Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

22

Nathro przekręcił  głowę na bok, spoglądając na nieprzytomnego brata. Leżeli tu od dłuższego czasu - Rov nieprzytomny, a on z kolei bał się poruszyć biorąc pod uwagę straszliwy ból pleców. Boże, niech to nie będzie związane z kręgosłupem... Skrzywił się trochę. Bolało. Bardzo. Ale była jedna rzecz, którą musiał zrobić. Wyciągnął dłoń ku twarzy brata, przykładając ją do jego warg. Ku swojej uldze poczuł delikatny oddech na palcach. Dla pewności spróbował dosięgnąć krtani Rovu w celu sprawdzenia pulsu, lecz nie był w stanie tego zrobić. Sam z każdą chwilą coraz słabiej oddychał, a obraz przed jego oczami się rozmywał. Gdy po kolejnych minutach znalazł się na skraju wyczerpania, tracąc powoli przytomność, poczuł dotyk na ramieniu.

–Rov..?

Jego starszy brat przysunął się do niego delikatnie go obejmując. Jak gdyby każdy jego ruch był przemyślany, zupełnie tak, jakby bał się, że zrobi mu krzywdę.

–Spokojnie, Nath, jestem tutaj. Wszystko będzie dobrze...

Chłopiec spojrzał na brata, starając się skupić na rozmytej, łagodnej twarzy. Poczuł spływającą po twarzy łzę, jednak był pewien, że nie należała do niego.

–Wszystko... Będzie dobrze...

Rov płakał. Chwilę zajęło mu połączenie faktów, ale zrozumiał. Nic nie będzie dobrze. Nathro nie był w stanie sam spojrzeć na siebie, ale biorąc pod uwagę reakcję brata... W jego oczach również zaczęła zbierać się wilgoć. Nawet nie zauważył kiedy  opuściła go przytomność...

Odzyskał ją dopiero gdy słońce zaszło. Wciąż nie był w stanie się poruszyć, lecz poczuł coś nowego - lekki ucisk na rękach, nogach i brzuchu. Otworzył oczy. Pierwszą rzeczą, którą ujrzał było nocne niebo. Drugą, zatroskana twarz Rovu. Nie miał na sobie płaszcza, co oznaczało, że będzie wystawiony na światło gdy słońce wzejdzie. A nie było to nic dobrego. Podrażniona skóra reagowała na jego działanie straszliwym bólem, jak na wiele innych zresztą rzeczy. Po chwili zauważył, że znajdują się w nieco innym miejscu. Blisko jakiejś ruiny. Chłopiec westchnął. Rovu go tu przeniósł, a brak płaszcza spowodowany był tym, iż został podarty na bandaże. Wyjaśniałoby to ucisk. Z zadowoleniem spostrzegł, iż brat nie rzucił wszystkiego by mu pomóc - sam również opatrzył część własnych ran.

–Jak się czujesz?

Chłopiec poczuł jak ogarnia go spokój na dźwięk znajomego cichego głosu.

–Źle...

Na poważną twarz Rovu wpełzł smutek. Podszedł do niego i go objął. Od ciała starszego z braci biło ciepło. 

–Odpocznij. Wszystkim się zajmę. A teraz śpij. Musisz zebrać siły.

Usłuchał. 
¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–¯–

–Co masz na myśli mówiąc, że to nie ma sensu?! Ma, kurna, przeklęty sens, więc... 

–Rethu, uspokój się. Ty też, Lidia. Nawet jeżeli ty uważasz działania Rethu za zbędne i niekonieczne, to moim na przykład zdaniem mają głęboki sens. Chociażby dlatego, że pozwalają mu się uspokoić i jeszcze niczego przy tym nie zniszczył. Nie chcę słyszeć więcej waszych cholernych kłótni. Rozumiecie?

Rethu zerknął na Zana i w milczeniu skinął głową. Wiedźma zrobiła to samo, ku zdziwieniu medyka. Nie upłynął kwadrans nim rozległ się dźwięk dzwonu zwołującego wszystkich na posiłek. Rethu westchnął i zrezygnowany powlókł się do stołówki. Nie był głodny. Wczoraj też nie, ani przedwczoraj. Nie odczuwał głodu ani pragnienia od tamtego... Wypadku. Stracił przyjaciela. A gdy głębiej się nad tym zastanowił to zauważył, że Rovu też przestał go irytować. Obaj nic nikomu nie zawinili... Usiadł na swoim miejscu, opierając czoło o blat stołu. Rozmyślania o tym jak to życie go nienawidzi przerwał mu dźwięk uderzającego o blat talerza.

–Zabierz to, bo się zmarnuje...

–Ani mi się śni.

Podniósł wzrok, by spojrzeć na Arletę. Jej oczy były przekrwione, co kompletnie rozwiewało iluzję pod tytułem "wcale nie płakałam". Wziął głęboki oddech i spojrzał na zawartość talerza. Surowizna. Gdyby sytuacja byłaby inna bardzo by się ucieszył. Ale teraz nawet na to nie miał nastroju... 

–Dzięki. 

Dla świętego spokoju zjadł. 

Po posiłku znowu wyleciał go szukać. Zaraz po tym, jak okazało się, że Nathro i Rovu... Zaginęli... Zauważył jedną rzecz- pod nimi była wyspa. I to naprawdę wielka. Możliwe, że nawet większa od kapitolu. Nie było szans, by ktoś ją zobaczył nie schodząc niebezpiecznie nisko - sam by jej nie znalazł gdyby nie ta jego przeklęta desperacja. Teraz przynajmniej miał nadzieję. Nie tyle nadzieję, że znajdzie ich żywych, co raczej na to, że odnajdzie ciała i będzie można urządzić im porządny pogrzeb... Westchnął, szybując parę metrów nad szczytami zrujnowanych  budynków. Ciekawe, czy były to ślady po jakiejś upadłej cywilizacji czy coś... Po nieco ponad godzinie monotonnego lotu coś przykuło jego uwagę. Konkretniej odległe, słabe światełko migoczące na horyzoncie. Był pewien, że wczoraj go tam nie było. Zmienił kierunek, mimo zmęczenia chcąc sprawdzić również tą opcję. Każda zmiana, każde nowe odkrycie mogło być cenną wskazówką.

Wylądował na dachu jednego z wysokich budynków i zaczął powoli schodzić po schodach. Nie chciał wydawać zbędnych dźwięków. Hałas mógłby sprowadzić zagrożenie albo spłoszyć... cokolwiek to jest. Gdy po około kwadransie dotarł do parteru spostrzegł, że owe światło było blaskiem ognia. Płomienie na prowizorycznym palenisku oświetlały mały placyk otoczony murkiem. I właśnie coś przy zapuszczonym ogrodzeniu zwróciło uwagę zielonowłosego mężczyzny... A raczej "ktoś". Do oczu Rethu napłynęły łzy radości gdy rozpoznał drobną, wychudzoną sylwetkę, a większą jeszcze ulgę poczuł gdy spostrzegł, iż drobna osóbka oddycha. 

-Nathro...

Chłopiec był w stanie, cóż tu powiedzieć, opłakanym. Twarz, ubrania i włosy miał ubrudzone piachem i zakrzepłą krwią, zaś jego skórę szpeciły liczne zadrapania i niepokojąco rozległe rany pokrywające się już strupami. Ale oddychał, a jego puls był wyczuwalny i równomierny. Mimo wszystkich tych obrażeń wciąż żył... Zielonowłosy zwrócił uwagę na poszarpane bandaże pokrywające część poważniejszych ran oraz mocujące prawdopodobnie złamane ramię do torsu. Podarta koszula została z niego zdjęta i zarzucona mu na ramiona, uniemożliwiając tkaninie przyrośnięcie do świeżych ran. Widać było, że ktoś się nim zajął. A jedyną możliwą osobą, wykluczając możliwych autochtonów, był starszy brat małego elfika. Po nim zaś nie było śladu. Bugrethu usiadł obok Nathro i delikatnie dotknął jego ramienia, starając się wyczuć złamania. Z niezadowoleniem zauważył, że było ich sporo, na jednej kości pojawiły się co najmniej dwa. I na nieszczęście wszystkie zaczęły się krzywo zrastać. Gdy wrócą na Albatrosa będzie zmuszony na nowo połamać kończyny i je nastawić... Zadanie takiego bólu będzie ciężkim wyzwaniem, Rethu nie wiedział nawet, czy sumienie w ogóle mu na to pozwoli... Oczywiście, nie był zły na Rovu za to, że nie nastawił kości i nie nadzorował ich zrostu. Starszy elf zwyczajnie nie miał tyle siły... Gdy dłoń zielonowłosego dotarła do karku chłopca, ten wydał z siebie cichy, przepełniony bólem krzyk. Wciąż nie otworzył jednak oczu. Rethu zerknął na miejsce, którego dotknięcie wywołało taki ból u chłopca. Miał nadzieję zobaczyć kolejną ranę. Nie znalazł jej. Ponownie przyłożył dwa palce do kręgu szyjnego. Znowu krzyk. Tym razem dołączyły do niego spływające po twarzy elfika łzy. 

-Przestań... Proszę...

Bugrethu cofnął dłoń.

-Przepraszam. 

W reakcji na jego głos Nathro otworzył oczy. Przez lewe przechodziła upiorna szrama, a gałka zaczynała zachodzić bielmem. 

-Reth..?

Zielonowłosy skinął głową i się uśmiechnął. Po jego policzkach popłynęły łzy.

-Gzie... Gdzie jest..?

-Nie wiem.

Na twarz chłopca wpełzł strach, który młody mężczyzna doskonale rozumiał. 

-Nathro... Chcesz, żebym go poszukał?

-Mhm...

Elf nie skinął głową. Jedyne potwierdzenie było fonetyczne. Niepokój Rethu wzrósł. Jeżeli nie wykonał tak prostego, wyuczonego gestu, musiało to znaczyć... Nie, to może być po prostu paraliż albo skurcz. Może zwykły ból. To nie może być zerwanie rdzenia! Po prostu nie. Rehu spuścił wzrok, po cichu modląc się o to, by chłopiec nie stracił władzy w nogach. Będząc na skraju płaczu wstał, znalazł w sobię resztkę sił i wymusił na sobie uśmiech.

-No, to lecę!

Rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze, a gdy był już pewien, że elfik go nie usłyszy, dał upust wszystkim tłumionym dotychczas emocjom. Zawisł w powietrzu, a jedynym dźwiękiem docierającym do jego uszu był jego własny szloch. 

Oł jeah, to już drugi rozdział w tym miesiącu. Pierwszy krok ku systematyczności!

(wcale nie pisałabym dużo szybciej gdyby nie Gundam0079 OHMYGOD to anime to życie OwO)

No, więc... Depresyjnie? Jak zwykle? Co ja mam z głową? Na to ostatnie nie znam odpowiedzi. Powiem tylko tyle, że jako iż jestem w głębi duszy sadystą to nic nie wiadomo(ale nie aż takim sadystą, spokojnie) . Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro