Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział pierwszy

O tym, czy dana dzielnica należała do rodowej arystokracji, bogatego mieszczaństwa czy zwykłego pospólstwa, świadczył najdobitniej kolor wody w kanałach. Kiedy mulista, cuchnąca ciecz ustąpiła miejsca nienaturalnie przezroczystej i zielonkawej wodzie, w której pływały wielkie, złote sumy, Lucarno wiedział już, że wpłynęli na teren Portu Kondotierów. W tej okolicy znajdowała się większość najważniejszych budynków państwowych, łącznie z oddzielonym murem Pałacem Dożów i siedzibą Wielkiej Rady. Nie one jednak były celem ich podróży. Zmierzali do Pawiego Oka, głównej rezydencji rodu la Castellano, służącej za miejsce spotkań.

— Nie rozumiem, dlaczego nie powiesz mi od razu, w czym rzecz. Coś się wydarzyło podczas spotkania koterii? Stryj jest niezadowolony, że się na nim nie pojawiłem? — Lucarno bezskutecznie próbował wypytać swojego kuzyna, dlaczego Daraian wezwał go niezwłocznie przed swoje oblicze. — Naprawdę przepraszam, ale mam mnóstwo pracy. Został mi do przejrzenia cały stos weksli, a jeszcze dodatkowo zarząd banku miejskiego spotyka się dzisiaj z kupcami z Manui, którzy chcą założyć spółkę handlową. Sam rozumiesz, że...

— Do diabła, przestań już mówić o bankach, Luca! — przerwał mu Ignazio, z dezaprobatą patrząc na stos papierów, które jego krewny zabrał ze sobą. — Skup się, ta sprawa jest bardzo poważna. Wszystkiego dowiesz się na miejscu. Kto wie... Może się zdarzyć, że już niedługo przestaniesz pracować dla marakidzkich spółek — dodał znacznie ciszej.

Lucarno spojrzał na kuzyna z zaskoczeniem.

— Jak to? Stryj życzy sobie, żebym się przeniósł? — zapytał z niedowierzaniem. — Oczywiście zrobię to, czego ode mnie oczekuje, ale... Dokąd mnie wysyła?

Ignazio był wyraźnie sfrustrowany.

— Błagam, Lucarno, przestań snuć domysły. Mój ojciec nigdzie cię nie wysyła. To znacznie bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje.

Młodszy chciał jeszcze o coś zapytać, ale powstrzymał się, wiedząc, że od swojego kuzyna nic więcej nie wyciągnie. Milczeli zgodnie aż do chwili, kiedy gondolier oznajmił im, że dotarli na miejsce. Ignazio uiścił opłatę, uprzedzając, że za jakąś godzinę zechcą wrócić tą samą trasą i żeby na nich oczekiwać. Nie bez zażenowania pomógł wysiąść z łodzi Lucarnowi, który miał problem z jednoczesnym schodzeniem na brzeg i pilnowaniem, by żaden z niesionych przez niego kodeksów i dokumentów nie wpadł do wody.

— Doprawdy, mogłeś te papierzyska zostawić w banku. Nie zamierzałeś chyba podpisywać dokumentów na kolanie podczas spotkania z moim ojcem?

Zawstydzona mina Lucarna sugerowała, że dokładnie to zamierzał robić. Załamany Ignazio tylko westchnął ciężko.

— Chodźmy, ojciec nie lubi czekać.

Coś o tym wiem – pomyślał Lucarno, który w młodości nie raz oberwał od stryja nahajką za swoje spóźnialstwo.

Młodzieniec poczuł dziwny ucisk na żołądku, kiedy padł na niego cień Pawiego Oka – wielkiej białej willi o niebieskim dachu i schodach wychodzących na cztery strony świata. U ich podnóża wylegiwały się kamienne sfinksy z pawimi ogonami, które dzięki swym niebotycznym rozmiarom znacznie górowały nad zwykłym człowiekiem, przez co ten czuł się w ich obecności mały i bezbronny.

— Dawno mnie tu nie było — zauważył cicho Lucarno. — Zdaje się, że od czasów...

— Pogrzebu twojego ojca. To już pięć miesięcy, od kiedy nie ma go z nami. — Ignazio wyglądał na zamyślonego. — Brakuje ci go?

Lucarno wzruszył ramionami.

— Tak myślę — odparł, chociaż zabrzmiało to bardziej jak pytanie. — Prawie go nie znałem. Nie poświęcał mi zbyt wiele czasu, a gdy tylko osiągnąłem odpowiedni wiek, odesłał mnie, bym podjął naukę u kapłanów, a potem uczył się w Akademii Imperialnej, pamiętasz? Nie da się ukryć, że to Chiara od zawsze była jego ukochanym dzieckiem, nie ja.

— Nie wyglądasz na szczególnie przygnębionego z tego powodu — zauważył Ignazio. — Ja na twoim miejscu byłbym wściekły.

— Nie mam powodu do wściekłości — zapewnił Lucarno beznamiętnie. — Rozumiem decyzje ojca i nie chcę źle mówić o zmarłych. Dzięki niemu mam pewne środki utrzymania i dobre wykształcenie, odbyłem wiele podróży, poznałem interesujących ludzi...

— W tym pewnego dżentelmena nazwiskiem di Costanzi — wtrącił z ironią Ignazio.

Lucarno posłał mu nadzwyczaj chłodne spojrzenie.

— Tak, zdarzyło się, nie przeczę. Ale czy to takie ważne, żeby mi to wciąż wypominać?

Ignazio prychnął.

— Żebyś wiedział, że to ważne.

Najemnicy strzegący wejścia bez słowa otworzyli przed nimi drzwi, wpuszczając ich do przestronnego korytarza otoczonego z obu stron kolumnadą. Na ścianach obok oprawionych w srebrne ramy luster wisiały portrety znanych członków rodu, które dawały świadectwo jego wielkości i znakomitości pochodzenia. Na podłodze leżały błękitne dywany sprowadzone wprost z egzotycznego Saliru, a z sufitu zwisały przyozdobione prawdziwymi szafirami polikandyliony. La Castellano słynęli bowiem nie tylko ze swojego bogactwa, ale również z doskonałego gustu.

— Paniczu Ignazio, paniczu Lucarno, senior la Castellano i Francesca Coletti oczekują na panów w bibliotece na drugim piętrze — oznajmił uprzejmie kamerdyner, odprowadzając ich do windy.

— Na wszystkich bogów, co tu robi Francesca Coletti? — zapytał Lucarno, kiedy zamknęły się za nimi drewniane drzwiczki, a dźwig został wprawiony w ruch. — Ja już nic nie rozumiem, Ignazio. Co się tutaj dzieje?

— Cierpliwości — odpowiedział tylko Ignazio, chociaż wyraźnie jemu samemu tej cnoty brakowało. Cały czas bowiem bębnił palcami o poręcz, wydobywając głuchy pogłos z martwego metalu.

Ramię w ramię weszli do biblioteki, gdzie w na krzesłach będących małymi arcydziełami sztuki zasiadali Daraian la Castellano i Francesca Coletti. Przybycie nowych osób przerwało ich wyraźnie burzliwą wymianę zdań.

— Ignazio, Lucarno, cieszę się, że już jesteście. Mamy poważne sprawy do omówienia. — Visconte Daraian nie był człowiekiem starym, jednak jego jasne wcześniej włosy mocno przyprószyła już siwizna. Na surowej twarzy mężczyzny wyraźnie odznaczały się zmarszczki mimiczne i brzydka blizna na policzku – pamiątka po pojedynku stoczonym w młodości. — Ufam, że nie trzeba wam przedstawiać pani Coletti?

— Contessy Coletti — poprawiła go kobieta, podkreślając tym samym, że posiada wyższy tytuł niż jej rozmówca. — Nie miałam okazji spotkać osobiście pana Lucarna, chociaż wiele o nim słyszałam. Wspaniale, że wreszcie mamy okazję się poznać. — Wyciągnęła rękę w kierunku młodzieńca, a przez moment wahał się, nim ją uścisnął. Zastanawiał się, czy w lepszym guście nie byłoby pocałowanie jej, jednak w Marakidzie nie zwykło się całować dłoni wojskowych.

— Mi również jest bardzo miło, szanowna pani — odpowiedział nieco speszony. Nie spodziewał się spotkać dowódczyni imperatorskiej policji w domu swego stryja. Co więcej, nie podobał mu się sposób, w jaki ta na niego patrzyła – jak czarna wdowa na swojego partnera, którego zamierza zaraz pożreć.

— Usiądźcie proszę, każę podać herbatę — zaproponował Daraian. On także nie wydawał się zachwycony obecnością kobiety.

— Proszę mi wybaczyć, ale muszę odmówić sobie przyjemności zjedzenia z panami podwieczorku. Sprawa jest pilna i chciałabym ją załatwić jak najszybciej — powiedziała surowo Francesca, nie spuszczając wzroku z Lucarna. — Jak rozumiem, nie wprowadzono pana jeszcze w szczegóły planów imperatora, które przedstawiłam na forum koterii?

— Nie, contesso.

— Dobrze. — Francesca wyciągnęła z kieszeni munduru list, który następnie wręczyła Lucarnowi. — To wiadomość od imperatora. Prywatna — dodała z naciskiem, widząc, że młodzieniec przymierza się do złamania pieczęci. — Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, ród la Castellano od czasów pamiętnej bitwy pod Saint Verlano związał swoje losy z osobą panującego imperatora. Przywódcy koterii, w tym głowa rodu, obecny tutaj Daraian la Castellano, przysięgli mu wierność, służenie radą, wojskiem i ewentualnymi... przysługami. Teraz nasz władca oczekuje spłaty części zaciągniętego przez was długu.

— Rozumiem — mruknął Lucarno. — A w jaki sposób dług ten miałby zostać spłacony?

Wąskie usta Franceski wykrzywił wyjątkowo brzydki uśmiech – uśmiech, który nie zwiastował niczego dobrego.

— Imperator ma nadzieję współpracować z rodem la Castellano podczas zbliżających się wyborów. Oferuje swoje wsparcie finansowe i propagandowe podczas trwania kampanii, oczekuje jednak w zamian jednomyślności, jeśli chodzi o wybór kandydata.

— Tu właśnie jest problem — wtrącił Daraian ponuro. — Nie podoba nam się kandydat narzucony przez imperatora.

— A kto jest tym kandydatem? — odważył się zapytać Lucarno, chociaż po części domyślał się już odpowiedzi.

— Naturalnie pan — powiedziała contessa. — Czy to aż takie niespodziewane?

Lucarno zerknął niepewnie najpierw na stryja, a później na swojego kuzyna. Miał nadzieję, że się przesłyszał, ale ich poważne miny jednoznacznie wskazywały, że tak nie było. Czuł, że robi mu się słabo. Aż do tej pory wierzył, że Cesar zdążył już o nim zapomnieć i raz na zawsze zniknął z jego życia, ale teraz okazało się to nieprawdą – mężczyzna powrócił i najwyraźniej znów zamierzał wywrócić uporządkowany świat Lucarna do góry nogami.

— Droga pani, naturalnie nominacja pochodząca od samego imperatora jest dla mnie ogromnym zaszczytem, jednak nie mogę przyjąć tej jakże hojnej propozycji — zaczął. — Nie wiem wiele o polityce i brakuje mi siły perswazji. W rodzie la Castellano jest wiele osób, które bardziej niż ja zasługują na podobny zaszczyt. Zresztą nie mam szans w starciu z pozostałymi pretendentami, imperator z pewnością zdaje sobie z tego sprawę — próbował tłumaczyć, jednak Coletti była dobrze przygotowana na podobną ewentualność.

— Doprawdy, skromność jest wielkim atutem, ale nie ma pan powodu tak umniejszać swoich zalet, panie la Castellano. — Jej głos ociekał sztuczną słodyczą. — Chyba nie jest kłamstwem, że ukończył pan elitarną Akademię Imperialną z wyróżnieniem, zyskując tytuł mistrza pięciu sztuk? W bardzo młodym wieku zdobył pan prominentną posadę w największym marakidzkim banku, a do tego posiada pan rozległą wiedzę z geografii i historii Imperium, nie wspominając już o tym, że nasz władca widzi w panu równorzędnego partnera w polityce. Moim skromnym zdaniem jest pan doskonałym kandydatem.

— Naprawdę zmuszony jestem odmówić. — Lucarno rzucił nieco spanikowane spojrzenie swoim krewnym. On miał kandydować na dożę? Przecież to by się skończyło dla niego i rodu la Castellano całkowitą kompromitacją!

— Lucarno jest jeszcze młody i niedoświadczony. Doceniamy gest imperatora, ale nie możemy się zgodzić na podobne rozwiązanie — poparł go Daraian.

Słysząc to, Francesca Coletti uśmiechnęła się pobłażliwie.

— Może postawię sprawę jasno. Zgoda na kandydaturę Lucarna la Castellano to element spłaty długu, który wasz ród zaciągnął. Tu nie ma się nad czym zastanawiać, ani na co się zgadzać. Jesteście zobowiązani do lojalności względem imperatora. W każdej chwili może was on pozbawić dóbr przyznanych jeszcze przez poprzednich władców i oskarżyć o zdradę stanu. Przypominam, że przyszliście błagać o jego łaskę dopiero, kiedy imperator Urbino zbiegł spod Saint Verlano i zostawił swoich sojuszników samych na polu bitwy. Opowiedzieliście się po niewłaściwej stronie, a mimo to wasz błąd został wam wybaczony. Nie każdy zdrajca miał tyle szczęścia. Ponadto chciałam zauważyć, że w stolicy stacjonują obecnie imperatorskie wojska. Podejrzewam, że nikt z nas nie chce, by w wyniku drobnej różnicy zdań doszło do jakiegoś, dajmy na to... nieszczęśliwego wypadku z udziałem kogoś z pańskiej rodziny?

— Grożąc nam w naszej własnej rezydencji, popełnia pani ogromny błąd — wysyczał Daraian, blednąc z wściekłości.

Lucarno pierwszy raz od dawna widział swego stryja tak bardzo wyprowadzonego z równowagi, ale contessa wcale nie wyglądała na przejętą.

— Nie ja popełniam błąd, tylko pan. Niepotrzebnie kwestionuje pan zdanie imperatora. Zdanie, które dla pana powinno być prawem. Więc jak będzie?

La Castellano długo milczeli, patrząc jeden na drugiego. To nie spodobało się wyraźnie emisariuszce z imperium.

— Doprawdy, panowie, bądźcie rozważni. Omawiałam już tę sprawę na forum koterii i wydawało mi się, że zrozumieliście, czego się od was oczekuje. Po co ten niepotrzebny bunt? Czy nie możemy się zwyczajnie porozumieć?

Daraian przeklął paskudnie, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że imperator i contessa nie pozostawili ich rodzinie żadnego wyboru.

— Dobrze. Wygraliście — mruknął. — Zrezygnuję z kandydatury, podobnie jak Orania i mój syn. Naszym reprezentantem oficjalnie zostanie Lucarno.

Kobieta skinęła głową z aprobatą.

— Wreszcie mówi pan z sensem. No dobrze... Do Marakidy wezwały mnie również inne sprawy, które muszę niezwłocznie załatwić. Z przykrością muszę panów opuścić. Zostawiam imperatorskie instrukcje. — Wręczyła Daraianowi plik dokumentów. — Miło było u pana gościć.

— Ignazio, odprowadź contessę do łodzi — nakazał mężczyzna, z roztargnieniem przeglądając papiery i z każdym przeczytanym zdaniem coraz bardziej blednąc.

Kiedy Francesca i jego syn wyszli, cisnął dokumentami o ścianę i drżącą dłonią zaczął nalewać sobie wina.

— Stryju, czy dobrze się czujesz? — zapytał niepewnie Lucarno.

Daraian posłał mu złe spojrzenie.

— A wyglądam, jakbym się dobrze czuł? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Wytłumacz mi proszę jedną rzecz... Rozumiem błędy młodości, chęć spróbowania zakazanego owocu i inne tego typu bzdury, ale doprawdy, musiałeś wskakiwać akurat do imperatorskiego łoża?

Lucarno bezradnie rozłożył ręce.

— Nie potrafię przewidywać przyszłości, stryju — wymamrotał. — Kto przeszło pięć lat temu mógł się spodziewać, że zdegradowany generał di Costanzi dokona przewrotu i zostanie nowym władcą Imperium?

— Fakt — przyznał Daraian. — Co nie znaczy, że nie ponosisz chociaż częściowej odpowiedzialności za to, co się właśnie stało.

— Z całym szacunkiem, stryju, ale jeżeli ja jestem winny, to ty również. Chyba pamiętasz wydarzenia spod Saint Verlano?

Daraian z brzękiem odłożył trzymaną w dłoni karafkę.

— Zważaj na słowa, Lucarno — syknął. Nerwowym ruchem potarł kikut lewej dłoni, pamiątkę po tamtej nieszczęsnej bitwie. — Masz rację, ja i twój ojciec popełniliśmy błąd, wspierając Urbina. Gdybyśmy pozostawali neutralni podobnie jak większość marakidzkich rodów, nie musielibyśmy się teraz płaszczyć przed di Costanzim. Doskonale rozumiem, do czego doprowadziły moje decyzje, nie musisz mnie z nich rozliczać.

— Przepraszam, stryju.

— Nie potrzebuję twoich przeprosin — uciął Daraian. — Czy wiesz, dlaczego imperator wybrał właśnie ciebie?

Lucarno pokiwał głową z namysłem.

— Mam swoje podejrzenia. Wydaje mi się jednak, że Cesar nie osiągnie zamierzonego celu. Przecież nie mam najmniejszych szans na zostanie dożą.

Daraian prychnął.

— Chyba zdążyłeś zapomnieć, jak przebiegłym i niezłomnym jest on człowiekiem. Sądzisz, że jeśli imperator coś sobie postanowił, tak łatwo z tego zrezygnuje? Nie, on się doskonale przygotował. To — wskazał na rozrzucone na podłodze papiery — są wyraźnie wypunktowane instrukcje dla nas. Dostaniemy wszelkie środki konieczne do usadzenia twojego chuderlawego zadka na tronie. Imperator nie zaakceptuje porażki. Jeśli życzy sobie, żebyś został dożą, to nim będziesz, czy tego chcesz czy nie, pojmujesz?

Lucarno spuścił wzrok.

— Ależ stryju, przecież ja nie mam pojęcia o rządzeniu...

— Nie zaprzątaj sobie tym głowy — przerwał mu Daraian. — W kwestii podejmowania decyzji możesz zdać się na mnie. Twoje zadanie będzie polegało zupełnie na czymś innym.

— Mianowicie? — Młodzieniec nie rozumiał, czego stryj od niego oczekiwał.

— Pomyśl, Lucarno, imperator zamierza posadzić cię na tronie, żeby kontrolować naszą rodzinę i całą Marakidę. Nie przewidział tylko, że możemy go przechytrzyć i pokonać jego własną bronią. Powiedz mi szczerze, chłopcze... Myślisz, że po tylu latach nasz władca nadal ma do ciebie słabość?

Lucarno lekko poczerwieniał na twarzy.

— Ależ stryju, chyba nie sugerujesz, że mam go uwieść?

Daraian uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Dokładnie to sugeruję. Jeśli odpowiednio się postarasz, owiniesz sobie imperatora wokół palca. Skłonisz go, by działał zgodnie z interesami naszej rodziny. Tak... To doskonały pomysł, nie uważasz?

— Cesar nie jest głupcem, stryju — zaoponował Lucarno. Daraian jednak nie zamierzał go słuchać.

— Więc twoim zadaniem jest sprawić, by stał się głupcem. Oczaruj go i zepsuj. Wykorzystaj to, co twoja godna pożałowania matka przekazała ci w genach. Może tak zmyjesz wreszcie wstyd, który przyniosłeś naszej rodzinie. A teraz zejdź mi z oczu, bo muszę zastanowić się nad kampanią, którą dla ciebie zorganizujemy.

Upokorzony Lucarno nic więcej nie powiedział, tylko opuścił bibliotekę, ściskając w dłoniach nieszczęsny list od Cesara. Cały kipiał od tłumionego gniewu.

~*~

Z okien wystawnej willi markiza rozciągał się przepiękny widok na czerwone wody zatoki i złoty dysk słoneczny, który powoli krył się gdzieś za linią horyzontu. Lucarno leniwymi ruchami gładził brzuch półleżącej na nim kobiety. Nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który wypływał na jego wargi za każdym razem, kiedy wyczuwał pod palcami nieznaczne ruchy dziecka.

— Jak sądzisz, to będzie chłopiec czy dziewczynka? — zapytał cicho, nie chcąc psuć tej jednej z rzadkich chwil, kiedy, z dala od zgiełku wiecznie żywej stolicy, mogli pobyć tylko we dwoje, a ich światy przestawały być tak odległe od siebie.

Chiara uchyliła powieki i posłała bratu figlarne spojrzenie.

— Giulio bardzo liczy na chłopca, dla mnie tymczasem nie ma to większego znaczenia. Niezależnie od płci, nazwę je Andrea.

Lucarno spojrzał na siostrę z udawanym oburzeniem.

— Doprawdy, nie wypada nazywać swojego pierworodnego imieniem jakiegoś tam ulicznego wierszoklety.

— Nie wierszoklety, tylko najlepszego poety, jakiego kiedykolwiek spotkałam — wymruczała kobieta sugestywnie, podnosząc się na łokciach i przeciągając. — Jestem cała obolała — poskarżyła się bratu, który usłużnie podłożył jej pod plecy jeszcze jedną poduszkę i pozwolił, by oparła się o niego całym ciężarem. Pozycja, w jakiej Lucarno zmuszony był pozostawać, nie należała do najwygodniejszych, ale nie narzekał. Zrobiłby wiele dla swojej siostry, zwłaszcza teraz, kiedy znajdowała się w odmiennym stanie.

— Nie przeszkadza ci moje towarzystwo? Może wolałabyś się przespać? — zasugerował, za co otrzymał kuksańca w bok.

— Nie żartuj sobie ze mnie, Lucarno. Twoje towarzystwo nigdy mi nie przeszkadza, a leżenia w łóżku mam już serdecznie dość — powiedziała stanowczo. — Tylko w tym tygodniu ominęło mnie odsłonięcie rzeźby Antionia Emanuelle'a i bal u Tivolliego. Im dłużej nie pokazuję się w towarzystwie, tym gorzej to wpływa na moją reputację.

Lucarno nie mógł powstrzymać się przed przewróceniem oczami.

— Bez przesady, Chiaro. Nic się nie stanie, jeśli ominiesz kilka przyjęć. Tak czy inaczej jesteś przez wszystkich uwielbiana. Wrócisz na salony w wielkim stylu, tymczasem teraz powinnaś myśleć przede wszystkim o dziecku. Żadnych tańców, żadnych męczących zajęć, a już na pewno żadnych wspinaczek na niebezpieczne konstrukcje.

— Kiedy doglądanie postępów budowniczych to moja praca! — wykrzyknęła kobieta, płosząc przy tym drzemiącego w klatce słowika. — Czy gdyby ktoś zakazał ci przychodzenia do banku i spotkań z interesantami, każąc siedzieć w domu i całymi dniami nic nie robić, tak po prostu byś się na to zgodził?

— Chiaro, to co innego...

Kobieta wydęła wargi w wyrazie niezadowolenia.

— Och, przestań, Lucarno. Kiedy tak mi matkujesz, stajesz się nudny jak mój mąż — powiedziała oskarżycielsko. Wstała i podeszła do stolika, chcąc nalać sobie wody ze stojącego na nim dzbanka. Przypadkiem jej wzrok padł na płaszcz brata, który wisiał na oparciu fotela, a z jego kieszeni wystawał wymięty list. — A cóż to takiego?

Lucarno potrzebował chwili, żeby zrozumieć, o co jej chodzi.

— Hmm? Zaraz, zaraz! Chiaro, to moja prywatna korespondencja! — Próbował powstrzymać siostrę przed czytaniem, ale było już za późno. Ta rozwinęła papier i szybko przesunęła wzrokiem po jego treści.

— Nie wspominałeś, że pisujesz z imperatorem. — Zmarszczyła brwi. — „Drogi Lucarno, mimo upływu tak wielu miesięcy, zachowałem w swojej pamięci twój dokładny obraz"? „Liczę na odnowienie naszej bliskiej relacji sprzed kilku lat"? To jakiś list miłosny?

Młodzieniec potarł skronie wyraźnie zirytowany.

— Daj spokój, Chiaro, nie czytaj tych bzdur. To, co jest tam napisane, nie ma żadnego znaczenia.

Chiara jednak nie zamierzała odpuścić.

— Myślałam, że to, co było między wami, jest już dawno skończone. Ani ty, ani Cesar, nie odzywaliście się do siebie od przeszło trzech lat i zdaje się, że jasno dałeś mu do zrozumienia, że nie życzysz sobie, by znowu do ciebie pisał. Dlaczego teraz nagle stara się odnowić z tobą kontakt? Czego właściwie od ciebie oczekuje? Że rzucisz mu się w ramiona jak jakaś zadurzona pannica? I co to za „nowa i niezręczna sytuacja, w której cię postawiłem"? To mi się nie podoba. „Moja nominacja z pewnością cię zaskoczyła, sądzę jednak, że podjąłem słuszną decyzję"? „We wszystkim możesz zdać się na moją pomoc i protekcję, jak zawsze zresztą. Zapomnijmy o dawnych nieporozumieniach, które nas podzieliły, i zacznijmy nowy rozdział wspólnego – mam nadzieję – panowania"? Co znaczą te słowa, Lucarno? Jakie informacje przede mną zataiłeś?

Chiara wyglądała jednocześnie na rozczarowaną i zaniepokojoną, co od razu wzbudziło w nim poczucie winy.

— Nie chciałem cię martwić — wyjaśnił powoli. — Wiesz, to naprawdę nieprzyjemna sprawa. Tylko niepotrzebnie by cię zdenerwowała.

— Lucarno! — powiedziała ostrzegawczo. — Zaraz się zdenerwuję, jeśli nie powiesz mi, o co chodzi.

Młodzieniec nie miał wyjścia. Musiał wtajemniczyć siostrę w sprawę, w którą sam został wbrew swojej woli wciągnięty.

— Widzisz... Imperator zażyczył sobie, żebym kandydował w nadchodzących wyborach. I to jest propozycja bez możliwości odrzucenia.

— Co takiego? — Kobieta przysiadła z powrotem na łożu obok Lucarna. — Nie rozumiem... Jaki on ma w tym interes?

Lucarno westchnął.

— Nie domyślasz się? Imperator nie może znieść resztki autonomii, jaką posiada Marakida. Wszędzie w mniejszych państewkach już wprowadził wiernych sobie urzędników czy władców, zostaliśmy ostatni. Cesar wie, że wybierając na dożę kogoś, kto nie posiada jeszcze ugruntowanej pozycji w polityce, będzie miał nad nim władzę. Postawił na mnie, bo wydaje mu się, że mnie zna i może kontrolować.

— Przecież to nonsens! Nie będziesz jego marionetką! — obruszyła się Chiara.

Lucarno pokręcił głową.

— Jakby nie patrzeć, już teraz stałem się pionkiem w jego grze, podobnie jak cała nasza rodzina. Gdyby nie akt łaski imperatora, połowa la Castellano po przewrocie pałacowym skończyłaby w piachu albo utraciłaby majątki. Związaliśmy swoje losy z Cesarem i teraz musimy tańczyć jak nam zagra.

Chiara zawahała się.

— Ale przecież nie jest z góry przesądzone, że zostaniesz wybrany na dożę, prawda?

Lucarno spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem.

— Chciałbym w to wierzyć, jednak stryj Daraian każe mi pozbyć się złudzeń. Uważa, że jeśli imperator coś sobie postanowił, na pewno nie zrezygnuje. Co więcej, stryj oczekuje, że aktywnie zaangażuję się w grę Cesara, zdołam go uwieść i przekonać do działania zgodnie z interesem naszej rodziny. Dla niego też jestem tylko środkiem do zrealizowania partykularnych celów.

— Och, Lucarno, tak mi przykro...

Zatroskana Chiara pogładziła go po policzku i odgarnęła jasny lok opadający mu na czoło. Lucarno próbował pocieszyć ją uśmiechem, ale wyszedł mu tylko godny pożałowania grymas.

— Moje położenie nie jest najlepsze, to trzeba przyznać. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym pogodzić oczekiwania obywateli Marakidy, rodziny la Castellano i imperatora, ale co mogę zrobić? Decyzję już podjęto, a ja muszę się do niej dostosować. Co nie znaczy, że się z nią pogodziłem.

Między rodzeństwem zapadło długie milczenie. Zapadł zmierzch. Słońce zdążyło już zajść nad Rubinową Zatoką, a w Dzielnicy Dwustu Dukatów zapalono pochodnie. Gdzieś w oddali dało się słyszeć skrzeczenie mew bijących się o posiłek i tupot stóp miejskiego gońca roznoszącego ostatnie wiadomości. Wieczór wydawał się tak spokojny, że nic nie zapowiadało nagłej odmiany. Wtem wieczorne powietrze przeszył tętent końskich kopyt i chrapliwe pokrzykiwania grupy mężczyzn. Chiara i Lucarno popatrzyli po sobie znieruchomiali w oczekiwaniu. Hałasy jednak stopniowo cichły, a niepożądani goście zniknęli w labiryncie ulic równie szybko, jak się pojawili. Rodzeństwo mimowolnie odetchnęło z ulgą.

— Ci ludzie wzbudzają we mnie niepokój. Nie podoba mi się, gdy czarni jak szczury przemierzają ulice naszego miasta — przyznała Chiara. — Wiem, że zostali tu wysłani, żeby opanować chaos po śmierci ostatniego doży i zaprowadzić w stolicy porządek, ale wcale nie czuję się dzięki ich obecności bezpieczniej, wręcz przeciwnie.

— I słusznie. To prawdopodobnie ci sami żołnierze, którzy pomogli Cesarowi w dokonaniu przewrotu pałacowego i walczyli pod Saint Verlano. Lepiej schodzić im z oczu.

Chiara wzdrygnęła się.

— Słyszałam plotki, że przeczesują całe miasto w poszukiwaniu braci Fidellich. Contessa nalega na postawienie ich przed sądem pod zarzutem zamachu na Siegmunda la Ducę. Myślisz, że znajdzie dostateczne dowody przeciwko nim, by skazać ich na śmierć?

— Nawet jeśli je znajdzie, nie zdąży sprawić, by ulice Marakidy znów spłynęły krwią. Orlando i Salvaro są już w Salirze, a tam macki contessy nie zdołają ich pochwycić — powiedział mężczyzna, który właśnie pojawił się w drzwiach sypialni.

Lucarno podniósł się ze swojego miejsca i złożył niezdarny ukłon przed markizem Giuliem la Ducą. Chiara nie poszła w jego ślady, wciąż półleżąc na szezlongu. Przeciągnęła się tylko jak kotka i posłała nowo przybyłemu wyjątkowo leniwy uśmiech.

— Giulio, przypominam ci, że jesteś moim mężem i w tych apartamentach zawsze jesteś mile widziany. Nie musisz się do mnie zakradać, bo to już dawno przestało być ekscytujące.

Mężczyzna, najwyraźniej przyzwyczajony do podobnych niedwuznacznych wypowiedzi swojej małżonki, nie wydawał się szczególnie zmieszany czy zirytowany jej uwagą. Wyglądało na to, że wdzięk i kokieteria Chiary w ogóle na niego nie działają.

— Panie la Castellano, miło pana znowu widzieć. Ostatnio pojawia się pan u nas tak często, że zapewne niedługo stanie się pan nieodłączną częścią domowego wystroju.

Lucarno z zakłopotaniem uścisnął rękę swojego szwagra, nadal nie mogąc rozgryźć, czy ten go obraża i jawnie grozi przybiciem do ściany jako dekoracji, czy może raczej przez niewinny żart próbuje nawiązać z nim przyjacielską rozmowę.

— Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje z powodu śmierci brata. Wysłałem panu liścik na tę przykrą okoliczność, ale nie liczę, że znalazł pan czas, by go przeczytać — powiedział grzecznie. Nie wiedział do końca, jak powinien się zachowywać w obecności drugiego mężczyzny, ponieważ raczej unikał pojawiania się w Kwitnącej Willi, kiedy jej właściciel był w domu. Jakoś nie miał zaufania do tego człowieka, wiedząc o jego na wpół legalnych interesach prowadzonych zarówno w Marakidzie, jak i poza granicami państwa.

— Pańska troska o moje samopoczucie po śmierci brata jest naprawdę ujmująca. Jeszcze gdyby tylko była szczera... — Markiz z gracją niedźwiedzia opadł na stojący najbliżej fotel i zaplótł dłonie w piramidkę. Lucarno nie lubił tego gestu. Kojarzył mu się z ojcem.

— Skąd to oskarżenie? — zapytał z irytacją, również siadając.

Nim otrzymał odpowiedź, spojrzenie czarnych, paciorkowatych oczek markiza przepełzło leniwie po całej jego sylwetce niczym morski węgorz.

— Proszę mnie nie zwodzić, panie la Castellano. Dlaczego miałby pan być zasmucony śmiercią mojego brata, skoro wkrótce zamierza pan zająć jego miejsce?

Czyli la Duca wie już o planach imperatora. Można się było tego spodziewać, w końcu wszędzie ma swoich informatorów – pomyślał Lucarno, spoglądając chłodno na swojego rozmówcę.

Wygląd zewnętrzny tego człowieka dawał zdecydowanie mylne wrażenie o jego charakterze. Markiz był raczej niski, dość przysadzisty, o flegmatycznych ruchach. Do tego ubierał się w żółto-czerwone dublety, czarne kurtki i naleśnikowate berety z piórkami, przez co przypominał do złudzenia nastroszonego bażanta. Wielu pokpiwało z niego za plecami, jednak mężczyzny nie należało lekceważyć i wiedział o tym każdy, kto miał okazję poczuć ostrze jego najemnika na swoim gardle. Teraz Lucarno także odnosił wrażenie, jakby niewidzialny nóż przejeżdżał mu po szyi.

— Szanowny markizie, zapewniam pana, że...

— Ależ o czym chce mnie pan zapewnić, panie la Castellano? — przerwał mu la Duca bardzo spokojnie, wyraźnie artykułując każde wypowiedziane słowo. — Co tak bardzo chciałby mi pan powiedzieć? Że jest pan ohydnym sprzedawczykiem, który wykorzystuje protektorat imperatora, żeby zdobyć władzę, której przez tyle lat panu odmawiano? Że śmierć Siegmunda była panu na rękę?

— Giulio! — krzyknęła Chiara z oburzeniem. — Jak możesz tak mówić? Lucarno to twój gość, a nade wszystko mój brat! Jesteś zdenerwowany po śmierci Siegmunda i przez to wyciągasz pochopne wnioski ze zdobytych informacji. Lucarno nie planował zdobycia władzy dla siebie, a imperatorską protekcją jest równie zaskoczony jak my wszyscy.

Markiz uniósł brew.

— Interesujące. Tylko dlaczego miałbym w to uwierzyć?

Chiara potrząsnęła głową i otworzyła usta, już zamierzając coś powiedzieć, ale Lucarno ją ubiegł.

— Mogę się tylko domyślać, jak głęboką niechęcią darzy pan imperatora i jestem w stanie sobie wyobrazić, co sądzi pan o mojej kandydaturze. Wiem też, że pewna zażyłość między mną i Cesarem z przeszłości oraz obecna współpraca rodu la Castellano z Imperium zdecydowanie sugerują to, co pan powiedział – że jestem sprzedawczykiem – ale gwarantuję panu, że to nieprawda.

— Lucarno został w tę całą sprawę zamieszany zupełnie wbrew swojej woli — poparła go siostra. — Musi kandydować, bo tego żąda imperator od rodziny la Castellano w ramach spłaty długu.

— A więc jest pan tylko zabawką w jego rękach — podsumował la Duca, świdrując Lucarna swoimi pajęczymi oczami. — Proszę mi w takim razie wybaczyć moje wcześniejsze słowa. Można powiedzieć, że nawet panu współczuję. Może i zdołałby pan zasiąść na tronie, ale na pewno nie byłby w stanie utrzymać się na nim szczególnie długo. Dałbym panu... — Zmarszczył brwi. — Maksymalnie pół roku.

Lucarno zacisnął usta w wąską linię.

— Sądzi pan, że zamierzam pozwolić, by podpisano na mnie wyrok i posłano do Pałacu Dożów na pewną śmierć? — zapytał cicho. — Moje położenie jest trudne, ale nie beznadziejne. Nie zamierzam się poddawać nim na dobre rozpoczęła się gra o życie i władzę.

Markiz zacisnął dłonie na oparciach fotela.

— Żeby zdobyć niezależność względem imperatora, a może i względem własnej rodziny, zyskać poparcie wśród poddanych i posłuch na arenie międzynarodowej, musiałby pan mieć licznych sojuszników, a przede wszystkim przewodnika, który pokazałby panu brudny świat polityki od podszewki.

Lucarno był skonsternowany.

— Czyżby proponował mi pan swoją pomoc?

— Właśnie, Giulio — wtrąciła Chiara. — Czy mógłbyś pomóc mojemu bratu?

Markiz uśmiechnął się kącikiem ust.

— W gruncie rzeczy dlaczego by nie?

Lucarno nie starał się nawet ukrywać swojego zaskoczenia.

— Sądziłem, że będzie pan raczej moim rywalem podczas wyborów — mruknął. — Czemu miałby pan zrezygnować?

Markiz spojrzał kątem oka na Chiarę i wtedy Lucarno dostrzegł delikatną zmianę w wyrazie jego twarzy.

— Giulio i tak nie zamierzał kandydować. Nim przyszedłeś, rozmawialiśmy długo na ten temat — powiedziała kobieta, odwzajemniając spojrzenie męża. Wstała ze swojego posłania i stanęła za fotelem Giulia, kładąc mu dłonie na ramionach i delikatnie je masując.

Mężczyzna nie zareagował na pieszczotę, z powrotem skupiając swoją uwagę na Lucarnie.

— Jakby nie patrzeć, jest pan bratem mojej żony, dlatego mógłbym się poświęcić i wspomóc pańską kampanię. Jeśli nie wystartuję osobiście w wyborach, moja rodzina i przyjaciele zagłosują na tego, kogo im wskażę. Tym kimś może być pan — powiedział, po czym się zamyślił. — Tak... Zaszokowanie opinii publicznej oraz utarcie nosa imperatorowi i pańskiemu stryjowi zdecydowanie sprawiłoby mi przyjemność.

Lucarno zawahał się. Nie rozumiał motywacji mężczyzny i nie ufał mu.

— Z całym szacunkiem, ale wydaje mi się, że jest pan człowiekiem nastawionym raczej na czysty zysk, a nie działającym z pobudek osobistych takich jak łączące nas nikłe związki rodowe. Co tak naprawdę przyniosłoby panu wspieranie mojej kampanii? Bo stracić może pan bardzo wiele.

Giulio milczał dłuższą chwilę.

— Trafne spostrzeżenie — powiedział w końcu. — Przyznam, że lubię swoją bezpieczną pozycję w Wielkiej Radzie, nie ukrywam jednak, że moje ambicje są dużo większe. Będąc dożą, mógłby pan spełnić moje drobne marzenie o nominacji do Świętego Kolegium i objęciu funkcji ministra, czyż nie? W ten sposób zapłaciłby pan za udzieloną pomoc. Przychodzi mi też na myśl parę innych przysług, które mógłby mi pan wyświadczyć.

Lucarno zmarszczył brwi. Wyświadczanie przysług i spłacanie długów zdecydowanie źle mu się kojarzyło.

— Ale dlaczego wolałby pan być ministrem zamiast dożą, skoro doża posiada nieporównywalnie większą władzę? — zapytał dociekliwie.

— Cóż... Powiedzmy, że wolę działać zakulisowo. Jako doża byłbym zbyt odsłonięty, a tego wolałabym uniknąć — odparł chłodno markiz. — Poza tym budzi pan we mnie tak głęboką i szczerą litość, że aż szkoda byłoby mi patrzeć, jak ten świat intryg i politycznych rozgrywek rozszarpuje pana na strzępy.

— Giulio chciał przez to powiedzieć, że nie będziemy stali bezczynnie i przyglądali się jak dzieje ci się krzywda — sprostowała Chiara.

Mąż posłał jej krytyczne spojrzenie.

— Nie do końca to miałem na myśli, ale niech będzie — mruknął niechętnie, po czym kontynuował: — Słyszałem całą waszą rozmowę i powiem panu jedno – nigdy nie zdoła pan spełnić wszystkich oczekiwań, nie stając się jednocześnie bezwolną zabawką w rękach innych ludzi. Bycie dobrym władcą i słuchanie rozkazów nie idą ze sobą w parze. Ma pan ambicje, by działać wbrew wywieranym na pana naciskom i ja to szczerze podziwiam.

Lucarno zacisnął usta w wąską linię.

— Jednocześnie przez zgubną chęć zachowania niezależności, mógłbym stracić życie — zauważył.

La Duca wzruszył ramionami.

— Słuchając swych zwierzchników i tak by je pan stracił prędzej czy później. Zrzucono by pana z planszy jak niepotrzebny pionek, a przecież sam pan stwierdził, że nie zamierza do tego dopuścić.

Lucarno przytaknął.

— Owszem. Z tym że...

— Nie odrzucaj propozycji mojego męża, Lucarno. Zaufaj mu tak jak ja mu ufam — poprosiła go Chiara. — Nie obawiaj się, czego może zażądać od ciebie w zamian za udzieloną pomoc. On jeden będzie w stanie cię ochronić.

— Tak jak ochronił swojego brata?

Pytanie to było obraźliwe i nie na miejscu, ale markiz nie wyglądał na specjalnie poruszonego.

— Mój brat wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo ze strony Fidellich. Ostrzegałem go, ale zignorował moje prośby o bycie ostrożniejszym. Ufam, że ty będziesz mądrzejszy.

Mam niewiele do stracenia, a sojusznik spoza rodziny zawsze mi się przyda – pomyślał Lucarno.

— Powiedzmy, że... Dobrze. Zgadzam się na pana propozycję.

Markiz wstał z fotela.

— Skoro nie jesteśmy wrogami a poplecznikami, proszę mi mówić po imieniu. Przejdziemy się po ogrodach, żeby omówić szczegóły naszej współpracy?

— Nie odmówię. — Lucarno także podniósł się ze swojego miejsca i zaoferował dłoń Chiarze. — Zastanawia mnie jeszcze tylko jedna rzecz.

— Jaka? — Giulio stał już przy drzwiach i obejrzał się na niego przez ramię.

— Na początku powiedział pan... Znaczy powiedziałeś... Że Fidelli są w Salirze, gdzie Francesca Coletti nie zdoła ich dopaść. Wydaje mi się, że nie doceniasz contessy, a być może wkrótce stanie się ona naszym wspólnym wrogiem.

Lucarno wydawało się, że widzi blady uśmiech markiza w ciemności korytarza.

— Teraz to ty się mylisz. Najemnicy contessy nie zdołają dopaść Fidellich, ponieważ moi ludzie zrobią to pierwsi. — Usłyszał w odpowiedzi. Po plecach przebiegł mu dreszcz niepokoju. Właśnie dlatego wahał się przed podjęciem współpracy z la Ducą. Ten człowiek był absolutnie przerażający, a prowadzone przez niego intrygi – brutalne i bezwzględne. Ostatecznie jednak wolał mieć go po swojej stronie i później zastanawiać się, jak spłacić zaciągnięty dług niż walczyć przeciwko komuś takiemu. Wystarczył mu jeden potężny przeciwnik w postaci imperatora.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro