Rozdział trzeci
Giulio spojrzał na niego z aprobatą.
— Widzę, że cenisz sobie punktualność. Dobrze. Przyszły doża nie powinien się spóźniać, bo to może źle wpłynąć na jego wizerunek — stwierdził.
Lucarno nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc milczał. Nadal nie mógł się przyzwyczaić do towarzystwa swojego szwagra – nie miał pojęcia, jak powinien zachowywać się w stosunku do człowieka, którego tak naprawdę ledwo znał. Jeśli jednak Chiara była pewna, że ten mu pomoże i można mu zaufać, nie zamierzał odmawiać i ryzykować przegranej w wyborach.
— Nie chciałbym być nazbyt dociekliwy, ale... Dokąd się wybieramy? — zapytał. Ze stroju Giulia – dość ekscentrycznego, nawet jak na bogatego marakidzkiego arystokratę – niewiele mógł wywnioskować. — Moja siostra nie jedzie z nami? — Zajrzał markizowi przez ramię, jakby spodziewając się, że Chiara lada moment wyłoni się spośród cienia ogrodowych drzew i do nich dołączy.
Giulio udawał, że tego nie dostrzegł.
— Zabieram nas do amfiteatru na wyścigi rydwanów. Chiary nie interesują podobne rozrywki, a poza tym wolałbym, żeby w obecnym stanie, jeśli to tylko możliwe, raczej unikała równie tłocznych miejsc — odpowiedział, wsiadając do czekającej na nich karety. Lucarno skrzywił się w duchu – nie przepadał za zaprzęgami konnymi. Preferował łodzie, które – w przeciwieństwie do nich – nie blokowały ulic i nie chwiały się niebezpiecznie na przerzuconych nad kanałami wąskich mostkach. Z tego też powodu z największą niechęcią zajął miejsce naprzeciwko swojego towarzysza.
Wyposażenie karety najlepiej świadczyło o majętności jej właściciela – siedzenia obito najlepszym suknem, w oknach wstawiono kolorowe szybki, a w specjalnej skrytce umieszczono kieliszki z rżniętego kryształu i wytrawne, kilkunastoletnie wino.
— Napijesz się? — zaproponował la Duca, wskazując na trunek. Lucarno odmówił i w ciszy patrzył, jak markiz samotnie raczy się alkoholem i przegląda stos przyniesionych ze sobą dokumentów, które wyglądały co najmniej podejrzanie. — Och, interesuje cię, co robię? — zapytał mężczyzna, dostrzegając jego spojrzenie. Uśmiechnął się w sposób budzący dreszcze. — To zaszyfrowane wiadomości z Saliru. Fidelli zdołali niestety umknąć moim najemnikom, ale nie zdołają przecież uciekać w nieskończoność, prawda? A ja potrafię czekać. Minie parę dni, tygodni, może miesięcy i w końcu będą martwi.
Lucarno wzdrygnął się, słysząc to.
— Ja...
— Uważasz mnie za okrutnego? — zapytał markiz, unosząc brew. — Czy nie sądzisz, że mam prawo do zemsty?
— Oczywiście, że masz — przyznał Lucarno z wahaniem. — Jednak czy przyniesie ci ona ukojenie?
— Ukojenie? — Mężczyzna wyglądał na stropionego, tak jakby nie znał podobnego słowa. — Nie, raczej nie. — Po chwili milczenia dodał: — Kiedy ma się tyle osób na sumieniu co ja, nie czuje się już praktycznie nic. Zresztą po co ci to mówię? Ty nigdy nie wydałeś na nikogo wyroku śmierci.
Gdy zostanę dożą, może się to zmienić — przemknęło Lucarno przez myśl, chociaż naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej w tamtej chwili pragnął, było wyobrażanie sobie, że może kiedyś przyjdzie mu zadecydować o czyimś życiu bądź śmierci. W tym samym momencie kareta ruszyła, tocząc się ospale po ulicznym bruku. Młody la Castellano wyglądał przez okno i obserwował ludzi, których sylwetki wydawały się nieco zniekształcone przez kolorowe szkło. Pomyślał, że gdyby imperator nie uczynił go częścią swego planu, byłby teraz jednym z nich – bezimiennym, ubranym na czarno przechodniem, zajętym swymi obowiązkami. Dziwnie czuł się ze świadomością, że prawdopodobnie nigdy więcej tam nie wróci. Westchnął cicho i z powrotem zwrócił swoje spojrzenie na markiza.
— Nie podejrzewałem, że jesteś miłośnikiem wyścigów — powiedział, nawiązując do celu ich wyprawy. Chciał jakoś nawiązać rozmowę, bo kiedy obstawiony przez najemników pojazd ruszył, Giulio zupełnie stracił zainteresowanie swoim gościem.
— Nie jestem ich miłośnikiem, ale wyścigi to doskonała okazja, żeby niezobowiązująco spotkać się z wpływowymi ludźmi. Mam nadzieję, że twoje maniery są nienaganne, Lucarno, ponieważ zamierzam cię przedstawić moim wysoko sytuowanym przyjaciołom. Ich poparcie może znacząco poprawić twój wizerunek.
Lucarno zmarszczył brwi.
— Co jest nie tak z moim wizerunkiem? Stryj robi wszystko, żebym w kampanii wyborczej wypadł jak najlepiej.
Markiz ostentacyjnie przewrócił oczami.
— Starania Daraiana nie wystarczą, żeby zapewnić ci przewagę. Może i zdoła on przekonać do twojej kandydatury sojuszników rodu la Castellano oraz część jego dłużników, ale choćby bardzo tego chciał, nie zdoła zdusić w zarodku ohydnych pomówień i zarzutów, które wiele ważnych osób ci stawia. Tego nie można lekceważyć. Spójrz. — Wskazał na ścianę jednego z domów, którą w całości pokrywały napisy i obrazki. Na samym jej środku ktoś umieścił rysunek przedstawiający Lucarna i imperatora w dość jednoznacznych okolicznościach. Pod nim widniał podpis: „Czy chcesz, żeby marionetka zasiadała na marakidzkim tronie?".
Lucarno wpatrywał się w graffiti szeroko otwartymi oczami. Pomyślał, że ktoś, kto zlecił namalowanie podobnego „dzieła", musiał go naprawdę nienawidzić. Czyżby to był Antonio Russo? A może raczej Riccardo Astari? Aurory Santangelo raczej nie podejrzewał – wydawało mu się kobieta wolała osobiście głosić swoje hasła zamiast wymalowywać je na ścianach.
Giulio uważnie obserwował jego reakcję.
— Ludzie nie są ślepi. Wiedzą, kto sponsoruje kampanię waszej rodziny i wielu z nich się to nie podoba. Jeśli odczytają twoje działania jako jawne godzenie w suwerenność Marakidy, rozszarpią cię na strzępy.
Słowa markiza sprawiły, że wnętrzności podeszły Lucarnowi do gardła.
— Przypomnij mi proszę, ile najkrócej rządził marakidzki doża? — Nie mógł powstrzymać się przed zadaniem tego pytania, chociaż nie chciał tak naprawdę znać na nie odpowiedzi.
— Trzy dni — odparł markiz bezlitośnie. — Fabiano Eviolli, pamiętasz? Znaleziono go do połowy zanurzonego w ogrodowej fontannie. Ciągnęły się za nim niedokończone sprawy z valenzkimi najemniczkami i te ostatecznie postanowiły upomnieć się o należne pieniądze. Poza Eviollim był jeszcze Divilio Sardas, któremu po dwóch tygodniach podrzucono do komnat jadowite skorpiony w akcie zemsty za powieszenie jednego z trybunów oraz Graziano Bazzini, któremu po miesiącu podcięto popręg w akcie osobistej zemsty. Ale oni jeszcze nie skończyli tak źle. Dożów uznanych za zdrajców ojczyzny spotykał znacznie gorszy los.
Lucarno pamiętał wszystkie te okropne historie, o których słyszał w szkole. Mało który władca umierał śmiercią naturalną. Wielu ginęło w mniej lub bardziej oczywistych okolicznościach, bądź wybierało ucieczkę z Marakidy, chcąc ratować własną skórę. Ta statystyka bynajmniej nie napełniała go optymizmem.
Zacisnął dłonie w pięści, a następnie powoli je rozprostował.
— Spokojnie, tylko spokojnie... — powiedział pod nosem.
Giulio przyglądał mu się przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Milczał, czekając aż la Castellano zapanuje nad swoimi nerwami.
— Nie chciałem cię nastraszyć — powiedział w końcu, zaskakująco łagodnym tonem. — Musisz jednak dobrze zrozumieć, w jak niebezpieczną grę zostałeś wplątany. Chcesz wiedzieć, dlaczego mój brat został zamordowany?
La Castellano podniósł wzrok na markiza, zaskoczony, że mężczyzna mówi o tym wydarzeniu z tak wielkim spokojem.
— Siegmund za bardzo polubił swoje wygodne życie, zapominając, że wystawne bale i rzesze kochanek to nie wszystko. Sądził, że może rozrzutnie korzystać z publicznych pieniędzy, nie stawiał się na zebraniach Wielkiej Rady i ignorował ludzi, którzy mieli dobre intencje i krytykowali jego nieodpowiedzialne postępowanie.
Lucarno zmarszczył brwi.
— To prawda, co mówiono o jego konflikcie z rodem Fidellich? Że bezpodstawnie uwięził generalessę Fidelli i poddał ją torturom, ponieważ odrzuciła jego zaloty? — zapytał.
— Tak. — Na twarzy Giulia nie drgnął nawet jeden mięsień. — Siegmund zapomniał, że doża ma rozległą władzę, ale nie jest bezkarny. Musisz wiedzieć, Lucarno, że każdy twój ruch, każda nawet pozornie błaha decyzja, powinny być dokładnie przemyślane. Nigdy nie dawaj nikomu powodu do nienawiści. Uważaj na to, co mówią o tobie ludzie. Zdajesz sobie sprawę z tego, jak obecnie jesteś postrzegany?
Lucarno nie musiał się długo zastanawiać.
— Ludzie widzą we mnie kandydata znikąd. Nie znają mnie z żadnych politycznych czy wojskowych dokonań. Prawdopodobnie wiedzą tyle, co mówią plotki – że jestem marionetką podstawioną przez imperatora – a to nie wróży dobrze.
— Masz rację — przyznał Giulio. — Ważne jednak, że potrafisz trafnie ocenić swoje położenie. To znaczy, że nie jesteś takim głupcem jak twój stryj. Dlatego też chcę ci pomóc. Masz wsparcie imperatora, ale jak sam dobrze rozumiesz, jest ono zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Potrzebujesz też poparcia innych wpływowych osób.
— Zdaję sobie z tego sprawę — przyznał Lucarno. — Obawiam się tylko, co twoi przyjaciele mogą sądzić na mój temat. Zakładam, że mają poglądy podobne do twoich, więc raczej nie są wielkimi wielbicielami imperatora. Jak mam ich do siebie przekonać?
Giulio odstawił na miejsce pusty kieliszek, który dłuższą chwilę obracał pomiędzy palcami, przyglądając się, jak zastałe kropelki wina błyszczą w blasku kolorowych okiennych refleksów.
— To nie takie trudne, jak ci się wydaje — powiedział. — Owszem, moi przyjaciele nie przepadają za imperatorem i na początku na pewno będą sceptyczni, ale kiedy zauważą, że łączą nas wspólne interesy, docenią inwestycję, którą im proponuję.
— Inwestycję, którą jest wspieranie mojego wyboru? — Lucarno uśmiechnął się krzywo. — Powiedzmy, że rzeczywiście tak będzie. O ile nie skreślą mnie na samym wstępie, uznając za niezdolnego do podejmowania samodzielnych decyzji i niekompetentnego.
Markiz uśmiechnął się krzywo.
— Mogę być z tobą zupełnie szczery? — zapytał.
— Proszę.
— Masz rację, że łatwo ocenia się innych po tym, jak się prezentują, a ty na pierwszy rzut oka sprawiasz wrażenie kogoś nieszkodliwego, kogoś, kim łatwo manipulować. Każdy, kto na ciebie spojrzy, widzi tylko wyjątkowo urodziwego młodzieńca o anielskiej buzi i ufnych oczach, w dodatku narodzonego z nieprawego łoża i finansowanego przez imperatora. Ludzie łatwo cię lekceważą. Myślą, że jesteś słaby, ale się mylą, prawda? Człowiek słaby nie utrzymałby się w Akademii Imperialnej, nie nawiązał romansu z żołnierzem-buntownikiem, ani nie został zastępcą dyrektora największego marakidzkiego banku. Sądzę, że potrafisz być zdecydowany, pewny siebie, a nawet nieprzewidywalny, jeśli tylko tego zechcesz. Siłę i doświadczenie nadrabiasz charakterem i gotowością do ciągłej nauki. A uczysz się nadzwyczaj szybko. Chiara wspominała mi, jak łatwo potrafisz wykorzystywać swój urok, żeby uzyskać to, na czym ci zależy. Zrób to i tym razem.
Lucarno miał nadzieję, że udało mu się nie zaczerwienić.
— To, co mówisz, jest naprawdę uprzejme i pocieszające, ale...
— Nie wyobrażaj sobie, że tymi słowami chciałem cię tylko podnieść na duchu — zastrzegł markiz. — Starałem się być z tobą szczery i wypunktować twoje mocne strony. Nie znoszę, kiedy ludzie nie doceniają kogoś, kto jest inny, i myślą, że z tego powodu mogą nim manipulować. Lubię udowadniać im, że są w błędzie. Sprawiać, żeby żałowali. — Markiz, wypowiadając te słowa, nie patrzył na swojego towarzysza. Lucarno odniósł wrażenie, że Giulio w tamtej chwili nie mówił tylko o nim, ale też o samym sobie. Nie dopytywał jednak, domyślając się, że jest to raczej drażliwy temat.
— Jesteśmy na miejscu. Zachowuj się swobodnie — polecił mu markiz, kiedy wreszcie się zatrzymali. Wysiadł z karety i ze zniecierpliwieniem zerknął przez ramię na Lucarna gramolącego się po schodkach.
— Rzadko jeżdżę — powiedział la Castellano na swoje usprawiedliwienie. Nogi miał jak z waty i potrzebował krótkiej chwili, żeby się pozbierać. — Czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć przed spotkaniem z twoimi przyjaciółmi?
Giulio zmarszczył brwi w zastanowieniu.
— Wśród zebranych na pewno pojawi się Giuseppe Genovese. Nie będzie ci przychylny, ale bynajmniej nie z powodu twoich powiązań z imperatorem. Pracowałeś dla jego konkurenta. Uważaj też na Orlanda Turisu. Ma spory żal do imperatora i niełatwo będzie ci zdobyć jego zaufanie. Ach, i trzymaj się z daleka od Aspariego de la Torre. To w gruncie rzeczy nieszkodliwy dziwak, ale może przekraczać w rozmowach granice dobrego smaku. Zresztą... nie tylko w rozmowach. Nie jest jednak powiedziane, że pojawi się na spotkaniu. Nie wiem, po co go jeszcze zapraszamy. Chyba tylko przez wzgląd na jego majątek
Lucarno pokiwał głową, zanotowując w pamięci te uwagi. Ramię w ramię, otoczeni przez służących markizowi strażników, ruszyli do amfiteatru.
Była to wielka, starożytna budowla, pełna szpiczastych łuków i płaskorzeźb, przedstawiających sceny z Wielkiej Księgi Światła – istne arcydzieło dorskiej architektury. Lucarno rzadko bywał w tym miejscu, ale nie przeszkadzało mu to bynajmniej w podziwianiu go.
— Tędy, Lucarno. Mamy miejsce na balkonie na drugim piętrze — poinformował go markiz, prowadząc swojego towarzysza w stronę schodów.
Amfiteatr składał się z trzech stopniowanych części. Na samym dole mieściły się ogólnodostępne trybuny, ponad nimi tarasy z numerowanymi miejscami, a najwyżej – balkony wynajmowane prywatnie przez najzamożniejszych arystokratów, którzy często przybywali do amfiteatru nie po to, żeby oglądać widowiska, ale załatwiać mniej lub bardziej legalne interesy.
— Witamy, markizie la Duca. Zawsze cieszy nas pańska obecność. — Mężczyzna w czarnym uniformie skłonił się przed Giuliem i usłużnie odsłonił kotarę oddzielającą prywatny balkon od korytarza i reszty pomieszczeń. Markiz pewnie przekroczył próg pomieszczenia i od razu sięgnął po kieliszek z tacy trzymanej przez jednego z służących. Lucarno ponownie odmówił alkoholu, zbyt zestresowany nową sytuacją, żeby przełknąć choćby łyk napoju.
— Podoba ci się? — zapytał markiz, z wyraźną satysfakcją obserwując onieśmielenie swego towarzysza.
Lucarno pokiwał tylko głową w odpowiedzi, wiedząc, że żadne słowa nie wyraziłyby w odpowiedni sposób tego, co czuł w tamtym momencie. Balkon był urządzony iście luksusowo. Jako zastępca dyrektora banku la Castellano oczywiście uczestniczył w różnego rodzaju bankietach i spotkaniach, nigdy jednak nie brał udziału w elitarnym klubie politycznym, gdzie obsługa tańczyła i częstowała gości egzotycznymi frykasami, które piętrzyły się aż po sufit. W przeciwieństwie do swojej siostry i jej męża z reguły unikał tego typu przyjęć. Wydawało mu się, że do nich nie pasuje. Już nie.
W cieniu rozstawionego nad balkonem brezentu stała grupka żywo dyskutujących ze sobą mężczyzn, którzy na pojawienie się Lucarna i Giulia zareagowali ucięciem rozmowy i zaciekawionymi spojrzeniami. Część osób la Castellano bez trudu rozpoznał, jak choćby byłego radnego Pedro Ferriego czy porucznika wojsk Damiano Fresca.
— Giulio, mój drogi, jesteś idealnie o czasie! Właśnie mieli wnosić ostrygi i chleb maczany w oliwie. — Z grupy szlachetnie urodzonych gości wystąpił postawny mężczyzna o czarnych oczach i skórze barwy onyksu. — Twój towarzysz to zapewne największa sensacja tegorocznych wyborów, mam rację?
Lucarno poczuł się lekko speszony.
— Tak, to ja. Lucarno la Castellano. Miło mi pana poznać — powiedział, wymieniając z mężczyzną uścisk dłoni.
— Zaszczyt po mojej stronie. Nazywam się Julian von Stern.
— To nowy namiestnik Trawiastych Wysp i mój wieloletni przyjaciel — poinformował szeptem la Duca. Przygarnął Lucarna ramieniem i serdecznie przedstawił go każdemu ze swoich znajomych, dzięki czemu nie czuł się on tak bardzo zagubiony w nowym towarzystwie. Ktoś wcisnął mu w dłonie talerzyk z ciastem, ktoś inny zaproponował mu swoje miejsce przy balustradzie i z czasem Lucarna opuściła początkowa nieśmiałość. Doskonale się bawił, oglądając wyścigi i wymieniając uprzejmości z osobami, których imiona z trudem zapamiętywał. Wszystko szło jak najlepiej, dopóki rozmowa nie zeszła na docelowy temat, czyli politykę.
— Julian miał rację, nazywając pana sensacją — stwierdził Turisu, uśmiechając się krzywo. — Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie pańska kandydatura. Sądziłem, że to raczej pański stryj albo kuzyn zawalczą o tytuł doży.
Lucarno odchrząknął, chcąc zamaskować własne zakłopotanie.
— Mój stryj uznał, że powinien tym razem dać szansę młodszemu pokoleniu la Castellano, zaś kuzyn rozwija swoją karierę w wojsku. Stąd decyzja o mojej kandydaturze.
— A czy nie była ona raczej podyktowana względami, którymi darzy pana imperator? — dociekał Turisu.
— To chyba dość bezpośrednie pytanie — zauważył Giulio, wkraczając do akcji. — Nie ma nic dziwnego w tym, że imperator posiada swojego faworyta w rywalizacji o tron doży.
— Ma pan absolutną rację, markizie. Nigdy jednak faworyt imperatora nie był jednocześnie jego kochankiem i nie próbowano go równie nachalnie narzucić Marakidczykom — wtrącił Pedro Ferri ponuro. — Wojsko w stolicy, obecność contessy Coletti i niespodziewany wybór nieznanego w polityce młodzieńca tak bliskiego imperatorowi – to wszystko budzi w nas uzasadnione wątpliwości.
— O tym właśnie mówię — poparł go Turisu. — Nie chcemy się zgodzić na odebranie Marakidzie tej odrobiny niezależności, którą udało się zachować po Wielkim Podboju. Doża ma za zadanie dbać o interes Marakidy, a jeśli służy wierniej imperatorowi niż swojemu ludowi, powinien zostać okrzyknięty zdrajcą i bezwzględnie pozbawiony władzy.
Słowa te zawisły w powietrzu niczym zła wróżba. Lucarno starał się zachować spokój pod ostrzałem czujnych spojrzeń, którymi został obdarzony. W tle słyszał okrzyki tłumu, rżenie i tętent końskich kopyt, ale nie myślał w tamtej chwili o zawodach. Zastanawiał się, co powinien odpowiedzieć, żeby nie zdyskredytować się na zawsze w oczach tych wszystkich ludzi.
— Cóż... — Spróbował się uśmiechnąć. — Wydaje mi się, że trafnie wyrazili panowie to, co myśli o mnie znaczna część obywateli. Nie mam o to żalu. Doskonale rozumiem, że okoliczności sprzyjają podobnym obawom. Ze swojej strony pragnę jednak zapewnić, że nie będę bardziej zależny od imperatora niż inni dożowie do tej pory. Moja relacja z władcą Imperium nie ma w tej kwestii żadnego znaczenia.
— Tak pan uważa? Bo mi się wydaje, że jednak ma — zasugerował Ferri.
Lucarno już chciał powiedzieć, że to, co niegdyś łączyło go z Cesarem, obecnie jest już nieaktualne, ale powstrzymał się przed równie nierozważnym posunięciem, przypominając sobie rady Daraiana. Z pewnością podobne rewelacje wywołałyby lawinę pytań i kolejne wątpliwości ze strony arystokratów, a na tym mu nie zależało.
Z pomocą przyszedł mu Giulio:
— Wiesz dobrze, że tego typu romanse w polityce nie należą do rzadkości i wcale nie muszą o niczym świadczyć, Pedro — powiedział surowo. — Twoje małżeństwo z Astorią Vastini z Valezii nie sprawiło, że przestałeś prowadzić antyvalenzką politykę. Ja jestem skoligacony z rodziną la Castellano, ale nie przeszkadza mi to bynajmniej w krytykowaniu błędnych decyzji podjętych przez viscontego Daraiana. Nie muszę chyba przytaczać więcej przykładów z osobistego życia wielu z was, które potwierdzałyby, że to, z kim sypiamy, nie zawsze znajduje odzwierciedlenie w prowadzonych przez nas interesach.
Kilka osób bezwiednie spuściło wzrok. Lucarno pomyślał, że to jest właśnie jego szansa.
— Nie ukrywam, że nie jestem niezależnym kandydatem — zaczął spokojnie, chcąc sprawić wrażenie przekonanego o słuszności własnych słów. — Jakby nie patrzeć, nikt nim nie jest. Każda osoba startująca w wyborach reprezentuje interesy swojego rodu lub protektora. To nic dziwnego czy budzącego niesmak. Dlaczego? Ponieważ w byciu dożą liczy się to, żeby umieć reprezentować swoje prywatne sprawy, ale też godzić je z potrzebami innych Marakidczyków, a wręcz stawiać te potrzeby na pierwszym miejscu. Być może moje obycie polityczne pozostawia wiele do życzenia, ale potrafię słuchać i gwarantuję, że jako doża miałbym na uwadze zdanie członków Wielkiej Rady, trybunów ludowych, przedstawicieli wojska, cechów oraz gildii. Wiem, że żeby Marakida pozostała silnym i zjednoczonym państwem, istotne jest wzniesienie się ponad podziały i zrezygnowanie z partykularyzmu.
— To, co pan mówi, jest niewątpliwie wzniosłe i bardzo piękne, ale raczej mało prawdziwe — skomentował sceptycznie Turisu. — Komandor Russo także obiecuje nam silną Marakidę i chociaż jestem daleki od popierania jego groteskowych metod, prędzej poszedłbym za nim niż za imperatorskim kochankiem.
— Mi natomiast całkiem podoba się idealizm pana la Castellano — stwierdził Julian von Stern patrząc na Lucarna porozumiewawczo. — Pomyślcie, że są znacznie gorsi kandydaci od niego.
— Dokładnie — potwierdził Giulio. — Mój ród jest gotowy okazać Lucarno poparcie, ponieważ w jego znajomości z imperatorem dostrzegam nie tylko zagrożenie, ale również możliwość niewymiernych korzyści.
— Jak choćby? — Turisu uniósł brew w niedowierzaniu.
Markiz jakby tylko czekał na to pytanie.
— Czy tego chcemy czy nie, obecnie jesteśmy podlegli Imperium i musimy zadbać o swoje interesy w jego obrębie. Jak sami wiecie, komunikacja między Marakidą a Inglid często pozostawiała wiele do życzenia. Bliska relacja między imperatorem a dożą mogłaby wnieść więcej serdeczności we wzajemnych kontaktach i wzmocnić pozycję Marakidy na arenie międzynarodowej.
Paru arystokratów pokiwało głowami, zgadzając się z wypowiedzią Giulia.
— Nie możemy wypierać faktu, że Imperium trzyma Marakidę w garści i póki co jesteśmy zmuszeni słuchać jego rozkazów — kontynuował Giulio. — Bądźmy posłuszni, ale jednocześnie starajmy się wyciągnąć ze swojej obecnej sytuacji najwięcej jak tylko się da – powoli i w cieniu rośnijmy w siłę, by kiedyś zrzucić to upokarzające jarzmo, jakie nałożyli na nas Vaskowie.
— Zgadzam się panem całym sercem, markizie — powiedział Pedro Ferri, wznosząc kieliszek do toastu. — Za wolną i niezależną Marakidę!
Większość osób powtórzyło jego słowa, jednak nie wszyscy. Niektórzy, w tym Turisu, wyglądali na zaniepokojonych i wbijali w Lucarna podejrzliwe spojrzenia.
— Czy to aby na pewno rozsądne wypowiadać podobne słowa w obecności pana la Castellano? — zapytał mężczyzna. — Podzielam państwa poglądy i całym sercem jestem za wolną Marakidą, ale w uszach osoby postronnej wasze hasła zabrzmią jednoznacznie – jak nawoływanie do buntu. Nie wiem, co o tym sądzicie, panowie, lecz ja osobiście nie chciałbym trafić za kraty, gdyby obecny tu kochanek imperatora szepnął mu słówko na nasz temat. Skąd pewność, że możemy mu ufać?
— Pan Giulio mu ufa, w przeciwnym razie nie przyprowadziłby go na nasze zebranie i nie wypowiadał się w jego obecności na równie drażliwe tematy — zauważył Julian von Stern.
— Lucarno jest z nami. To oddany Marakidzie człowiek — zapewnił markiz, podając młodemu la Castellano kieliszek z winem. — Powiedz coś, żeby wiedzieli, że cenisz bardziej swój kraj niż imperatora — wyszeptał mu do ucha.
Lucarno przyjrzał się twarzom zebranych osób i dostrzegł w nich obawę, ale też nadzieję.
— Nie mogę zagwarantować, że moje rządy uczynią Marakidę niezależną — zaczął powoli. Słowa z trudem wydostawały się z jego ściśniętego gardła. — Wielki Podbój trwał pół wieku, a od ponad dwustu lat Marakida płaci trybut imperium. Panowanie pojedynczego doży nie wystarczy, by ją wyzwolić, dlatego nie mogę wam tego obiecać. Zrobię jednak co w mojej mocy, by – tak jak już wcześniej wspomniałem – nasze państwo pozostało silne i zjednoczone. Chcę pozostawić grunt kolejnym władcom, którzy być może będą w stanie dokonać tego, czego żaden z nas nie dokona za swojego życia.
— A co, jeśli otrzymasz od nas kredyt zaufania, ale zawiedziesz? Skąd mamy wiedzieć, czy nie wykorzystasz nas do zdobycia władzy, a potem nie zdradzisz, wykonując bezkrytycznie polecenia imperatora i odsuwając nas od podejmowania decyzji, a może nawet brutalnie uciszając? — zapytał oschle Turisu. — Już zdarzały się takie przypadki w historii Marakidy, dlatego musimy brać pod uwagę najgorszy scenariusz.
— Doskonale to rozumiem. — La Castellano bez strachu spojrzał mu w oczy. — Dlatego jeśli będę działał na szkodę Marakidy, wiem, że bez wahania odbierzecie mi tron.
Turisu odwzajemnił jego spojrzenie.
— Dobrze, że się pan z tym liczy. Nie chciałbym żałować oddania na pana głosu, więc proszę mądrze wykorzystać zaufanie, którym pana obdarzamy — powiedział, po czym nieznacznie wzniósł swój kieliszek. — Za powodzenie pana la Castellano w wyborach!
Lucarno duszkiem wypił zawartość swojego kieliszka, chociaż było mu niedobrze od nagromadzonych emocji. Ze spotkania wyszedł niepocieszony, bo miał wrażenie, że nie odniósł pełnego sukcesu i wiele osób wciąż krytycznie odnosi się do jego kandydatury, a przynajmniej mu nie ufa.
— Nie masz powodu do zmartwień, Lucarno — przekonywał go la Duca, kiedy siedzieli znowu w karecie. — I tak poszło ci lepiej niż przewidywałem. Von Stern i Tivolli zaprosili cię do swoich rezydencji, a Turisu zadeklarował, że odda na ciebie głos. To już pewne osiągnięcie. Z czasem przekonasz do siebie coraz szersze kręgi społeczne. Pamiętaj tylko o wszystkich ostrzeżeniach, których ci udzieliłem.
— Pamiętam — zapewnił Lucarno. — I jestem ci wdzięczny za twoją pomoc, Giulio.
Markiz posłał mu lekko kpiący uśmiech.
— Nie zamierzam udawać, że moja pomoc jest bezinteresowna, ale współpraca z tobą wcale nie jest tak uciążliwa, jak się obawiałem.
Lucarno uniósł brew, słysząc to. W rzeczywistości sam nie spodziewał się, że jego współpraca z markizem będzie układała się równie dobrze i pomyślał, że może nawet kiedyś ich znajomość przekształci się w coś na kształt przyjaźni. Po długich godzinach spędzonych w amfiteatrze wrócił do Pawiego Oka całkiem zadowolony, lecz jego dobry nastrój prysł natychmiast, kiedy od wejścia usłyszał reprymendę ze strony swego stryja.
— Wiem, z kim byłeś i gdzie — poinformował go Daraian, który czekał na niego w drzwiach. — Do mojego gabinetu. Natychmiast — zakomenderował.
Lucarno bezwiednie podążył za stryjem, wzdychając ciężko w duchu. Oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kiedy Daraian pozna prawdę, nie będzie zachwycony, ale naiwnie wierzył, że drobną umowę zawartą z Giuliem uda mu się zachować w tajemnicy jeszcze przez długi czas.
— Co masz mi do powiedzenia, Lucarno? — zapytał stryj zimno, kiedy wszedł do gabinetu i trzasnęły za nim drzwi. — Co cię podkusiło, żeby nawiązywać kontakt z markizem la Duca? Czy niedostatecznie dużo dla ciebie robimy, że szukasz pomocy u kogoś takiego jak on?
Młodszy la Castellano spojrzał Daraianowi prosto w oczy. Nie był już małym chłopcem, który spuszczał wzrok i przepraszał za swoje wybory.
— Nie uważam, że zrobiłem źle. Chciałem wziąć aktywny udział w kampanii i nie polegać we wszystkich sprawach na waszej pomocy. Markiz la Duca posiada liczne znajomości. Sam kazałeś mi bywać w dobrym towarzystwie, stryju. Poza tym Giulio nie jest kimś obcym. Można powiedzieć, że w pewnym sensie przynależy do rodziny.
— Nie. La Duca nie był i nigdy nie będzie dla mnie rodziną — powiedział stanowczo Daraian. — Nie wspomniał ci o tym, w jak niewybaczalny sposób obraził mnie przed laty?
Lucarno zmarszczył brwi.
— Nie, stryju. Nie wiem nic o podłożu waszego konfliktu.
Daraian zawahał się, jakby zastanawiał się, czy warto wtajemniczać Lucarna w pewne sprawy, ale ostatecznie zaczął mówić:
— To bardzo nieprzyjemna sprawa. O szczegółach wiedział markiz, twój ojciec i Ignazio. Nikt poza nimi. Cała sytuacja miała miejsce, kiedy jeszcze przebywałeś za granicą. Ja i Flavio myśleliśmy poważnie o małżeństwach, które wzmocniłyby pozycję naszego rodu. Ponieważ Ignazio ma zostać moim następcą, w pierwszej kolejności zależało mi na zadbaniu o jego przyszłość. Znasz swojego kuzyna, więc rozumiesz, jak trudno było mi przekonać go do ślubu. Nasze interesy polityczne wiązały się wówczas z interesami rodu la Duca, ale zarówno Giulio, jak i jego brat, odrzucili propozycję mariażu. Markiz Siegmund już wtedy kandydował na urząd doży, poza tym dyskwalifikowała go funkcja, jaką sprawował w swoim rodzie. Tymczasem Giulio, który naturalnie nie był jeszcze wtedy głową rodu, odmówił ze zwykłej bezczelności. Wiesz, co napisał w liście do mnie i twojego ojca? Że owszem, może się skoligacić z naszym rodem, ale sam wybierze, kogo poślubi, a Ignazia uważa za nieodpowiedniego. Wyobrażasz to sobie? Mój syn – nieodpowiedni! Co gorsza, twój ojciec za moimi plecami dogadał się z tym człowiekiem, proponując mu małżeństwo z Chiarą. A ten się na to zgodził!
Lucarno pokiwał głową. Rozumiał gniew swojego stryja. Wprawdzie ostatecznie udało mu się połączyć rodziny la Duca i la Castellano, ale nie w taki sposób, w jaki sobie tego życzył. Liczył na małżeństwo dla syna, tymczasem musiał się zgodzić na ślub Giulia z bratanicą, która w jego oczach uchodziła za gorszą partię. Lucarna nie zdziwiło, że swoją porażkę i konflikt z jego ojcem Daraian starał się ukryć przed resztą świata. Rozumiał już teraz, dlaczego stryj tak bardzo nie cierpiał markiza, a z Chiarą prawie w ogóle nie rozmawiał.
— Wybacz mi, stryju, nie miałem pojęcia o tej przykrej sprawie z la Ducą. — powiedział Lucarno. — Czy nie uważasz jednak, że dla powodzenia mojej kampanii wyborczej konieczna jest pomoc markiza? Giulio obiecał mi wsparcie swego rodu i wysoko postawionych przyjaciół. Czy to nie hojne z jego strony?
Daraian prychnął, spoglądając na swego bratanka z niechęcią.
— Nie bądź śmieszny, Lucarno. Mogłeś nawiązać współpracę z każdym, a wybrałeś akurat jego? Poza tym, czy naprawdę jesteś aż tak naiwny, żeby wierzyć w dobre intencje tego człowieka?
— Nie jestem naiwny, stryju. Przemyślałem tę decyzję — odpowiedział Lucarno, czując lekką irytację. — Jestem dorosły i potrafię wziąć odpowiedzialność za swoje czyny.
— Na to liczę, bo jeśli przez swoje działania ściągniesz kłopoty na naszą rodzinę, poniesiesz tego konsekwencje. Już i tak mamy przez ciebie dostatecznie dużo problemów. — Daraian wyglądał na naprawdę złego. — Markiz może popsuć nasze plany, nie rozumiesz? Imperator nie będzie zachwycony tym, że podjąłeś współpracę akurat z nim. To może utrudnić ci twoje zadanie, rozumiesz? Poza tym nie zamierzam się za ciebie tłumaczyć.
Lucarno miał ochotę krzyknąć z frustracji – naprawdę poważnie myślał o misji, która go czeka, chciał wygrać wybory i skutecznie rządzić, mając na uwadze dobro państwa, tymczasem stryj wciąż sprowadzał jego rolę do uwiedzenia Cesara. Mimo to tłumił w sobie ten gniew.
— Nie martw się, stryju. Jeśli imperator będzie się o to gniewał, będę potrafił go udobruchać. Mam na to swoje sposoby — powiedział ze znużeniem.
— Twoje sposoby mogą nie zadziałać w tym przypadku — zauważył cierpko Daraian. — Rodzinie la Duca i władcom Imperium nigdy nie było po drodze, zwłaszcza po ostatnim buncie. Ci głupcy naprawdę wierzyli i nadal wierzą, że Marakida mogłaby być wolna!
Lucarno w żaden sposób nie skomentował słów stryja. Sam również musiał być głupcem, skoro od tak wielu lat skrycie marzył o wyzwoleniu swego państwa i jego ponownym rozkwicie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro