte wino.
III
Wracał do domu sam, jako że Herr Kraus nie kazał mu na siebie czekać, zmęczony jakby harował w polu i z dwoma flaszkami pod pachą. I wtedy właśnie, całkowicie niespodziewanie, ujrzał ją po raz drugi.
Była to szczególnie niefortunna okoliczność. Czemu akurat wtedy musiał mieć obie ręce zajęte? W dodatku winem? Szukał nieznajomej już od tygodnia — nie po domach, oczywiście, takiego tupetu nie miał. Nie, nie: wzrokiem. Gdy tylko miał czas, lazł jak uparte ciele w to samo miejsce, gdzie spotkali się po raz pierwszy i wypatrywał wozów, łudząc się, że ujrzy ją na którymś z nich. Wszystko na marne.
Dzisiaj szła ulicą. Tylko tyle lub aż tyle. Taszczyła ze sobą wielki, wiklinowy kosz o nieznanej zawartości i wyglądała na tyle niepozornie, że chyba cudem zwrócił na nią uwagę. Wyszedł zza zakrętu, a ona zmierzała w przeciwną stronę; prawie by się mineli, gdyby nie to, że jak zwykle skakał wzrokiem po okolicy i myślał o przeróżnych sprawach. Ledwie natrafił nim na nią, serce zabiło mu szybciej.
Z perspektywy czasu jego usilne starania, by nie uznała go za wariata czy napastnika, wydały raczej żałosny rezultat. Gdyby sam był młodą kobietą i zobaczył, jak jakiś nieznany mężczyzna obraca się na pięcie w pół kroku i rusza w jego kierunku z dziwną gorączką w oczach, zapewne również by się przeraził. To, że mogła jednak kojarzyć go z widzenia, paradoksalnie tylko pogorszyło już i tak przegraną sprawę.
Wtedy jednak był dumny z siebie i przy tym przekonany, że wygląda jak nowy Adonis — tudzież Dionizos, biorąc pod uwagę butelki. Przeglądał się wcześniej w witrynach kamienic, a te mówiły mu, że naprawdę przystojny z niego chłopiec: rumiany, zręczny, pogodny. Jakim cudem ktoś o tak przyjaznej fizjognomii mógłby sprawiać złe wrażenie czy zwiastować kłopoty? Uśmiechnął się więc najpiękniej jak potrafił i zawołał:
— Hallo! — I być może nie była to najmądrzejsza decyzja.
Co sobie wtedy myślał? Co planował powiedzieć, gdyby jakimś cudem dała mu szansę; jak zamierzał pociągnąć tę rozmowę dalej? Nie miało to większego znaczenia. Kobieta go zignorowała, ba, wręcz przyśpieszyła kroku! Może nie sądziła, że to o niej? Może nie zrozumiała? Zamiast odpuścić, pod wpływem impulsu ruszył za nią.
Co chwila zerkała przez ramię i nie uszli nawet ćwierci przecznicy, gdy zatrzymała się tak nagle, że prawie na nią wpadł. Jej wargi zadrżały, kiedy zapytała z wyrzutem:
— Co pan chce?
Zamrugał oczami, potrzebując chwili na przetrawienie jej akcentu, choć mówiła zdecydowanie wyraźniej niż Halitz. W międzyczasie zdążyła odsunąć się na bezpieczną odległość, z której obserwowała go nieufnie, przyciskając koszyk do piersi, jakby bała się, że wyrwie jej go z rąk. W środku mignęły mu ziemniaki.
— Ja tylko... — spróbował się wytłumaczyć, ale nie dała mu takiej możliwości.
— Proszę mnie natychmiast zostawić!
Chciał coś powiedzieć, ale język przywarł mu do podniebienia. Uniósł więc dłonie w geście pojednania i uśmiechnął się przepraszająco, a ona obróciła się powoli i bardzo, bardzo powoli poczęła się wycofywać, a gdy zauważyła, że już jej nie goni, jedynie przyśpieszyła. I przyspieszała, przyspieszała i przyspieszała, aż jej płowy warkocz nie zniknął mu z oczu.
Głupiś, skwitował.
IV
— Dziękujemy za zaproszenie — powiedział Herr Beyrer, rozglądając się po ich mieszkaniu. Zza jego pleców zerkały trzy ciekawskie pary oczu.
Nie wyglądał na zachwyconego, a przecież przygotowali wszystko tak starannie, jakby spodziewali się wizyty samego króla pruskiego. Wspólnymi siłami przenieśli cały panoszący się w mieszkaniu bałagan do gabinetu i tam też roztropnie go zakluczyli, by przypadkiem nie uraził oczu szanownych gości. Z racji braku prawdziwej jadalni, dostawili krzesła do kawowego stolika, a gdy mimo to brakowało miejsc, naprędce zaaranżowali swoje podróżne kufry do pełnienia tejże funkcji.
— Proszę wybaczyć tę... ciasnotę. — Theodor uśmiechnął się przepraszająco.
— Spokojnie — Twarz Herr Beyrera złagodniała. — Śmiem twierdzić, że u nas jest jeszcze gorzej.
Najwidoczniej nic tak nie przełamywało pierwszych lodów niż wspólna niechęć do Oppeln. Zasiedli wszyscy przy stoliku; Herr Kraus oddał gościom kanapę i sam usadowił się na kuferku obok Otta. Zadźwięczały sztućce, rozbrzdękały się kieliszki. Nie mieli za wiele: tylko ciasto, które Theodor wybłagał u ich gospodyni i chyba ostatnie dwie butelki nie-śląskiego wina w całym mieście. Do tego Beyrerowie dołożyli przywiezione ze sobą biszkopciki, pachnące i smakujące przyjemnie znajomo, nie śląsko, a niemiecko.
Na początku zapowiadało się lekko niezręcznie, ale Herr Kraus był mistrzem prowadzenia lekkiej, niezobowiązującej rozmowy i skoro tylko Herr Beyrer wpadł w jego sieć, nie udawało mu się z niej wyswobodzić. Obaj wspominali z nostalgią to, co przeminęło i z identycznym sceptycyzmem patrzyli w przyszłość. Herr Beyrer był przy tym bardziej gwałtowny niż Theodor; śmiał się głośno i równie szybko denerwował, gdy powracał temat jego przymusowej przeprowadzki. Jak to zdążył wszystkim ogłosić, w Oppeln zajmować miał się podatkami.
— Und Sie? — zapytał chwilę potem Theodora, skwapliwie uzupełniającego braki w jego kieliszku.
— Architektura. Urbanistyka — oznajmił dumnie Herr Kraus i zaraz zmarszczył brwi. — Choć przypuszczam, że tutaj powinniśmy mówić raczej o nadzorze budowlanym, niczym więcej.
Herr Beyrer zarechotał; jego żona z wysiłkiem uniosła kąciki ust. Poza tym nawet nie drgnęła. Siedziała przy nim cicho jak mysz pod miotłą; sztywnie wyprostowana, trzymała dłonie splecione w koszyczek, niemal niezauważalnymi ruchami bawiąc się palcami czy mnąc skrawek spódnicy. Wędrowała beznamiętnym spojrzeniem od jednego skraju stolika do drugiego, czasem zahaczając o kogoś, kto przy nim siedział. Poza zwyczajowymi grzecznościami, nie odezwała się ani razu i równie dobrze mogłoby jej nie być, a nikt nie zauważyłby jej zniknięcia.
— Biszkopcika? — zaproponował jej grzecznie Otto.
Skoro Theodor maglował Herr Beyrera, na ramiona Littermanna spadł niewypowiedziany obowiazek zajęcia się pozostałymi gośćmi, sprowadzający się głównie do wypytywania, czy na pewno wszystko w porządku i czy może czegoś nie podać.
— Dziękuję. — Z tonu jej głosu wywnioskował, że odmówiła.
— Ja poproszę! — wtrącił się Rupert.
Było to pewnym zaskoczeniem dla Otta, jako że młodego Beyrera uznał za równie milkliwego, co jego matka. Podobnie jak ona, Rupert nie mówił za wiele podczas podwieczorku, lecz wydawał się przy tym mniej strwożony, a bardziej zrelaksowany. Trochę tak, jakby całe to spotkanie niewiele go obchodziło, ale że ciastka były dobre, skłonny był przełamać dla nich swoją obojętność.
— Czy ja również mogę? — dodała Edith, jego siostra.
Na swoim talerzyku miała jeszcze ze trzy biszkopty, lecz Otto nie kwestionował tej prośby. Po obsłużeniu Ruperta, wychylił tackę w jej stronę, a ona, sięgając po wypieki, niby przypadkiem musnęła jego dłoń i zaraz spłoniła się rumieńcem. Musiała zrobić to celowo, bo pośród jej przeprosin i jego zapewnień, że przecież nic się nie stało, zerkała na niego ciekawsko, jakby zapraszała go do dalszych czynów.
Oczywiście, jako że Otto był Ottonem, do wniosków, że już wtedy go zaczepiała, doszedł znacznie później, kiedy poznał ją lepiej. W tamtym momencie uznał jedynie, że niezwykle łatwo ją speszyć i w związku z tym unikał kłopotania jej aż do samego końca podwieczorku, co nie było bynajmniej łatwym przedsięwzięciem.
V
Theodor po paru kieliszkach wyraźnie się rozluźniał i paplał bez większego składu wszystko to, co mu ślina na język przynosiła. Ottona zaś wino obdarowywało jakąś szczególną jasnością umysłu, która pozwalała mu dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie widział. Sielska scena podwieczorku przestała mu się zdawać tak niewinną, skoro tylko wpadł na trop paru intrygujących szczegółów.
Po pierwsze, Frau Beyrer była za młoda, by być matką Ruperta i jego siostry. Prawdę mówiąc, to Edith wyglądała na starszą; najwyżej mogłyby być rówieśnicami. "Druga żona", pomyślał sobie i wszystko stało się jasne. Pewne lekceważenie, z jakim traktowana była przez młodych Beyrerów, znalazło swoje wytłumaczenie.
Po drugie, zważywszy na to, jak cichym była gościem, Theodor zaskakująco często na nią zerkał. Robił to z dziwnym smutkiem, który pogłębiał się jedynie, gdy zdarzało się jej odezwać. Otto natychmiast odrzucił wszystkie nieprzyzwoite teorie; nie, Herr Kraus w końcu musiał tęsknić za Stephanie i widok żony Beyrera musiał pogłębiać tej rany. Naturalnie, samo przez się nasuwało się pytanie: skoro Beyrerowie zjechali całą rodziną, czemu Frau Kraus została w Berlinie?
Nie potrafił znaleźć na nie odpowiedzi. Inna sprawa, że po trzecie, sam był obiektem wytężonej, lekko niepokojącej obserwacji. Co ciekawe, doświadczał jej nie ze strony państwa Beyrerów czy Theodora, którzy we trójkę posiadali pełne prawo do kontrolowania i oceniania jego manier, a Edith.
Edith Beyrer, od czasu incydentu przy biszkoptach, przyglądała się mu coraz bardziej otwarcie i jako że normy towarzyskie uległy pewnemu rozluźnieniu, usilnie starała się zainicjować konwersacje lub w inny sposób zwrócić na siebie jego uwagę. Poprawiała spieczone loczki, które opadały jej na twarz, szczerzyła do niego ząbki, trzepała powiekami, chichotała, gdy coś mówił i zaraz zawstydzała się teatralnie, jakby była największym niewiniątkiem na świecie, a on kierował do niej skandaliczne aluzje.
I znów, oczywiście, jako że Otto był Ottonem, nie wyłapał połowy tych sugestii, a drugie pół dziwnych zachowań zrzucił na karb jej zdenerwowania, zmęczeniem drogą, nowego otoczenia lub wszystkich trzech naraz.
VI
— Źle się czuję — oznajmiła cicho Frau Beyrer.
Otto mógł przysiąc, że młodzi Beyrerowie wymienili między sobą kpiące, porozumiewawcze spojrzenie, a Edith w dodatku wywróciła oczami. Ich ojciec tego albo nie zauważył, albo zignorował, lecz samopoczuciem swojej żony definitywnie się przejął.
— Zresztą, już późno. Nie chcemy nadużywać gościnności — stwierdził, wypuszczając z ust chmurę dymu.
Opróżnili butelki, po cieście pozostała tylko pusta blaszka. Ostało się jeszcze parę biszkoptów, na które niespecjalnie ktokolwiek miał ochotę. Jakiś czas temu Herr Beyrer wyciągnął fajkę i kopcił w zadumie; Theodor marszczył nos i pokasływał dyskretnie, lecz nie zwrócił mu uwagi. Pozostała część stołu nie tylko się dusiła, ale i nudziła. Panowie byli w połowie rozmowy o Fryderyku Wielkim i Herr Kraus nawet nie krył wielkiego rozrzewnienia.
— Nie, nie, nie jest późno. Możecie jeszcze zostać... — poprosił.
Uśmiechnął się szeroko i Herr Beyrer opadł na kanapę. Potem Frau Beyrer zrobiła najżałośniejszą minę, na jaką było ją stać, więc z powrotem się z niej podniósł, choć z lekkim ociąganiem i chyba rzeczywiście byłby to koniec podwieczorku, gdyby Edith nie uchwyciła za rękaw, oznajmiając stanowczo:
— Niech papa zostanie!
— Odprowadzimy mamcię do domu — zaoferował się Rupert.
"Mamcia" w jego ustach brzmiała jak najgorsza obelga. Frau Beyrer wyraźnie zbladła, ale słowem się nie odezwała. W zaistniałej sytuacji, to jest: jej milczenia, Ruperta gotowego do drogi, Edith uczepionej jego ramienia i rozmowy z Theodorem do dokończenia, Herr Beyrer pozwolił sobie jeszcze wygodniej rozgościć się na kanapie.
— Niech wam będzie — zadecydował.
Między młodymi Beyrerami zaszła kolejna wymiana spojrzeń, tym razem takich, jakimi nie pogardziliby najprzedniejsi spiskowcy. Jak na zawołanie, Rupert wypiął mężnie pierś, a Edith uśmiechnęła się słodko.
— Papo...? — zagaiła i poczęła z zapałem szeptać mu coś do ucha.
Theodor spojrzał badawczo na Ottona. Otto wzruszył jedynie ramionami, nie mając pojęcia, co może o tym sądzić, poza faktem, że było to bardzo nietaktowne zachowanie i kolidowało mu niezwykle z jego niewinną wizją Edith.
— Dobrze, dobrze — Herr Beyrer machnął dłonią. — Tylko wróćcie o rozsądnej godzinie.
Edith niemal podskoczyła w miejscu z radości; nawet bardziej opanowanego Ruperta wyraźnie rozpierała ekscytacja, od czubka jego butów aż po sam skraj czupryny.
— Ja też pójdę — wypalił Otto, choć nie wiedział do końca, w co się pakował. — Żebyście się nie zgubili.
O Fryderyku już się nasłuchał. Zresztą, nie chciał zawieść zaufania Theodora, musiał więc pokazać się Beyrerom od jak najlepszej strony, tym bardziej, że z tego co już zdążył zauważyć, można było spodziewać się kolejnych wizyt.
— Cudownie! — zawołała Edith, a Herr Kraus skinął przyzwalająco głową.
Ruszyli zakładać kapelusze, zapinać płaszcze i poprawiać buty. Przy stole Herr Beyrer zaczął mówić o swojej wizycie w Sanssouci i Theodor rozochocił się jak mały chłopiec, który właśnie miał otrzymać zabawkę. Wśród tej ogólnej wesołości, tylko Frau Beyrer krzywiła się jak cierpiętnica.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro