Część 28 - Szpital
Grunt, że zdążyłam przed końcem weekendu ;-)
***
Ania nerwowo zerknęła na zegarek, zawieszony na szyi na długim łańcuszku. Zgrabnie ominęła kałużę. Ostatnie dni były parne, wyraźnie zanosiło się na burzę. Deszcz lunął nareszcie wczorajszego wieczora i padał przez całą noc. Dzisiejszy poranek przywitał ją jednak słońcem przeświecającym przez chmury i pogodnie odbijającym się w wodzie zebranej na chodnikach.
Po odwiezieniu córki do przedszkola pojechała jak zwykle do pracy. Wynajmowała niewielki lokal tuż obok największego centrum handlowego w mieście. Usytuowanie gabinetu było wprost bajeczne, wszędzie wokół znajdowały się biura korporacji, urzędy i trwał nieustający ruch. Kiedy wybierała miejsce na swoją działalność, najbardziej obawiała się, że nie da rady zarobić tyle, by starczyło na opłaty. To było jedno z najdroższych miejsc, jakie w ogóle brała pod uwagę. Decyzję podjęła z trudem, wiedziała bowiem, że ryzyko, które podejmuje, jest ogromne. Przez długi czas świadczyła usługi z dojazdem do domu klientki, zbudowała sobie dzięki temu obszerną bazę. Najważniejsze jednak było dla niej to, że zyskała pewność siebie, świadomość, że jest jedną z najlepszych i najbardziej rozchwytywanych manikiurzystek w mieście. Właśnie dlatego skoczyła na głęboką wodę i postanowiła podjąć to ryzyko. Teraz, gdyby tylko chciała, mogłaby mieć otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie brakowało pań, które były gotowe przyjść nawet w środku nocy, byle tylko mieć paznokcie zrobione u niej. Jednym słowem: pełen sukces.
Niestety były też i cienie tej sławy. Nie chciała tyle pracować, miała dziecko, które wymagało jej uwagi i które było całym jej światem. Oli zajmowała naczelne miejsce w jej sercu, wyprzedzając nawet sztukę. Kiedyś przez myśl by jej nie przeszło, że na świecie może istnieć cokolwiek, co będzie w stanie ją zdetronizować.
Udało jej się dotrzeć z parkingu pod drzwi, nie wpadając po drodze w żadną z licznych kałuż, którymi usiany był chodnik. Całe szczęście, bo buty miała cienkie, a czekał ją jeszcze powrót do pracy. Niby miała tam obuwie na zmianę, ale cienka, przezroczysta skarpetka byłaby mokra, a zapas na wypadek pójścia oczka wykruszył się i nie został jeszcze przez nią uzupełniony. W myślach zrobiła notatkę, że czas najwyższy się tym zająć.
Ledwie przestąpiła próg, otoczył ją sterylny zapach szpitala. Raźnym krokiem, nie oglądając się wokół, ruszyła prosto do wind. Kiedy wjechała na czwarte piętro, tępo wbiła wzrok w podłogę. To był oddział onkologi, tutaj każdy obraz wypalał się pod powiekami i na długo nie chciał opuścić głowy. Zewsząd atakowało cię ludzkie cierpienie, które najzwyczajniej na świecie, było zbyt trudne do udźwignięcia, nawet jeśli byłeś jedynie przypadkowym świadkiem.
Po cichutku wślizgnęła się do sali numer pięć. Jej mama leżała w białej pościeli i oglądała telewizję. Była blada, policzki się jej zapadły, ale oczy zachowały blask. Nie straciła nadziei, walczyła.
— Ania? Co tu robisz o tej porze? — spytała, kiedy tylko zauważyła córkę.
Zwykle pracowała do siedemnastej, choć w czwartki robiła wyjątek, by odebrać córkę wcześniej. Obie potrzebowały oddechu od obowiązków i Ania i dziecko. Dziś jednak był poniedziałek, dochodziło południe, o co więc chodziło?
— Ech, westchnęła Ania, siadając na krzesełku obok łóżka matki. — Klientka zmieniła termin w ostatniej chwili. Pomyślałam, że zrobię sobie przerwę i do ciebie wpadnę.
— Wszyscy tak się trzęsiecie o mnie — zirytowała się Jola. — Mogłaś sobie przełożyć kogoś z późniejszych godzin i wyjść wcześniej do domu, zabrać Oli na plac zabaw... — „Zejdź na ziemię! Mnie tu i tak w niczym nie pomożesz. Lepiej zrobisz, jak się zajmiesz moją wnuczką" — pomyślała.
Ania złapała ją za rękę i uśmiechnęła się łagodnie, typowy grymas widziany na tych korytarzach.
— Nie da rady, za mało czasu. Na późniejsze klientki potrzebuję więcej, wiesz, artystyczne malowanie. — podsumowała krótko. To właśnie ta usługa sprawiła, że zrobiło się o niej głośno w mieście, to dzięki niej zarabiała pieniądze. Zwykły manicure już dawno przestał być konkurencyjny, w każdym podrzędnym salonie można było pomalować sobie paznokcie na wybrany kolor. Ona oczywiście również miała pakiet „standard", ale jeśli klientka chciała mieć ręcznie malowaną „Ostatnią wieczerzę", to proszę bardzo, oczywiście za odpowiednią cenę...
— To co tam u mojej wnuczki? Jak spędziłyście weekend? — zagaiła Jola. Bardzo chciała oderwać się od tego szpitalnego życia, choćby myślami. Nie mogła odżałować, że dzieci miały zakaz wstępu na oddział, tak bardzo chciała zobaczyć Oliwię. To ona zajmowała się dziewczynką, kiedy Ania pracowała. No, ale to było, zanim trafiła do szpitala.
— W sobotę tata czekał z Oli na dole, bardzo chciała się z tobą zobaczyć, ale oddziałowa jak zwykle była nieugięta. Kiedy od ciebie wyszłam, poszłyśmy na plac zabaw w parku Mickiewicza. Siedziała chyba dwie godziny w piachu i dyskutowała z jakąś dziewczynką o technikach robienia podkopu — roześmiała się do swoich wspomnień. Potem pojechałyśmy do domu, zjadłyśmy i rysowałyśmy razem aż do wieczorynki. Jak zwykle nie chciała myć włosów, ale miała tam chyba z pół tony piachu.
— Za dużo ją zachęcasz do rysowania, powinna się więcej bawić — burknęła Jola pod nosem.
Ania puściła słowa matki mimo uszu. Aż za dobrze znała jej zdanie, miała okazję poznać je na sobie. Z jednej strony bardzo się cieszyła, że córka odziedziczyła jej talent, z drugiej, trochę ją to smuciło. W dzisiejszym świecie nie ma miejsca na pasje. Liczy się tylko to, co przynosi pieniądze. Kiedy była mała, rodzice pękali z dumy, prezentując jej prace, wieszali je wszędzie, na ścianach, na lodówce, nawet w klinice stomatologicznej taty. Problemy zaczęły się w liceum, kiedy otwarcie zaczęła mówić, że planuje studia na ASP. Wszyscy przecież wiedzą, że artyści zarabiają dopiero po śmierci. Zaczęło się usilne namawianie na grafikę komputerową, bo zdaniem taty ta dziedzina miała duży potencjał. Próbowała przekonać się do tego pomysłu, jednak nic nie mogło jej zastąpić faktury papieru czy też płótna pod palcami, zapachu farb, rozpuszczalnika czy szelestu rysika drapiącego pieszczotliwie kartkę. Przełomem okazało się otwarcie Wydziału Kultury i Sztuki na jednej z prestiżowych uczelni Warszawskich. Bez wahania i z cichą aprobatą rodziców wybrała nowatorski kierunek, łączący klasyczne malarstwo i rysunek z nowoczesnymi metodami cyfryzacji i grafiki komputerowej. Dzięki temu mogła rozwijać się na obu płaszczyznach. Niestety nieplanowana ciąża zmusiła ją do przerwania edukacji. Trzeba było poszukać nowego pomysłu na życie. Malowanie paznokci stało się małą namiastką sztuki, która dawała pieniądze. To Basia namówiła ją do kursów. Ania wiele razy malowała jej paznokcie przed niezwykle-ważnymi-randkami, czasem dawały się ponosić szaleństwom i to właśnie wtedy zaczęły powstawać pierwsze paznokciowe dzieła sztuki.
— Mamo — westchnęła Ania. Ten temat wałkowały już miliony razy, odkąd Oliwia przejawiła pierwsze talenty. — Dobrze wiesz, że nie trzeba jej zachęcać.
— Dobra, dobra — odpowiedziała Jola. Jakakolwiek dyskusja była całkowicie bez sensu. Każda z nich miała swoje zdanie i nie zamierzała dać się przekonać. Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. — Tata przyjedzie dziś po południu, czy zostaje z Oli?
— Przyjedzie. Matylda posiedzi z małą.
— To dobrze mieć takich przyjaciół — matka poklepała córkę po dłoni. — A co z Basią? Jak się czuje?
— Dobrze. Za chwilę do niej podejdę, wspominała, że może dziś ją wypiszą. Może akurat podrzucę ją do domu jeszcze przed powrotem do pracy.
— To leć, córcia. Leć. Ucałuj Oliwkę od babci.
— Postaram się jutro posiedzieć z tobą dłużej. Przynieść ci coś do jedzenia? A może jakąś książkę? Na co masz ochotę?
— Nie trzeba. Wszystko już powiedziałam Adamowi, a skoro tu dziś do mnie zajrzy, to pewnie mi przywiezie. Ale wiesz, robisz takie dobre ciasto marchewkowe...
— Jasne, mamo — powiedziała z uśmiechem i pochyliła się, by pocałować jej zapadnięte policzki. Przez jej twarz nie przemknął nawet cień, choć wiedziała, że będzie piekła ten placek do późnych godzin nocnych.
Chwilę później znów stała w windzie o stalowym wnętrzu. Musiała wziąć kilka głębokich oddechów, nim udało się jej uspokoić. Z każdym dniem mama wyglądała gorzej, jakby białaczka wysysała z niej kolory, zostawiając w ich miejsce blade ciało usiane rozlewającymi się sińcami. Zjechała dwa piętra niżej. Kiedy weszła na oddział, skierowała się prosto do sali Basi. Stukot jej czółenek niósł się po korytarzu. Wbiła wzrok w drzwi u celu, starając się zbytnio nie rozglądać dookoła. To był jej własny sposób, na zachowanie równowagi psychicznej. Łatwiej było nie widzieć tych wszystkich nieszczęść.
Do ostatniej chwili nie zauważyła blondynki skulonej na krzesełku, wstrząsanej szlochem. To właśnie on w ostateczności przyciągnął jej uwagę i choć nie miała ochoty mierzyć się z cudzym cierpieniem, z ociąganiem zerknęła w bok, po czym wciąż z dłonią na klamce obróciła się zdziwiona w stronę płaczącej.
— Marcelina? — zapytała, nie dowierzając oczom. Przecież Baśka jeszcze wczoraj czuła się bardzo dobrze, mieli ją dziś wypisać, więc czemu jej siostra zalewa się łzami tuż pod drzwiami sali?
Dziewczyna uniosła okrągłe, niebieskie, zapłakane oczy. W dłoniach ściskała telefon komórkowy.
— Była tu policja. Zatrzymali ją... — znów zalała się łzami.
Ania usiadła na krzesełku obok i przytuliła Marcelinę mocno. Sama też potrzebowała wsparcia, czuła, jak uginają się pod nią nogi. Przypomniało się jej, jak w sobotę Basia zaczęła na nich krzyczeć, że nic nie będzie dobrze, bo zabiła cztery osoby. Wtedy chyba żadne z nich nie zrozumiało przekazu tej wiadomości. Tkwili w jakiejś cudownej bańce, nie dopuszczając do siebie prawdy. Woleli wierzyć, że przyjaciółkę męczy jakiś syndrom ocalałego, czy coś w tym rodzaju. A ona naprawdę czuła się winna spowodowania tego wypadku... Została zatrzymana — może naprawdę była winna.
Teraz już obie płakały wtulone w siebie, przypadkowe osoby dzielące te same troski, czujące jednaki ból. Nic tak nie zbliża, jak rozpacz. I choć nie znały się dobrze, w tej chwili były właściwie jak siostry, pogrążone w tym samym smutku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro