Część 2 - Pod prąd
Było już po dziesiątej, kiedy Matylda wychodziła z domu. Kiedy się obudziła, dom był cudownie cichy, rodzice wyszli już do pracy, a ona pozwoliła sobie jeszcze przez chwilę rozkoszować spokojem, i wypić swoją poranną, mocną herbatę w łóżku. Gorący napój parzył jej usta, i przywracał do rzeczywistości po ciężkiej nocy, pełnej koszmarów i lęku. Kto by pomyślał, że minęło tylko dziesięć dni, od kiedy jej życie się skończyło. W środku była martwa, aż gratulowała sobie w duchu, że tak świetnie udaje i jak do tej pory nikt tego nie dostrzegł.
Czerwiec w tej małej mieścinie był niemal spektakularny. Osiedla były zadbane, spokojne i przesycone kolorami. Soczysta zieleń trawników, gdzieniegdzie poprzetykana wielobarwnymi kwiatami, tworzyła zaiste spory kontrast z tym, co działo się teraz w duszy dziewczyny, która przemierzała właśnie ulice.
Jej głowę przepełniała teraz tylko jedna sprawa. Przez ostatnich dziesięć dni nauczyła się wszystkie myśli koncentrować na jednym, dzięki temu mogła uniknąć fali bolesnych uczuć. Najłatwiej nie myśleć o tym, czego nie ma i nie będzie, nie myśleć o tym, co się stało. Jeśli skupi się na czymś innym wystarczająco mocno — tamto zniknie jakby się nigdy nie wydarzyło.
Przy skrzyżowaniu ulicy Jaśminowej i Korczaka, otoczone zielonym płotem stało Publiczne Przedszkole nr. 1. Sam budynek nie był może wielki, ale mieścił po cztery grupy przedszkolne, od maluchów aż po zerówkę, co razem dawało 300 małych uczniów. Dookoła znajdowały się liczne sprzęty do zabawy na świerzym powietrzu - huśtawki, zjeżdzalnie, karuzele, domki, różnego rodzaju bujawki i oczywiście piaskownice. Teren zabaw został oddzielony niskim płotkiem, w celu zapewnienia maksymalnego bezpieczeństa.
Boczne drzwi budynku otworzyły się i nagle spokojny czerwcowy poranek eksplodował gwarem i hałasem. Na plac zabaw wybiegły dzieci, było ich może dwadzieścia, a ich jasne buźki zdobiły uśmiechy. Wszędzie ich było pełno, a powietrze wypełniły ich piski i pokrzykiwania.
Matylda zatrzymała się jakieś trzy metry od bramki wejściowej. Widok wybiegających z budynku maluchów poruszył w niej tak starannie zamykane emocje. Dzieci były... Takie szczęśliwe... Takie żywe...
Poczuła, że robi jej się gorąco, zaczęła się pocić a z płuc jakby odessano jej powietrze. Nie mogła złapać tchu, otwierała usta, by zaczerpnąć go jak najwięcej, ale miała wrażenie, jakby oddychała przez słomkę. Serce waliło w piersi tak, jakby za chwilę miało stanąć na zawsze. Była przerażona, myślała, że to właśnie tak wygląda śmierć.
Zawał? Wszelkie jasne myśli wypłynęły z jej głowy, owładniętej jedynie walką o kolejną porcję życiodajnego tlenu. W głowie zaczęło jej huczeć, świat dookoła wirował, myślała, że zaraz zemdleje.
Chciała podejść do płotu by się go przytrzymać, ale nogi stały się jakimś obcym bytem. Nie chciały się poruszyć. W oczach jej ciemniało, do gardła podpływała żółć, dławiąc ją i uniemożliwiając wołanie o pomoc. Ostatkiem sił łapała powietrze, jak ryba wyrzucona na piasek, czując że jej ciało zaczyna drżeć zdała sobie sprawę, że to już naprawdę koniec, choć wszystko w niej krzyczało, że nie chce umierać.
Zachwiała się, i byłaby się przewróciła, gdyby nie duże, twarde dłonie zaplecione na jej miękkim brzuchu. Świat wirował, przymknęła oczy całkowicie bezwładna w rękach obcego. Przez szum w uszach po chwili zaczął przedzierać się inny dźwięk. Początkowo zarejestrowała jedynie jego brzmienie, melodyjne, niskie, lekko chropawe. Dopiero po chwili, pomiędzy jednym spazmatycznym oddechem a kolejnym, zdała sobie sprawę, że to głos właściciela tych twardych dłoni, które trzymają ją ciągle w pionie.
A potem — jakby ktoś przełączył coś w jej głowie — zaczął docierać do niej sens jego słów.
— Popatrz, rozejrzyj się dobrze. Nic się tu nie dzieje. Jest spokojnie, świeci słońce, bawią się dzieci, nie ma niczego niebezpiecznego.
Nie otworzyła oczu, wciąż walczyła o oddech.
— Zaraz zemdleję. — Słowa były ciche, zduszone, niemal siłą wydarte z jej zaciśniętego gardła.
Mężczyzna złapał ją za nadgarstek, ucisnął lekko mierząc puls.
— Tętno ci szaleje, a muszę przypomnieć, że do omdlenia dochodzi kiedy tętno spada, tak więc, nie, nie zemdlejesz. Sama się przekonaj. — Pokierował jej dłoń do nadgarstka. — A teraz oddychaj głęboko. Wdech... Wstrzymaj powietrze i powoli wydech. Wdech... Wstrzymaj... Wydech... — Powoli odwrócił ją twarzą do siebie, wciąż mocno podtrzymując.
Patrzyła mu w oczy szare jak dym i wykonywała polecenia. Po chwili poczuła, że duszności zaczynają ustępować, ciężar w piersi maleje a w głowie się przejaśnia. Już się nie bała, przerażenie dławiące ją jeszcze przed chwilą zniknęło, pozostawiając dopiero co odkrytą świadomość, że bez względu na to, co ją spotkało, nie chce umierać. Może nie potrafi poradzić sobie z życiem, może śmierć jest łatwiejszym i mniej bolesnym wyjściem, ale tak naprawdę — w głębi serca — pragnie żyć i być jeszcze kiedyś szczęśliwa. Bo przecież szczęście istnieje, choć teraz wydaje się bardzo odległe.
— Jesteś bezpieczna, nic ci nie grozi. Nie wiem, co cię tak prześladuje, kjære, ale wiem, że sobie z tym poradzisz... Poradzisz sobie ze wszystkim — szeptał. Przez myśl przebiegło jej, że z zewnątrz mogą wyglądać jak para kochanków, a ona jest przecież jedynie rozbitkiem wyłowionym właśnie z oceanu własnego załamania.
— Dziękuję — powiedziała, choć wiedziała, że te słowa są zbędne. Niczego nie zmienią — ani jej, ani jego. Patrzyła bowiem w jego oczy na tyle uważnie, by rozpoznać w nich ten sam bezmiar pustki, który widywała w lustrze od dziesięciu dni.
— Zacznij biegać, uprawiać jakiś sport, cokolwiek, byle regularnie. Uwalnianie adrenaliny pomaga na ataki paniki. — Odsunął ją łagodnie od swojego torsu i otaksował. Na twarz wróciły kolory, oddychała miarowo, drżenie ustało. Wróciła do normy, atak minął, i choć dalej buzowała w niej adrenalina, fizycznie nic jej nie dolegało.
— Wracaj do domu, odpocznij, i nie zapomnij, co ci powiedziałem, kjære. — Jego głos, pomimo pewnej surowości słów, zabrzmiał miękko.
— Kjære? Co to znaczy? — Nie uzyskała jednak odpowiedzi, bo mężczyzna zwyczajnie odszedł. Nie odwrócił się nawet, a Matylda, choć zaintrygowana, nie miała ochoty biec za nieznajomym, by się tego dowiedzieć.
Spojrzała po raz ostatni na dzieci na placu i choć widok ten wywołał w niej nową falę bólu, nie doprowadził do ponownego ataku. Matylda odetchnęła z ulgą. To, co jeszcze przed chwilą było dla niej murem nie do przebycia, dzięki słowom nieznajomego stało się przeszkodą do pokonania. Wiedziała, że będzie trudno, ale teraz — w tej chwili — kiedy jej serce ciągle pompowało w żyłach adrenalinę, była gotowa do walki.
Ruszyła do domu biegiem. Nie było sensu dłużej o tym myśleć, myśli prowadzą tylko do rozpaczy. Trzeba działać, pracować nad sobą, by marzenia mogły się ziścić. Zdobędzie tę pracę, choćby nie wie co! Może boleć ją serce, ale się nie podda. Raz nie walczyła wystarczająco mocno. Raz nie zrobiła wszystkiego, co tylko mogła. Wystarczył raz, by rozbić życie na popiół i proch.
***
Zdyszana po szybkim biegu, powoli wdrapała się po schodach, starając się ignorować wściekłe kłucie w boku. Zdecydowanie brakowało jej formy. W łazience zrzuciła z siebie ubrania mokre od potu i weszła pod prysznic. Dziś jeszcze odpocznie, ale jutro rano znów spróbuje. I tym razem nie dopuści do tego, by panika zniszczyła jej marzenia.
Rozczesała cynamonowe, wijące się do ramion włosy, teraz pociemniałe i niemal czarne od wody i popatrzyła w lustro, na swoje odbicie. Jej piwne oczy teraz przekrwione, wyraźnie opuchnięte, otoczone fioletowymi okręgami, aż błagały o sen. Pomyślała, że to nawet lepiej, że nie poszła do przedszkola w takim stanie. Musi odespać. Zaraz.
Kiedy tylko wyszła na korytarz, usłyszała swoją dzwoniącą komórkę. Złapała torebkę i w pośpiechu zaczęła przerzucać jej wnętrze w poszukiwaniu telefonu.
„Sen musi jednak jeszcze chwilę poczekać" — pomyślała i odebrała, nie patrząc nawet, kto dzwoni.
— Słucham?
— Cześć, pamiętasz o jutrzejszym ognisku, prawda? — Zaświergotała w odpowiedzi Barbi.
Matylda ani trochę nie poczuła zdziwienia, kiedy usłyszała w słuchawce głos przyjaciółki, tymczasem dziewczyna szczebiotała dalej.
— Jestem właśnie w centrum, miałyśmy razem z Aśką zrobić zakupy, wiesz, mięso, alkohol i tak dalej. Ty chcesz kiełbaski, tak? A do picia? Kupujemy whiskey no i dużo napojów. Jakieś specjalne życzenia? — W jej głosie wyraźnie zabrzmiał śmiech. Już nie mogła doczekać się tego ogniska i była w doskonałym nastroju.
— Spoko, mogę się napić whiskey. Kupcie też jakieś soki, ostatnio nie przepadam za gazowanym. I ucałuj Aśkę.
— Aśkę? A tak, nie skończyłam opowiadać. Umówiłyśmy się pod Tesco, ja już stoję i czekam, a ona dzwoni, że jej ojcu zepsuł się samochód i musi podjechać do niego do pracy i będzie dopiero za godzinę. No to stwierdziłam, że zacznę bez niej, i jakoś się znajdziemy, ale spotkałam Filipa i powiedział, że on mi pomoże, a potem podrzuci mnie do domu. Dałam Asi znać, że widzimy się na ognisku.
— Niezła historia, przynajmniej nie będziesz na nią czekać. Znając jej tatę, kazałby się wozić od mechanika do mechanika, żeby znaleźć jak najtańszego, biedaczka może nie wrócić do domu do wieczora.
— To samo pomyślałam! — wykrzyknęła Barbi — Filip z nieba mi spadł. To jakiś sezon na powroty, jego brat też wczoraj przyjechał.
Obie ledwo pamiętały starszego brata Filipa. Kiedy wyjechał, miały jakieś trzynaście-czternaście lat. A on jeszcze na długo przed tym, każdą wolną chwilę spędzał w hotelu, w którym pracowała jego mama, pomagając na zmywaku lub sprzątając pokoje. Po śmierci ojca pensja kierownika recepcji i tak okazywała się niewystarczająca dla trzech osób, z których dwie to dorastający chłopcy. Więc kiedy tylko Jonasz skończył szkołę, wyjechał do Norwegii. Tam pracował w sortowni paczek, czy jakoś tak...
Wtem poraziła ją pewna myśl. Jakiego słowa użył dziś mężczyzna spod przedszkola? Kjere? Jak to szło?
— Hej, Mati, jesteś tam? — Barbi wyraźnie zniecierpliwiła się milczeniem rozmówczyni.
— Jestem, jestem. Coś mi się właśnie przypomniało, przepraszam — poczuła, że serce w jej piersi przyspieszyło.
— Dobra, Filip już się niecierpliwi, trzeba kończyć te zakupy. Te studia jednak wyszły ci na dobre, przynajmniej przestałaś żłopać piwo bezalkoholowe. Musimy jeszcze iść po jakieś mięso, Filip chce poszukać baraniny dla Jonasza. Nigdy nie jadłam baraniny z ogniska.
— Z baraniny to jadłaś chyba tylko kebaba — zaśmiała się Matylda. — Zaraz, to Jonasz też będzie?
— Jasne. Dobra, teraz już naprawdę kończę, bo Filip ma taką minę, jakby chciał uciekać, a naprawdę potrzebuję tej podwózki. Cześć. — I rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź.
Matylda spojrzała tęsknie na łóżko, po czym usiadła przy biurku i uruchomiła laptop. Odszukała stronę Google translatora i w okienko wstukała zapamiętane przez siebie słowo, mając nadzieje, że pisownia nie odbiega mocno od wymowy. Kiedy nacisnęła enter, była wyraźnie podekscytowana. Serce biło jej szybciej. Jest! Język oryginału: norweski! Przeniosła wzrok do okienka obok. Co to znaczy? „Drogi, kochany"...
Wpatrywała się w słowa wyświetlone na monitorze, jakby były jakimś magicznym zaklęciem. Myślała o Jonaszu, starała się przypomnieć go sobie, ale jedyne co udało jej się przywołać, to obraz niezbyt wysokiego, krępego chłopaka o ciemnych, niemal czarnych włosach. Nie mogła uwierzyć, że to on wyciągnął ją z tego dołu, w który wpadła, że tuliła się do jego szerokiej klatki piersiowej. Że ciągle czuła, jego twarde dłonie na swoim ciele.
A jutrzejszy wieczór spędzi w jego towarzystwie.
Przepraszam, że tak długo to trwało, ale kilka spraw mi się nałożyło i nie miałam kiedy zabrać się zapisanie, a jak już coś naskrobałam to w zeszycie. A potem trzeba to było wstukać w komputerze... Nienawidzę remontów.
Mam nadzieję, że miło się czytało :-)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro