Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział czwarty, w którym grzeczność wymusza ustępstwa

I

Było to na początku jego praktyk u Herr Krausa.

Dopiero co wyjechał z domu, żegnany czule przez rodzinę i wścibskich sąsiadów, zabrawszy ze sobą jedynie niewielki kuferek z całym dobytkiem i głowę wypełnioną z jednej strony ekscytacją, a z drugiej przeraźliwym lękiem. Kojarzył Theodora jedynie przelotnie, z krótkich widzeń lub opowieści ojca, więc nie do końca wiedział, czego można było się po nim nim spodziewać. Równie dobrze mógł być apodyktycznym gburem, który tylko sprawiał dobre wrażenie.

Do dziś pamiętał, jak szybko biło mu serce podczas tych pierwszych dni u Krausów. Z jednej strony nie potrafił usiedzieć w miejscu, z drugiej przerażała go sama myśl o przekroczeniu progu jego bezpiecznego pokoiku. Czy chciał wracać do domu? Chyba, ale świadomość tego, jak bardzo nie może nikogo zawieść sprawiała, że wypierał się tego przed samym sobą. Zresztą, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek prawdziwie zakwestionował ojcowską decyzję. Potulnie podążał drogą, którą mu wytyczono.

Jego pierwszym zadaniem było coś infantylnie prostego: przepisanie listu czy inne podstawowe rachunki. Obawiał się wtedy, że Herr Kraus sądził, że przysłano mu jakiegoś kompletnego półgłówka, ale nie odważył się zwierzyć nikomu z tego lęku — nie żeby miał kogoś, kto mógłby go wysłuchać. Mimo niepewności, postarał się wywiązać z tego najlepiej jak potrafił. Jeśli w oczach Theodora miał być półgłówkiem, to przynajmniej sumiennym.

Gdy jedli obiad, a Otto wciąż nie potrafił wyjść z podziwu nad tym, że robili to przy jednym stole, Herr Kraus obserwował go badawczo.

— Chciałbym, żebyś z tego pobytu wyniósł przede wszystkim jedną, podstawową umiejętność — powiedział wreszcie.

Littermann myślał, że chodziło mu o szybkie pisanie listów, bezbłędne rachunki czy ładne szkice. Zachował to jednak dla siebie — i dobrze postąpił, bo Theodor odłożył widelec na skraj talerza i oznajmił poważnie:

— Myślenia.

Pamiętał, że Frau Kraus prychnęła cicho z boku stołu, jakby myślenie było tak naturalną sprawą, że nie było o czym mówić, a co dopiero czego uczyć. Pamiętał, że Theodor nie zwrócił na nią uwagi i patrzył dalej prosto w oczy Ottona, oczekując jego reakcji. Pamiętał, że sam skinął wtedy głową, dając znak, że dotarło, ale w myślach przychylał się ku opinii Stephanie.

A jednak często zapominał o tym, jak dobrze byłoby zatrzymać się w miejscu i pomyśleć.

Herr Kraus nie był wścibskim człowiekiem. Nie był też zapominalski. Z pewnością więc, skoro znalazł niezidentyfikowany notes, uznał go za należący do Ottona i odłożył na kupkę jego innych rzeczy, nie zaglądając, broń Boże!, do środka.

Wmówiwszy to sobie, Littermann poczuł się lepiej.

II

Umiejętność myślenia była generalnie przydatna. Również podczas poszukiwań kobiety z wozu alias mieszczki z ziemniakami.

Bo do tego, że była mieszczką, a nie jakąś wiejską dziewuchą z okolicznych wiosek, nie miał wątpliwości. A gdzie najprościej było natknąć się na mieszczkę, jeśli nie na rynku? Cóż, zapewne w kościele, lecz przecież nie miał gwarancji, że była luteranką, a poza tym do niedzieli było daleko.

Tak więc, zamiast wypatrywać wozów, w wolnej chwili opierał się o ścianę ratusza i obserwował toczące się powoli mieszczańskie życie Oppeln. Czasem brał ze sobą Wertera, czasem na boku szkicował kamienice, za co parę razy wynagrodzony został krzywymi, podejrzliwymi spojrzeniami. Theodor nie drążył tematu, nie dopytywał. Po powrocie z rejencji zazwyczaj zamykał się na jeszcze kilka godzin w swoim biurze. Rytm jego pracy stabilizował się z wolna, powracając do berlińskich przyzwyczajeń.

Ottonowi nie poszczęściło się w poniedziałek. Prawdę mówiąc, nie poszczęściło mu się również we wtorek, choć byłoby to miłym zrządzeniem losu, jako że to we wtorek ujrzał ją po raz pierwszy. Tym razem padło jednak na środę: ciepłą, suchą i co najważniejsze targową, więc i ruch na rynku był niczego sobie.

Przyjechali parobkowie ze Sczepanowitz, Vogtsdorf czy innego Winau. Równie dobrze mogliby przyjechać z dowolnej innej wsi o dowolnej innej nazwie i niczego by to nie zmieniło, bo wybitnie nie interesowała go lokalna toponimia. Czego tu szukali? Jeśli liczyli na pracę, to chyba na marne, bo nie zatrudniłby ich nikt przy zdrowych zmysłach.

Nosili zgrzebne koszule i wytarte spodnie, a sprawiało to wszystko wrażenie ich jedynego dobytku. Chodzili boso, śmierdzieli oborą, rzucali wokoło nieokrzesane spojrzenia i miny mieli takie, jakby pierwszy raz w życiu widzieli prawdziwą cywilizację. Twarze mieli proste, spojrzenia dzikie, karki spalone słońcem. Nikolaus Halitz w ich otoczeniu wydawałby się najprzedniejszym miejskim galantem.

Poza Ottonem, nikt nie zdawał się zwracać na nich uwagi. No i oczywiście, poza nią. Wypłynęła zza rządku kamienic, zstąpiła między parobków niby niebiańska istota. Ożywili się na jej widok, jeden z nich szczególnie. Rozmawiali przez chwilę, rozglądając się co chwila na boki, jakby sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje. Pozostali chłopi utworzyli wokół nich coś na kształt kordonu, ale że nie było ich wystarczająco wiele, kordon ten miał dziury.

Przez te dziury patrzył Otto, krzywiąc się z każdą chwilą coraz mocniej i żałując, że nie zabrał ze sobą chusteczki, bo dawno mu tak nie śmierdziało wsią. Niewiele rozumiał; nie, w zasadzie nie rozumiał niczego, bez względu na to, jak usilnie wytężał łepetynę. W głowie mu się to nie mieściło. Ona? Rozmawiająca? Z nim? Zapewne chodzi o pieniądze, pomyślał sobie, bo takie było najczęstsze wyjaśnienie niewyjaśnialnych spraw. A w tej sytuacji musiały to być spore pieniądze.

Uśmiechnął się pod nosem.

Kobieta z wozu zamilkła na chwilę i nawet z takiej odległości Otto widział wyraźnie, jak marszczy brwi. Jej przenikliwe spojrzenie przeszyło go na wskroś. Zauważyła, przemknęło mu przez myśl. Chwilę później wycelowała palec wprost w niego, a wzrok pozostałych parobków podążył za nim. Ten, z którym rozmawiała, zaczął podwijać rękawy.

Niedobrze, stwierdził Otto. Poczyniono pierwszy krok w jego stronę, zakrzyknięto coś po polsku, pewnie jakąś obelgę. Bardzo, bardzo niedobrze. Nie czekając na pogorszenie sytuacji, nie dbając o swój honor, wziął nogi za pas.

III

Wpadł wielkim susem w bramę kamienicy, przywarł do jej ściany, ścisnął w dłoni mocniej czapkę, która pęd zdążył zdmuchnąć mu z głowy. Znieruchomiał, dysząc ciężko. Nie wytrzymał jednak długo — zaraz otarł czoło i podejrzliwie wyjrzał zza winkla. Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Nikt go nie gonił.

Nasadził sobie cylinder na łepetynę i niby od niechcenia powrócił na ulicę. Nic, żadnego chłopskiego komando na końcu przecznicy. Fiknął parę kroków, gwiżdżąc nonszalancko pod nosem. Bezczelna prowokacja przeszła bez echa.

Mógł więc zniknąć strach, który na chwilę ścisnął mu gardło; mógł więc szelmowski uśmieszek bez przeszkód rozpanoszyć się na jego twarzy. Intrygujące, przemknęło mu przez myśl. Bardzo ciekawe. O ile się ci nie uwidziało, ale przecież się nie uwidziało, bo na pewno była to ona, na pewno stała wśród chamów i na pewno pokazała im ciebie.

Ale dlaczego? Pieniądze nie były jednak odpowiedzią na wszystkie wątpliwości. Może i ona miała jakieś tajemne układy finansowe z podopolską wsią, lecz przecież Otto ręce wraz z sumieniem miał czyste. Niegłupio byłoby wrócić się na rynek: być może znów natknąłby się na tę niecodzienną mieszaninę stanów. Być może nawet rozwikłałby jej tajemnicę lub chociaż znalazłby się krok bliżej tego sukcesu. Być może wreszcie porozmawiałby z nią dłużej...

A może skończyłby ze stłuczonym żebrem, podbitym okiem i krwawiącym nosem — egzekucją wyroku wydanego nań w obcym języku przez samozwańczych sędziów, do których wyrozumiałości nijak mógł apelować. Na bruku. Obolały. Pobity, lecz nie zwyciężony.

Wyobraził sobie, z jak wielką walczy werwą, kpiąc z niesprawiedliwej przewagi i natychmiast poczuł się gotów spuścić komuś tęgi łomot. Czy nie dałby rady? Z pewnością zwróciłby wtedy jej uwagę. Pytanie, czy w dobrym tego słowa znaczeniu — i jak wielkie wyniknęłyby z tego kłopoty. Policja winna była przecież stanąć po jego stronie...

Zamrugał, odpędzając wizje. Postanowił wyjątkowo nie ponosić się marzeniom i wrócić grzecznie do domu, tak jak Theodor przykazał. Było to kwintesencją rozwagi, której podobno mu brakowało. Poza tym, mruknął do siebie, trafiając butem w wyżartą przez deszcze dziurę w ulicy, żaden z ciebie zawadiaka. Inaczej trafiłbyś nie do Theodora, a armii.

W roztropności, którą tak się szczycił, wytrzymał może kwadrans. Ledwie przekroczył bowiem próg mieszkania i obwieścił owe przybycie radosnym "Ich bin zurück!", na które Herr Kraus zawsze wynurzał się z głębi swojego gabineciku, przed jego oczami odmalowała się następująca martwa natura:

Stolik przy kanapie, na nim czyjaś czapka. Bez obrusu, lecz zastawiony porcelaną. Trzy filiżanki, każda ze spodkiem i łyżeczką. Pękaty imbryk w niebieskie kwiaty i duża patera, na której już tylko okruszki pozostały po przywiezionych przez Beyrerów biszkopcikach. Wróć, nie do końca. Gdy przyjrzał się bliżej, dostrzegł pojedyncze ciastko na jednym z talerzyków.

Drugim zajadał się Nikolaus Halitz.

IV

— Co ty tu robisz? — syknął oskarżycielsko Otto, zapominając o wszelkich zwrotach grzecznościowych.

Inna sprawa, że w jego mniemaniu przyłapany na gorącym uczynku na żadne klepanie po główce nie zasługiwał. Spojrzał na niego spod byka, oczekując wyjaśnień. Niewzruszony Nikolaus kontynuował mielenie biszkopta niczym krowa.

— O! — huknął Herr Kraus wraz z drzwiami. — Już jesteś, cudownie. Rozgość się.

I zamaszystym gestem dłoni wskazał na pustą poduszkę obok siedzącego z niewinną minką Halitza. Krew zagotowała się w Ottonie, lecz cóż innego mógł uczynić, jak nie posłuchać uprzejmej prośby.

Nikolaus obserwował bacznie każdy jego ruch. Miał spojrzenie ciemne jak dwa węgiełki i równie brudne paznokcie, gryzące się brzydko z bielą porcelany. Był na tyle miły, że zabrał czapkę ze stołu i usunął się nieco na bok, coby Littermann miał więcej miejsca. Nie wystarczyło to bynajmniej do zyskania jego przychylności.

— Otto? — zagaił Theodor, krzątając się pokoju. — Nie widziałeś może mojego nożyka do kopert?

Pokręcił głową na nie.

— Mignął mi przed oczami jak wchodziłem — zapalił się Halitz. — Gdzieś tam, proszę pana. — I machnął dłonią w niesprecyzowanym kierunku, co nie było przesadnie pomocne.

Herr Kraus uśmiechnął się promiennie w podziękowaniu; Otto zacisnął ręce w pięści i wymusił identyczny grymas. Chyba nigdy tak bardzo nie chciał, żeby Theodor z powrotem nachylił się nad swoimi papierami, uprzednio zamknąwszy dokładnie drzwi. Mógłby wtedy swobodnie wygarnąć Nikolausowi, co o nim sądzi — bieżącą inwektywą był "przeklęty lizus". A tak pozostawały fałszywe ceregiele.

Siedzieli przez chwilę w niezręcznym milczeniu. W tle Theodor mruczał coś do siebie, szukając zguby. Halitz nieśpiesznie popijał herbatkę. W kącikach jego ust zebrały się okruszki.

— Więc — mruknął niechętnie Otto, usilnie próbując znaleźć jakiś temat do rozmowy. — Pracujesz dla magistratu?

Halitz uniósł brwi, zdziwiony pytaniem. Po jego twarzy błądził błazeński uśmiech.

— Hę? — Chrząknął. — Między innymi. Mam znajomości w mieście, więc jak trzeba kogoś do roboty, to wiedzą, gdzie mnie szukać.

— Aha — skwitował Littermann, po czym sięgnął po imbryk. — A da się z tego wyżyć?

Ubiegły go dłonie Nikolausa, kategorycznie odbierające mu naczynie, nalewające herbaty oraz podsuwające filiżankę pod sam nos. Poczerwieniał cały, bąknął szybkie "danke" pod nosem i choć natychmiast stracił ochotę na ugaszenie pragnienia, gwałtownymi haustami starał się ukryć skrępowanie.

— No, jak widać — zaśmiał się Halitz. — Miło byłoby znaleźć coś bardziej na stałe, nie ukrywam.

Wiedziałem!, zatriumfował w myślach Otto. Dlatego tu przychodzi. Dlatego się płaszczy, próbując chwycić pańskiej klamki; klamki do gabinetu Theodora, należnej przecież tylko i wyłącznie mi.

— Powodzenia — odparł bez większych emocji, nawet nie próbując udawać, że jakkolwiek kibicuje poczynaniom Nikolausa.

Nie był on w końcu żadną konkurencją, skoro wiadomo było, że Herr Kraus nigdy... Urwał, ugodzony bolesną realizacją. Herr Kraus nigdy, bla, bla, bla? Co miał więc oznaczać ten przedziwny poczęstunek? Zmarszczył nos niczym łowczy pies na tropie zwierzyny. Czy nie trafił właśnie w sam środek spisku?

— A jeżeli przy pracy i zleceniach jesteśmy... — Halitz przybrał minę chytrego przemysłowca. — To znam pewnego człowieka, który potrzebuje...

— Mam! — zatriumfował Theodor, przerywając mu w pół słowa.

Uniósł w górę nóż do kopert i Litterman nie wiedział, czy bardziej chciał wbić go w serce swoje czy Nikolausa. Potem czmychnął w podskokach do gabinetu, a powód tak wielkiej radości mógł być tylko jeden.

— Przyszły listy z Berlina? — zakrzyknął za nim Otto, ale nie dane było mu dostać potwierdzenia.

Drzwi zamknęły się głucho i wreszcie można było zakończyć tę farsę. Halitz głupi nie był; niechęć z pewnością odczuł. Pytanie o cel jego wizyty pozostawało nieodpowiedziane. Bez Theodora w roli przyzwoitki wreszcie mogli być ze sobą brutalnie szczerzy.

— Ładnie cię tam wychowali w tym Berlinie. — Nikolaus zaatakował pierwszy tonem pełnym cynicznej wyższości — Świetnie grasz w pozory.

Nie będziesz mi miasta obrażał, prostaku — pomyślał sobie Otto, ale zmełł obelgę w ustach i nigdy ich ona nie opuściła.

— To ty nas nachodzisz! — syknął cicho, by nie zaalarmować Theodora.

— Wykonuję swoją pracę, tyle. Nic do ciebie nie mam — odparł szeptem Halitz. — A ty najwyraźniej tak.

Podniósł się z kanapy, założywszy czapkę: marną parodię ottonowego cylindra. Dopił resztę herbaty i w ramach finalnego przytyku schował ostatniego biszkopcika do kieszeni. Samo to było wystarczająco dobrym powodem, by na koniec dostał w nos; co dopiero wziąwszy pod uwagę całokształt jego działalności.

— Będę się zbierał — mruknął. — Podziękuj panu za poczęstunek.

Wina się znalazła, lecz nie odpowiednie okoliczności. Innym razem, obiecał sobie Otto, jeszcze mu się oberwie. Na razie zaś zadowolił się rzuconą przez zęby groźbą:

— Nie chcę cię więcej tu widzieć, zrozumiano?

Odpowiedział mu lekceważący uśmiech, a chwilę potem trzask drzwi.

V

— Dzbanek herbaty to żaden ekspens. A skoro zostało nam trochę biszkoptów — mruknął Theodor, zerkając wymownie na puste naczynia. — To powiedziałem, żeby się poczęstował. Dlaczego miałyby się zmarnować? Tak to przynajmniej się posilił przed dalszą drogą. Taki zabiegany. Dobry chłopiec.

Tu nie chodzi o małe co nieco, prawie wymsknęło się Littermannowi. Zatem o co?, zapytałby wtedy Herr Kraus i Otto wiedział dobrze, że nie potrafiłby zwierzyć się mu ze swojej głupie obawy przed tym, że zostanie zastąpiony miejscowym człowiekiem od wszystkiego. A przecież nie była całkowicie od czapy! Nawet jeśli każde kolejne starcie z Nikolausem raczej dostarczało kolejnych dowodów na jego bezwstydne zapędy niż ich ujmowało, Littermann wątpił, by został potraktowany poważnie.

— Jesteś zły — stwierdził Theodor.

Otto pokręcił energicznie głową i by zmienić temat, zagaił niby od niechcenia:

— Czego on tu w ogóle znowu szukał?

Nie zdołał wyzbyć się z głosu odrazy i w efekcie Herr Kraus zmarszczył czoło, patrząc na niego z troskliwym w swej naturze niepokojem. Z gabinetu wychylił się niedługo po odejściu Halitza i nic nie wskazywało na to, by usłyszał te parę cierpkich słów, które zdołał on wymienić z Ottem. Z jego perspektywy nie stało się nic, co mogłoby tłumaczyć widoczne naburmuszenie Littermanna.

— Przyniósł kolejny list. W sprawie tego nieszczelnego dachu — Gestykulując, wskazał palcem na ich sufit, choć przecież wszystko było z nim w porządku. — A także ofertę.

— Dla pana? — mruknął kwaśno Otto.

— Nie, dla ciebie.

Rzeczywiście, pomyślał, zaczął coś podobnego nim nie przerwano mu w pół słowa. Ale to bez znaczenia, skoro nie przyjmę żadnej jego krzywej oferty. Choć... Może nie zaszkodzi wiedzieć uprzednio, jaka ona była? Tak z czystej ciekawości. Spróbował udać mimo wszystko, że wcale go to nie interesuje, lecz Theodor przejrzał go na wylot. Uśmiechnął się wyrozumiale i ciągnął dalej:

— Jest tu jeden kupiec, gotowy dobrze zapłacić. Potrzebuje portrecisty, a jak się zapewne domyślasz, w okolicy nie ma zbyt wielu artystycznie uzdolnionych. Naturalnie, pomyślał sobie zatem, że może wśród nas, przyjezdnych, ktoś się znajdzie. A ja, cóż, pomyślałem o tobie.

Nogi ugięły się pod Ottonem, przed oczami mu pociemniało. Dobrze, że już siedział. Co za zbieg okoliczności, uświadomił sobie w przypływie paniki, prawie że niemożliwy. Ten chce portretów, a w moim zeszycie akurat portretów w bród... Pal licho Halitza czy parobków z rynku! Teraz to dopiero wpędził się w kozi róg.

— D-Dlaczego? — wydukał, trzymając się kurczowo resztek nadziei.

— Po pierwsze, zauważyłem, że mi się nudzisz, a ja nie potrafię znaleźć ci innego zajęcia — mruknął Theodor. — Po drugie, jak do mnie przyjechałeś, miałeś ten swój notes i ciągle rysowałeś kogoś po kryjomu. — Otto miauknął niekontrolowanie, żałując, że się urodził. — Dobrze się czujesz? Blado wyglądasz.

Nie, nie czuł się dobrze. W zasadzie dawno nie czuł się tak źle. Czyli jednak, myślał sobie w kółko, czyli jednak przejrzał mój szkicownik. Wziął go. Przekartkował. Zapamiętał sobie dobrze. I teraz próbował za jego pomocą dyskretnie się mnie pozbyć, najlepiej zastępując przy okazji Halitzem. A ja jeszcze wcale tak dobrze nie rysuję!

— Nie podołam — jęknął.

— Skądże! — Theodor uśmiechnął się szeroko, próbując dodać mu otuchy. — Widziałeś tę lokalną sztukę? Jakkolwiek źle by ci nie poszło, i tak będzie lepiej.

— Nie podołam — powtórzył jeszcze ciszej Otto, czując, jak grunt pali się mu pod nogami.

Odpuść, błagał w myślach, zostawmy ten temat za sobą i nigdy do niego nie wracajmy. Udajmy, że sprawy nie było; przecież mamy w tym wprawę. Jeśli trzeba, pierwszy wrzucę te szkice do pieca! Miał wrażenie, że spojrzenie Herr Krausa przeszywa go na wylot i w efekcie słyszy on wszystkie te żałosne myśli.

— A jak dam ci trochę czasu, to przemyślisz sprawę? — Jeżeli w istocie tak było, nie dał tego po sobie znać.

Otto skinął słabo głową, próbując opanować drżenie rąk.

VI

Dramatyzujesz, mówiła mu Stephanie. Zupełnie jakbyś był babą.

Znaczy się, nie mówiła mu tego tak bezpośrednio i niegrzecznie. I w sumie to w ogóle nie mówiła mu tego w twarz. Czasami jednak zdarzało mu się słyszeć strzępki rozmów Krausów o sobie samym, a wtedy Frau miała wobec niego głównie tę jedną obiekcję, choć zwykle wyrażaną na wiele sposobów. Dobry z niego chłopak, twierdziła, ale zbytnio się wszystkim przejmuje. Za wiele sobie wyobraża i doszukuje nieczystych intencji tam, gdzie ich nigdy nie było. W złych momentach tchórzy, w złych momentach próbuje buńczucznie walczyć.

Kiedyś będzie z tego nieszczęście, twierdziła, a Theodor wymownie milczał.

Do tego miała bardzo ekspresyjne brwi, o wiele bardziej ekspresyjne niż jej mąż. Starannie wyskubane, ale ciemne i wygięte w spory łuk. Czytało się z nich niezwykle łatwo, zupełnie jak z kart. Kiedy tylko jego śmiertelnie poważny problem nagle okazywał się żałośnie błahy, charakterystyczne wygięcie tych wyjątkowych brwi Otto interpretował na jeden sposób: dramatyzujesz. Dramatyzujesz, Otto. Zupełnie jakbyś był babą. Gorszą i głupszą ode mnie. A mówię ci to również jako baba.

Oczywiście, miała rację, bo posiadanie racji było jedną z cech Krausów. Z tyłu głowy Ottona zawsze mieszkała świadomość tego jego tragicznego dramatyzowania, ale niezwykle łatwo było zagłuszyć ją byle jakim impulsem. Przypominał sobie o niej już po fakcie, gdy reakcja dawno już zaszła. Na przykład teraz.

Theodor raczej nie spiskował nad pozbyciem się swojego asystenta: tu może poniosły go emocje. Zapewne próbował być po prostu grzecznym. Ale z Halitzem musiało być coś na rzeczy! Co do tego Otto nie miał najmniejszej wątpliwości.

Głowił się nad tym, jak uprzedzić atak Nikolausa, a w międzyczasie czubek czyjegoś buta delikatnie trącał jego nogę. Dotykał ostrożnie i zaraz uciekał, niczym spłoszone zwierzę. Uniósł głowę znad talerza, w który wpatrywał nieświadomie od dobrych paru minut i natknął się na spojrzenie Edith Beyrer.

Poczuł się trochę tak, jakby wyciągnięto go z wody, tyle że w jego przypadku była ona raczej natłokiem podejrzliwych myśli. Jego uszy znów zaczęły wychwytywać toczącą się w tle konwersację, szczękanie sztućców czy brzdękanie naczyń. Nos wyczuł woń dobrze doprawionego jedzenia, przytłoczoną mieszanką ciężkich perfum wszystkich tu obecnych i fajki Herr Beyrera, gospodarza dzisiejszej kolacji.

Po wcześniejszych perypetiach dnia dzisiejszego Otto nie przypuszczał, że znajdzie w sobie jeszcze wystarczająco siły, by składać komukolwiek wizytę. Nie miał jednak wystarczająco dobrego wytłumaczenia dla swojej nieobecności; nie chciał też wzbudzać kolejnych podejrzeń u Herr Krausa. Stawili się więc obaj, pozwalając Beyrerom zamienić role i tym samym odwdzięczyć się za ciepłe przyjęcie w Oppeln.

Otto nie wyobrażał sobie za wiele, coby się nie rozczarować — a już na pewno nie przyszło mu do głowy, że posadzą go naprzeciwko Beyrerówny. Ostatecznie jednak dobrze na tym wyszedł. Choć na razie nie był nią specjalnie zainteresowany, musiał przyznać, że była konwencjonalnie przyjemna w odbiorze i bardzo starała się mu zaimponować. Jej uwielbienie przyjemnie łechtało jego męską dumę.

Mizdrzyła się do niego ostrożnie. Śmiała perliście z żartów, trzepotała rzęsami i rumieniła na zawołanie. Teraz, gdy krępowały ją konwencje towarzyskie, miała w sobie nagle o wiele więcej ogłady. Nie wiedział jeszcze, którą wersję Edith wolał: tę, która wdzięczyła się po drugiej stronie stołu czy tę, z którą siedział nad rzeką. Może obie. A może żadną? W każdym razie, choć nie słynął z rozumienia kobiecych zamiarów, zaczynał powoli orientować się w tym, o co jej od samego początku chodziło.

VII

Pozwolił bawić się dzisiaj z Edith i zrobił to całkowicie świadomie.

Jej urok nie był tak silny, jak tej mistycznej kobiety z wozu, o której nie potrafił przestać myśleć, nawet mimo szorstkiego potraktowania. Sądził, że Beyrerówna również miała świadomość tego, że są inne lepsze w tej sztuce, lecz w zamian ofiarowała o wiele szybszą nagrodę w postaci wielkiego zaangażowania i słodkich półsłowek. Uległ więc jej całkowicie. Co innego miał do roboty?

Alternatywą był Rupert z wistem, którego nauczyli go ponoć jacyś angielscy znajomi. Młody Beyrer wyglądał na takiego, co mógłby mieć przyjaciół prosto z Wysp, więc Otto skłonny był w to uwierzyć. Reszta biesiadników natychmiast zainteresowała się jego grą. Nawet konserwatywny Theodor i wycofana Frau Beyrer! — nie wiedzieć, które z nich było większym zaskoczeniem.

— Ja podziękuję — powiedział grzecznie Otto, gdy i mu zaproponowano karty.

— Ja również spasuję — rzuciła zaraz po nim Edith, zgodnie z oczekiwaniami. Zresztą, do wista potrzebne były pary.

Przysiedli więc nieco z boku, przyglądając się grze, a przy okazji wymieniając drobnymi komplementami i grzecznościami. Herr Kraus zerkał na nich co jakiś czas (wybitnie niedyskretnie), ale Beyrerowie nie zwracali najmniejszej uwagi na rozmowy Ottona z Edith. Trochę tak, jakby byli jej przychylni, co zgadzałoby się z jego podejrzeniami co do nieprzypadkowego rozmieszczenia miejsc przy stole.

— A był może u was niejaki Halitz? — zagaił Theodor w połowie rozrywki.

Beyrerowie popatrzyli się po sobie niezrozumiale i widać było, że nie. Herr Kraus wyjaśnił więc całą sytuację, pomijając aspekt ostatecznego losu ciastek, a w głosie jego słychać było wielkie przejęcie tym, by ów biedny miejscowy kupiec otrzymał jednak oczekiwany portret.

— Proponowałem to zajęcie Ottonowi — mruknął i wszyscy spojrzeli przez moment na Littermanna. — Ale odmówił. Więc może wy kogoś znacie?

Nie wyglądało na to, by znali. Pośród dywagacji, Otto skupił się na dobrej minie do złej gry. Pod fałszywym uśmiechem narastał niepokój wymieszany ze wstydem.

— Umiesz rysować? — zainteresowała się, co gorsza, Edith.

Głową opierała się lekko na jego ramieniu. Prawie niezauważalnie, by z boku nie wyglądało to jakkolwiek nieprzyzwoicie, lecz wystarczająco, by mógł to poczuć.

— Powiedzmy — mruknął, próbując zbyć temat.

— Więc dlaczego się nie zgodziłeś?

Bo Halitz maczał w tym palce, a Theodor w dodatku dziwnie się ostatnio zachowuje — ta odpowiedź byłaby najbliższa prawdy. Lecz prawdą wywołałby jedynie jeszce więcej pytań, więc machnął ręką i powiedział:

— Nie widziałaś tych rysunków. Wcale nie są takie dobre. — Co nie było też kompletnym fałszem.

— Nie wierzę! — Tak wykręciła głowę, że mógł zajrzeć jej w oczy. — Nie masz ich może przy sobie?

— Nie — skłamał. — Ale nic by to nie zmieniło. Są okropne, tak jak mówiłem.

— Akurat!

Prychnęła, niby urażona. Próbował ją zatrzymać, ale natychmiast podniosła się z miejsca. Potem ostentacyjnie zasiadła przy stole i zaczęła unikać jego spojrzenia. Myślała chyba, że pobiegnie za nią i zacznie się tłumaczyć. Nic z tego.

VIII

Wist dogorywał powoli. Theodor triumfował głośno, rozłożywszy jakimś cudem na łopatki Ruperta i jego ojca. Frau Beyrer niepewnie przyjmowała jego pochwały i gratulacje. Widać było, że jest najtrzeźwiejszą osobą z całego towarzystwa.

Ottonowi kleiły się oczy, a niezwykle wygodna kanapa nie ułatwiała mu zachowania należytej uwagi. Czasami pozwalał powiekom opaść, a myślom błądzić. Uciekały one od Beyrerów i biegły hen, przez całe Oppeln, by wreszcie dotrzeć do kobiety z ziemniakami. Jak to możliwe, że była tak urzekająca nawet w trakcie czysto prozaicznej czynności?

Bujając w obłokach, czuł się prawdziwie błogo. Czas przestawał mieć znaczenie — i tu chyba zrobił błąd. Gdy ocknął się którymś razem z niby drzemki, Edith zniknęła mu z oczu. Nie siedziała dłużej przy kolacji, wachlując się niespiesznie i czekając, aż podejdzie ją zdobyć. Nie, przyłapał ją koło wieszaka, ledwie widoczną w cieniu sieni. Pochylała się nad czymś, co ściskała w dłoni.

Mein Gott, uświadomił sobie nagle. Mój notes!

Rozejrzał się na boki — biesiadnicy zdawali się być zajęci sobą. Wciąż musiał uważać. Z łomoczącym sercem, tak szybkim krokiem na jaki się odważył, dorwał się do Edith. Zamiast schować dowód zbrodni, pośliniła palec i przewróciła kolejną stronę.

— Oddaj to — zaczął stanowczo, ale spokojnie. — Nie możesz tak o grzebać mi po kieszeniach.

W jej oczach migotały diabliki, więc nie mógł pokazać, jak bardzo mu na tych szkicach zależy, by przypadkiem nie zrobiła mu na złość. Jakim cudem wpadła w ogóle na pomysł, by dorwać się do jego płaszcza?

— Szukałam czegoś, na ten zeszyt natrafiłam przypadkiem. Bardzo dobrym przypadkiem — wyjaśniła, nie potrafiąc opanować uśmiechu. Zupełnie jej nie uwierzył.

Wyciągnął dłoń po szkicownik. Zamiast mu go oddać, jej palec pogłaskał po policzku poważną, pomarszczoną twarz Theodora, siedzącego w swoim masywnym berlińskim fotelu. Na ten widok aż przeszły go dreszcze.

— Uuu, a to kto? Herr Kraus? — powiedziała głośniej niż sobie tego życzył.

— Ciszej, na litość boską! — syknął. — To nie są żarty.

Zerknął szybko w tył, ale nikt zdawał się jej nie usłyszeć. Tyle dobrego.

— Nie, nie żarty, tylko bardzo dobry portret. Czemu nie chcesz przyjąć tego zlecenia?

— Mam swoje przyczyny — powtórzył nerwowo. — Edith, nie wygłupiaj się.

Zamknęła notes i schowała go za swoimi plecami. Bardzo chciał go jej wyrwać, tak świerzbiły go dłonie! Równie silnie bał się jednak afery. Beyrerówna z pewnością zaczęłaby piszczeć.

— Widzę, że muszę wziąć sprawy we własne ręce — Uśmiechnęła się niewinnie, strojąc mądrą minę. — Słuchaj, Otto. Albo sam zgadzasz się na tę ofertę, albo pokazuję to twojemu staruszkowi. Decyduj.

— To szantaż! — jęknął, czując, jakby się dusił

Dźgnęła go palcem prosto w pierś.

— Jeszcze mi za to podziękujesz. To jak? — Widząc niezdecydowanie, obróciła głowę w stronę salonu. — Papo!?

— Zgoda, zgoda!

Nie mając innego wyjścia, oznajmił wszem wobec i każdemu z osobna, że zmienił zdanie. Wytrzymał ożywione brawa, klepanie po plecach i szybki toast za powodzenie przedsięwzięcia. Potem odzyskał szkicownik, a gdy Edith nie patrzyła, rękawem otarł kąciki oczu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro