Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Dzień zapowiadał się naprawdę paskudnie. Niebo nad pałacem pozostawało gęsto zasnute chmurami, a miasto w dole tonęło pośród siwej mgły. W zimnym, porannym powietrzu dało się wyczuć nieprzyjemną wilgoć, która sprawiała, że zgniły odór błota i fekaliów, walających się tuż za bramami bajkowej, odgrodzonej od reszty świata rezydencji imperatora, stawał się niemal nie do zniesienia. Cesar Vincenzo di Costanzi, dwudziesty siódmy władca Imperium Zachodzącego Słońca, skrzywił się z niesmakiem i czym prędzej zamknął okno. Jego nastrój był tego dnia równie parszywy jak pogoda na zewnątrz.

Odwrócił się na pięcie, pozostawiając ponurą panoramę za sobą. Skierował swoje kroki w stronę wielkiego łoża zajmującego centralną część sypialni.

— Wynocha! — warknął nieprzyjemnie do jasnowłosego nałożnika, który dopiero się zbudził i spoglądał na niego zaspanym wzrokiem, nie bardzo rozumiejąc, co się wokół niego dzieje. — Masz problemy ze słuchem? Powiedziałem: wynocha!

Jego kochanek posłusznie wstał i w milczeniu zebrał swoje rzeczy z podłogi.

— Wasza wysokość. — Ukłonił się przed wyjściem i tyłem wycofał z sypialni – nadal nagi i zdezorientowany. Cesar nie zaprzątał sobie nim głowy. Wczorajsza noc była dla niego jedynie mglistym wspomnieniem – nad ranem tamta krótka chwila przyjemności ustąpiła miejsca bolesnemu rozczarowaniu. Mężczyzna odczuwał je za każdym razem, kiedy przekonywał się, że żaden nowy kochanek, choćby nie wiadomo jak podobny do niego, w rzeczywistości nigdy nie zdoła go zastąpić.

Nienawidził siebie za podobną słabość, a jednak nie potrafił wyrzucić z pamięci charakterystycznego młodzieńca o szafirowych oczach. Póki był zajęty wojną i sprawami politycznymi, nie odczuwał tak bardzo jego braku, lecz teraz, gdy powrócił do spokojnego życia, zaczynał żałować, że tamtego pamiętnego dnia go odesłał. Na początku wmawiał sobie, że potrzeba ponownego spotkania z nim to jakiś nowy, dziwny kaprys, jeden z wielu, jednak paląca tęsknota wcale nie mijała.

Od pierwszej chwili wiedziałeś, że wobec ważności twoich planów ten związek nie ma przyszłości, a mimo to się w niego zaangażowałeś. Sam jesteś sobie winien — przemknęło mu przez myśl.

Trzy lata wcześniej świadomie poświęcił osobiste szczęście dla dobra sprawy i gdyby musiał wybierać po raz kolejny, postąpiłby dokładnie tak samo. Odsunął od siebie kochanka, palił rozpaczliwe listy od niego i wdawał się w rozliczne romanse, by zachować czysty umysł i w pełni skupić się na realizacji wyznaczonego celu, ale to nie pomogło, bo gdy wreszcie ten cel osiągnął, nie potrafił się tym cieszyć. Nie bez niego.

Do stu czarnych słońc! Jestem imperatorem i jeśli tylko wydam rozkaz, dostanę zaraz wszystko, czego tylko sobie zażyczę, ale akurat jego jako jedynego nie mogę mieć — myślał wielokrotnie z goryczą.

Nie lubił przyznawać się do własnych błędów, ale jednak żałował stanowczości, z jaką zerwał tamten romans. Chociaż nie powodowała nim szaleńcza miłość, a raczej przywiązanie i egoistyczna chęć posiadania, pragnął odzyskać swojego dawnego kochanka. Parę miesięcy wcześniej wysilił się nawet i wysłał mu kilka proszących listów – wszystkie wróciły do niego zamknięte, wraz z krótką notką, by więcej nie pisał, bo adresat sobie tego nie życzy. Imperator oczywiście doskonale wiedział, że dumny Marakidczyk nie będzie skłonny do pojednania z nim, ale i tak okropnie go to rozzłościło. Przecież Cesarowi di Costanzi się nie odmawiało.

Nie miał żadnego pomysłu, co jeszcze mógłby zrobić, żeby sprowadzić kochanka do Inglid. Ostatecznie, nawet będąc władcą, nie mógł zmusić go do powrotu – na pewno nie siłą. Dniami i nocami rozmyślał, jak wybrnąć z tej patowej sytuacji. Rozwiązanie jak na złość nie przychodziło, a Cesar czuł się coraz bardziej sfrustrowany. Kiedy wyobrażał sobie, że ktoś inny położył łapy na...

Dość! — zdenerwował się na samego siebie. — Muszę w tej chwili przestać o tym myśleć, bo zwariuję. Że też musiałem go wtedy odprawić – chyba rozum straciłem!

— Przynieś śniadanie, byle żwawo! — huknął na pokojowego, który pojawił się właśnie w drzwiach. Niski, pokraczny człowieczek tak bardzo wystraszył się jego gwałtownego tonu, że aż podskoczył ze strachu.

— Wasza wysokość życzy sobie zjeść to, co zwykle? — zapytał, przystępując z nogi na nogę.

Cesar spojrzał na niego wymownie.

— A czy kiedykolwiek zechciałem zjeść na śniadanie coś innego niż od początku mego panowania, durniu? No pospiesz się!

Zachowanie służącego niesamowicie go zirytowało, wszak zawsze prosił o podanie tego samego dania – dwóch kromek maczanego w oliwie chleba, kawałka wędzonej ryby i mocnej, czarnej herbaty. Pytany o swe dość zaskakujące przyzwyczajenie, mężczyzna niezmiennie odpowiadał, że po pierwsze, nie lubi objadać się z rana, a po drugie, służba w wojsku nauczyła go, by zawsze zachowywał umiar w jedzeniu i piciu. Zresztą Cesar bardzo często wspominał o swojej przynależności do armii i był z niej niezwykle dumny, nawet jeśli nie nosił munduru od dobrych kilku lat, a jego niegdysiejsza dyscyplina w czasie sprawowania rządów w Imperium uległa znacznemu rozluźnieniu.

To były czasy – pomyślał, zasiadając do posiłku.

Zdążył jedynie umoczyć usta w herbacie, zanim do jego pokojów wpadł podenerwowany służący.

— Czego znowu chcesz? — Cesar spojrzał na niego wilkiem. To zdecydowanie nie był jego dzień.

— Wasza wysokość, przybyła contessa Coletti i oczekuje pilnie rozmowy z tobą. Tłumaczyłem jej, że jest jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek audiencje, ale nalegała.

Imperator zmarszczył brwi.

— Powiedziała, jakie pilne sprawy ją do mnie sprowadzają? — zapytał z chłodnym zainteresowaniem.

— Nie, panie. Stwierdziła, że wiadomość, z którą przychodzi, jest przeznaczona tylko i wyłącznie dla uszu waszej wysokości.

Cesar skinął głową.

— Naturalnie. W takim razie zaproś contessę do Błękitnego Salonu, podaj jej co tylko zechce i zapewnij nam nieco prywatności. Będę gotów za parę minut.

Kiedy służący wyszedł, mężczyzna wciągnął na siebie obszerny szlafrok i pantofle. Nie chciał kazać contessie czekać, a jednocześnie nie zamierzał gorszyć jej swym widokiem w samej koszuli nocnej – nawet jeśli Francesca widziała w życiu znacznie więcej i widok władcy w negliżu z pewnością nie zrobiłby na niej wrażenia. To była kwestia dobrego wychowania.

Nie zaprzątał sobie głowy wkładaniem imperatorskiej tiary czy bransolet, które z pewnością wyglądałyby zabawnie w zestawieniu z jego nieformalnym ubiorem. Odchrząknął, obejrzał się szybko w lustrze i ruszył do Błękitnego Salonu, który – podobnie jak pozostałe reprezentacyjne pomieszczenia w pałacu – był połączony z pokojami imperatorskimi niezliczoną ilością korytarzy i drzwi. Początkowo Cesar gubił się w tym labiryncie i potrzebował pomocy służby, szybko jednak przekonał się, że układ tego architektonicznego arcydzieła cechuje się niezwykłą przejrzystością i logiką. Żałował, że nie miał możliwości spotkania się z głównym konstruktorem pałacu – osobiście wręczyłby mu odznaczenie Białej Gwiazdy za jego zasługi dla korony.

Cesar nigdy nie ukrywał, że ma szczególną słabość do wyjątkowych jednostek. Lubił zbierać wokół siebie niezwykłych ludzi, rozmawiać z nimi, być ich pierwszym mecenasem, obserwatorem i wielbicielem, słowem – kolekcjonował to, co wartościowe i piękne. A contessa z pewnością do takich osób należała.

— Francesco, jak miło cię widzieć! Napełniasz blaskiem każde miejsce, gdzie się pojawisz, moja droga. — Cesar uścisnął serdecznie dłoń kobiety, która skłoniła się przed nim zgodnie z protokołem. Jak zwykle prezentowała się nienagannie – brak tradycyjnego zielonego munduru wcale nie odbierał jej powagi. Każdy, kto spojrzał na Francescę, od razu wiedział, że należy się z nią liczyć. W jej ciemnych, orzechowych oczach dało się dostrzec pewien niepokojący błysk. Poza tym kobieta była niezwykle piękna – nie w ten klasyczny sposób, ale raczej egzotyczny, drapieżny – i wiedziała, jak swoją urodę wykorzystywać, by manipulować mężczyznami, chociaż ci w najmniejszym stopniu jej nie interesowali.

Tego dnia ubrała raczej skromną, zieloną suknię, a włosy upięła w koka podtrzymywanego przez dwie złote tasiemki. Wyglądała na nieco zmęczoną, może nawet poirytowaną. Nie zareagowała też w żaden sposób na komplement imperatora, co mężczyzna uznał za wyjątkowo zły znak.

— Domyślam się, że wydarzyło się coś naprawdę niepokojącego, skoro przychodzisz o tak wczesnej porze — westchnął, wskazując Francesce fotel. Kobieta usiadła z gracją i odpaliła cygaro podsunięte jej przez imperatora.

— Mamy poważny problem, Vincenzo — oznajmiła.

— To znaczy?

— Doża Marakidy nie żyje.

Imperator aż sapnął z wrażenia.

— Co ty mówisz, Francesco? La Duca nie żyje? Czy to pewne?

Contessa zaciągnęła się cygarem i posłała swojemu rozmówcy bardzo poważne spojrzenie.

— Nie byłoby mnie tutaj, gdybym chciała ci przekazać niesprawdzone plotki. Wieści o śmierci doży pochodzą od moich najlepszych informatorów. La Duca został zamordowany we własnym łożu i wszystko wskazuje na to, że to ród Fidellich wynajął skrytobójczynię, która podała władcy truciznę podczas miłosnych uciech.

Cesar zacisnął usta w wąską linię i bezwolnie zaczął stukać palcami o drewniany blat stołu, przy którym usiedli.

— Sam chciałem się pozbyć Siegmunda w stosownym czasie. Niedobrze, że ten głupiec zginął tak wcześnie, bo to rujnuje wszystkie nasze plany.

Francesca przytaknęła.

— Marakida już od dłuższego czasu jest nam solą w oku. Moim zdaniem po Wielkim Podboju pozostawiono jej zbyt dużą autonomię. Tamtejsi władcy czują się bezkarni, podobnie zresztą jak przedstawiciele rodów, którzy realizując swoje partykularne interesy, już nie raz nam zaszkodzili. Może to dobry moment, żeby raz na zawsze ukrócić ich samowolę.

Imperator uniósł brew.

— Sugerujesz coś konkretnego?

Francesca milczała dłuższą chwilę, obracając w palcach dopalające się cygaro.

— Na twoim miejscu, Vincenzo, zdecydowałabym się na wprowadzenie tam wojsk. Nie jest to tylko moja opinia, ale znacznej części twoich doradców. Marakida jest perłą w imperatorskiej koronie. Nie możemy pozwolić, żeby się od nas uniezależniła. Mamy tam swoje stronnictwo, ale być może to za mało? — zasugerowała.

Cesar wstał i zaczął niespokojnie spacerować po pomieszczeniu.

— Przeliczyliśmy się, zakładając, że samo skłócenie członków Wielkiej Rady wystarczy, byśmy mogli zwiększyć nasze wpływy w Marakidzie. Teraz zbieramy żniwo swoich złych decyzji. Masz rację, musimy powstrzymać ten chaos, ale czy wprowadzenie do Marakidy wojsk nie wywoła rebelii skierowanej przeciwko naszej władzy? Nie możemy pozwolić sobie na kolejny błąd, Francesco, zbyt wysoką cenę zapłaciliśmy za zdobycie władzy w Imperium. Powinniśmy działać ostrożniej.

Kobieta wyglądała na rozdartą.

— Masz rację, długotrwała okupacja Marakidy nie wchodzi w grę. Możemy jednak wprowadzić do stolicy korpus swych wojsk pod pretekstem utrzymania porządku podczas wyboru nowego doży. Co więcej... — zawahała się na chwilę. — Moglibyśmy postarać się osadzić na marakidzkim tronie własnego kandydata. Kogoś, kto będzie w pełni od nas zależny.

Mężczyzna pokiwał głową z namysłem.

— Podejrzewam, że o władzę będą się starali zwycięscy Fidelli?

Constessa zbladła.

— Vincenzo, chyba nie planujesz układania się z nimi? Ci ludzie są nieprzewidywalni, a w ich żyłach płynie szaleństwo.

Cesar uśmiechnął się kącikiem ust.

— Ależ spokojnie, Francesco. Nie zamierzam ryzykować. Chciałem tylko zasugerować, że Fidellich należy się jak najprędzej pozbyć. Są zbyt niezależni i mają niepokojąco wywrotowe poglądy. Kto jeszcze na pewno wystawi swojego kandydata?

Coletti zamyśliła się.

— Jeśli moje przewidywania są trafne, kandydować będzie ktoś z rodu Astarich i la Duca. Ich przedstawiciele mają duże szanse na zyskanie głosów elektorskich. Poza tym nasi sprzymierzeńcy z rodu la Castellano na pewno zechcą wziąć udział w wyborach.

Cesar zatrzymał się przy zdobionym sekretarzyku, spoglądając na swoją towarzyszkę z niecodziennym wyrazem twarzy. Jego umysł w tamtej chwili pracował na najwyższych obrotach.

— La Castellano mogliby wystawić wybranego przez nas kandydata. Co o tym sądzisz, Francesco? Wszak ród ten jest nam winny wierność i wszelką pomoc, jakiej tylko od niego zażądamy, prawda?

Kobieta nie wyglądała na przekonaną.

— Owszem. Obawiam się jednak, że nie możemy w pełni na nim polegać. La Castellano już raz pokazali nam, że nie lubią, kiedy się im rozkazuje. Poza tym ich interesy nie pokrywają się z naszymi. Ci ludzie szczycą się starożytnym pochodzeniem i choć od wieków współpracują z Imperium, nie zrobiliby nic, co zaszkodziłoby Marakidzie, a wręcz przeciwnie – umocniliby jej pozycję chociażby po to, żeby uprzykrzyć ci życie. Jeśli dopuścimy do władzy viscontego Daraiana albo jego żonę, Oranię, możemy spodziewać się, że prędzej czy później wyrośnie nam u granic nowy wróg.

— Właśnie, a tego przecież nie chcemy. Musimy pilnować Marakidy, trzymać ją na wodzy, a nie działać na rzecz jej zjednoczenia i uwolnienia spod naszych wpływów — przyznał Cesar. — Zastanawiam się... A gdyby tak wynieść na tron marakidzki kogoś z rodu la Castellano, kto nie ma ugruntowanej pozycji politycznej i nawet wśród własnej koterii nie jest szczególnie szanowany? Kogoś młodego, nieznającego się na rządzeniu i podatnego na zewnętrzne wpływy?

Kobieta zmarszczyła brwi i strzepnęła popiół z cygara na srebrną popielniczkę.

— Masz kogoś konkretnego na myśli, Vincenzo? Chętnie go poznam.

Cesar jakby tylko na to czekał.

— Powiedzmy, że znam odpowiedniego kandydata. Co myślisz o Lucarnie la Castellano?

Francesca niemal wypuściła spomiędzy palców resztkę cygara.

— Na Wielkie Słońce, nie żartujesz, Vincenzo? — upewniła się, po czym wybuchła śmiechem. — Nie sądziłam, że jesteś na tyle sentymentalny, żeby oddawać tron swojemu byłemu kochankowi.

Cesarz skrzywił się wyraźnie.

— To nie kwestia sentymentu, Francesco. Lucarno jest wręcz idealnym kandydatem. To młody idealista, a do tego bękart. Słowem – skaza na idealnym wizerunku rodu la Castellano. Na pewno z trudem przyjdzie mu budowa własnego stronnictwa i będzie musiał zdać się w tej kwestii na nas. Przy odrobinie szczęścia przy pomocy marionetkowego doży damy radę kontrolować całą Marakidę.

Francesca wygodniej umościła się w fotelu.

— Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? Twój plan jest dość... ryzykowny. Żeby wynieść na tron kogoś takiego jak Lucarno, potrzebujemy nakładu ogromnych środków finansowych, dobrego planu i przede wszystkim posłuszeństwa ze strony rodu la Castellano, a ten, od kiedy zmiażdżyłeś go pod Saint Verlano, specjalnie za tobą nie przepada.

Cesar pokręcił głową.

— Ród la Castellano nienawidził mnie już dużo wcześniej za to, że jako pośledni żołdak ośmieliłem się położyć ręce na jednym z nich, ale mniejsza o to. — Znów zaczął marszowym krokiem przechadzać się po pomieszczeniu. — Mój plan może jest ryzykowny, ale pomyśl, ile moglibyśmy dzięki niemu zyskać. Mając Lucarna na marakidzkim tronie, będziemy pilnować jednocześnie rodu la Castellano, Wielkiej Rady i całego dorskiego miasta-państwa.

— A jeśli twój dawny kochanek nie zechce z nami współpracować? — drążyła Coletti. — Mimo wszystko jest jednym z la Castellano, więc w swych decyzjach raczej nie będzie działał na szkodę rodziny. Skąd pewność, że w ostatecznym rozrachunku wybierze nas a nie swoich bliskich? W końcu chowa do ciebie niemałą urazę.

— O Lucarna się nie martw, Francesco — zapewnił ją imperator. — Rodzina la Castellano przez lata go odrzucała i nie podejrzewam, by czuł się wobec niej szczególnie lojalny. Poza tym mówiłem ci już, że Lucarno jest naiwny. Gdybyś widziała jego listy! On mnie szaleńczo kochał i skoczyłby dla mnie w ogień.

— To było trzy lata temu, Vincenzo — przypomniała mu contessa. — Nie możesz mieć pewności, że ten chłopak nadal darzy cię tymi samymi uczuciami.

Cesar zacisnął usta w wąską linię.

— Znam Lucarna i wiem, czego można się po nim spodziewać. Może na początku grać nieco obrażonego, ale ostatecznie zgodzi się ze mną współpracować. A jeśli nie... Przekonamy go do tego w ten czy inny sposób. Nie sprawi nam kłopotów, tego jestem pewien.

— Skoro tak twierdzisz, Vincenzo...

Cesar uśmiechnął się pod nosem.

— Zobaczysz, moja droga. Tym razem wszystko pójdzie po naszej myśli.

Spojrzał przelotnie na pierścień z szafirem, który stanowił dar od dawnego kochanka. Pomyślał, że jego plan jest w istocie doskonały, ponieważ dzięki niemu upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu – nie tylko zdobędzie pełną kontrolę nad nieznośną i szkodzącą mu na każdym kroku Marakidą, ale też odzyska na własność swego słodkiego Lucarna. Cesar obiecał sobie, że tym razem nie popełni tego samego błędu co kiedyś i nie pozwoli młodzieńcowi zniknąć. Zamierzał go zatrzymać przy swoim boku, zamknąć w złotej klatce i nigdy więcej nie stracić z oczu. Marakidczyk był na to zdecydowanie zbyt cenny. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro