Część 12 - Stres i przyjacielskie pogawędki
„Prawdziwe szczęście jest rzeczą wysiłku, odwagi i pracy". Honore de Balzac
W poniedziałek Matylda wstała bardzo wcześnie. I tak spała tej nocy niewiele. Prześladowała ją wizja pierwszego dnia w nowej pracy. Taki dzień zawsze wiąże się z dużym stresem, ale dla osób, które tak jak ona, panicznie boją się porażki, jest szczególnie druzgoczący. Tak więc rano, w nie najlepszej formie zwlekła się z łóżka, stwierdzając, że dłuższe przewracanie się z boku na bok jest zupełnie bezcelowe. Zeszła do kuchni napić się herbaty.
Przez cały wczorajszy dzień starała się unikać rodziców. Oczywiście mama opowiedziała tacie o całym zajściu z najdrobniejszymi szczegółami, więc teraz atmosfera w domu była wprost nie do zniesienia. Gdyby Matylda miała jeszcze jakieś pieniądze, natychmiast szukałaby mieszkania na wynajem, niestety zawartość jej konta osobistego podczas studiów znacznie się uszczupliła i nie zostało tego na tyle dużo, by mogła myśleć o wyprowadzce.
Rozparła się wygodnie na krześle w stylu angielskim, w dłoniach trzymała swój stary kubek z rysunkiem dinozaura i napisem: „Dinozaury nie czytały i wyginęły. Przypadek? Nie sądzę". Gorąca, mocna herbata była jej codziennym rytuałem przebudzenia. Nigdy nie mogła zrozumieć, co ludzi tak pociąga w kawie, owszem miała ładny zapach, ale w smaku była okropna. Ta gorycz wyczuwalna na języku przekonała ją, że nigdy nie zostanie wielbicielką tego napoju.
Z trudem wcisnęła w siebie owsiankę z bananem, zrobiła kilka kanapek na wypadek, gdyby jakimś cudem w pracy zgłodniała i spakowała do torebki, którą rzuciła na szafkę w korytarzu. Kiedy spojrzała w łazienkowe lustro, przekonała się, że czeka ją niełatwe zadanie. Kiepski sen jak zwykle pozostawił pod jej oczami ślady w postaci fioletowych, podpuchniętych kręgów. Niełatwo będzie to zatuszować.
Matylda miała zamiar jechać autobusem, ale patrząc na powoli przesuwające się wskazówki zegara, porzuciła ten pomysł. Tkwienie w domu i kręcenie się w kółko powodowało tylko narastanie stresu. Ręce zaczynały jej drżeć, a ciężar w piersi się powiększał. Zdecydowała się więc na spacer, poranek był ładny i zwiastował piękny, słoneczny dzień.
Kiedy tylko dotarła na miejsce, od razu skierowała kroki w stronę gabinetu dyrektorki. Ta powitała ją ciepło i oprowadziła po placówce. Na koniec zabrała ją do sali, w której miała prowadzić zajęcia razem z główną wychowawczynią i przedstawiła ją kobiecie.
— To jest właśnie ta dziewczyna, o której ci mówiłam, Edytko. Pomoże ci przez wakacje, a potem zdecydujemy, czy dostanie swoją grupę, czy świetlicę. Sama wiesz, jak teraz nam tu kogoś brakuje.
— Oczywiście, zajmę się nią i wszystko pokażę. — Edyta uśmiechnęła się, ale Matyldzie wydawało się, że uśmiech ten nie sięga oczu. Poczuła się nieswojo.
Dyrektorka za to była wyraźnie zadowolona, życzyła jej tylko powodzenia i wyszła.
— Nazywam się Edyta Urban, jestem wychowawcą od 15 lat i będę starała się służyć ci pomocą — uśmiechnęła się znów tym swoich chłodnym zdystansowanym uśmiechem.
— Matylda Starzyńska. Docenię każdą pomoc, to moja pierwsza praca w zawodzie. — Uścisnęły sobie dłonie.
Sala była przestronna, w przedniej części stało spore biurko nauczycielskie, oraz dwa rzędy stolików połączonych w długie szeregi. Z tyłu zaś znajdowało się królestwo dzieci, w koszach i na półkach poukładano zabawki, a podłogę pokrywał puszysty dywan z planem miasta. Pomiędzy rysunkowymi domkami, farmami i polami wiła się skomplikowana sieć dróg, idealnych dla wszelkiego rodzaju małych autek.
— Dzieci codziennie odbieramy z szatni — powiedziała Edyta. — Po zajęciach również tam je odprowadzamy, te dzieci, po które nikt nie przyszedł, odprowadzamy do świetlicy, przez pierwsze dni będziesz chodzić ze mną. Zobaczysz, jak to wszystko wygląda w praktyce. Możesz zostawić torebkę na parapecie przy biurku, ale proszę, wycisz telefon, to bardzo przeszkadza w zajęciach — zerknęła na zegarek w kształcie biedronki zawieszony na ścianie. — Chodź, pora już zejść do szatni.
***
Dzień mijał błyskawicznie. Matylda, choć nieustannie zdenerwowana zachowywała się nienagannie. Edyta śledziła ją czujnym spojrzeniem, starając się dostrzec cokolwiek, do czego mogłaby się przyczepić, ale bez powodzenia. Trzeba przyznać, że ta siksa miała podejście do dzieci, lgnęły do niej, a ona dla każdego miała uśmiech i dobre słowo. Nawet pora drugiego śniadania minęła spokojnie, bez zwykłego plucia kompotem i kruszenia bułeczek.
Edyta, idąc za ciosem, zaproponowała Matyldzie, by poczytała dzieciom, kiedy przyjdzie pora leżakowania, a ta zgodziła się z ochotą. Edyta w skrytości ducha liczyła na to, że będzie mogła Matyldzie wytknąć, że nie potrafi zapanować nad dziećmi, wszak tak ruchliwe istotki trudno nakłonić by położyły się, choć na chwilę, ale i tu skończyło się rozczarowaniem. Dzieci jak zaczarowane, każde na swoim materacyku wsłuchiwały się w słowa Matyldy, część z nich nawet zasnęła!
Nie mieściło się jej w głowie, jak ktoś tak młody i bez doświadczenia, może zapanować nad gromadą rozwrzeszczanych czterolatków. Wszak jej, osobie z piętnastoletnim doświadczeniem przychodziło to z trudem! A ta dziewczyna, fruwała między nimi jak jakaś pulchna wróżka, i nagle problemy same się rozwiązywały, kłótnie cichły, a z trolli robiły się aniołki. Niesłychane! Już ona zadba o to, żeby tej niuni nie było zbyt lekko!
***
Kiedy Matylda po południu opuściła budynek, poczuła, jak uchodzi z niej napięcie. Ten dzień był ciężkim sprawdzianem. Patrzenie na te rozbrykane maluchy było nie lada wyzwaniem. Wiele razy w jej głowie pojawiały się zdradzieckie, paraliżujące myśli, jednak małe rączki i ufne dziecięce oczy potrafiły je rozproszyć. W duszy grały jej triumfalne fanfary. Po tym, co przeszła, myślała, że już nigdy w życiu nie będzie mogła opiekować się dziećmi, pełna rozpaczy i poczucia winy miała problem, by na nie patrzeć, rozmawiać z nimi... Marzenie, by zacząć pracę w szkole, miało być, no właśnie — tylko marzeniem. A jednak udało jej się. Mogła spokojnie sama przed sobą przyznać, że może pracować z dziećmi, choć tak bardzo w to wątpiła. Pierwszy dzień dobiegł końca, serce — choć bolało — nie pękło. A ona już nie mogła doczekać się jutra.
Powoli zaczynała wierzyć, że po tym wszystkim istnieje dla niej jeszcze jakieś życie. Jakaś przyszłość.
Jej uwagę szczególnie przykuła drobna dziewczynka, taka cichutka i wycofana, widać było wyraźnie, że źle się czuje w towarzystwie innych dzieci. Matylda obiecała sobie, że postara się jakoś pomóc dziecku, może jutro od Edyty dowie się czegoś więcej o małej Oliwii.
Wracała do domu spokojnym, lekkim krokiem. Znów postanowiła darować sobie autobus. Świeciło piękne słońce, powietrze miało zapach skoszonej trawy. Od dawna nie czuła się taka beztroska. Teraz mogła choć przez chwilę głęboko odetchnąć, nacieszyć się momentem błogiego spokoju. Cierń jednak ciągle tkwił w jej sercu i nie pozwoli o sobie zapomnieć...
***
Matylda była z siebie dumna. Potrzebowała kogoś, z kim mogłaby się podzielić tym wszystkim, ale jak to zrobić, kiedy nie można wyjawić powodu swoich obaw? Tak bardzo potrzebowała teraz przyjaciółki, jednak wiedziała, że nie może nikomu się zwierzyć. Pewne sprawy musiały zostać pogrzebane.
Wahała się, obracała telefon we wnętrzu torebki, w końcu jednak skręciła w stronę domu Basi. Jeśli ją zastanie to super, jak nie, to najwyraźniej los tak chciał. Lepsze to, niż rzucać monetą.
Drzwi otworzyła Barbi we własnej osobie i od progu zaczęła swój radosny świergot.
— I jak? Opowiadaj, jak poszło?
— Świetnie! Boże, jestem taka szczęśliwa — wybuchła Matylda. Rozsiadły się na pięknym łóżku Basi, okrytym kremową narzutą z frędzlami. — Dzieci są takie kochane. Trochę rozbrykane, ale łatwo się z nimi pracuje, chcą rozmawiać i starają się ze sobą dogadać. Jest kilka silnych osobowości i kilka cichych myszek trzymających się na uboczu, ale myślę, że jak poznam ich lepiej, to będę mogła wypracować jakąś integrację.
— Super! Tak się cieszę, że tak ci się wszystko pięknie układa! A ta druga wychowawczyni? Wspominałaś, że będzie was dwie?
Uśmiech Matyldy stał się nieco węższy.
— Tak, no cóż, nazywa się Edyta, i ciągle podkreśla, że ma piętnastoletni staż pracy z dziećmi. Chyba mnie nie lubi. Na razie zachowuje się poprawnie, myślę, że ta niechęć o ile się utrzyma, dalej będzie się objawiać jedynie lodowatym wzrokiem i chłodnym „dzień dobry". Nic strasznego. Takie maluchy wszystko wyłapują, więc nie może sobie pozwolić na jawny afront.
— To chociaż tyle dobrego... — Basia westchnęła.
— A jak tam twoje sprawy? Dalej szukasz pracy?
— Tak, nic nowego. Mama Filipa powiedziała mi, że szukają kelnerki do hotelu, ale sama nie wiem... Kariery w tym nie zrobię, ale czego mogę chcieć więcej.
— Skończyłaś jakąś szkołę dwuletnią, technik rachunkowości, prawda? Nie chciałabyś poszukać czegoś w tym kierunku? — zapytała Matylda.
— Oj, szukałam... Przykro przyznać, ale ten papierek jest niewiele wart. Nawet udało mi się dostać pracę sekretarki, ale... — głos jej zadrżał. — Cholera! Po raz pierwszy zaczęłam żałować, że wyglądam tak, jak wyglądam! Wypisz wymaluj szparka-sekretarka... Szybko miałam dość tych znaczących spojrzeń i chichotów, kiedy szef prosił mnie do gabinetu. On był zupełnie w porządku, chodziło tylko o sprawy służbowe, ale pracownicy popuszczali wodze fantazji w obrzydliwy sposób. Nie wytrzymałam tam nawet czterech miesięcy. I obrzydła mi już taka praca.
— Przykro mi. — Matylda starała się uśmiechnąć kojąco. — Może faktycznie pogadaj z mamą Filipa. Ze znajomościami łatwiej o jakiś awans, może niebawem się zwolni jakieś miejsce w dziale rachunkowym i uda się tam przenieść?
— Też o tym myślałam. Wiesz, myślę, że masz rację. Dziś idę do Filipa oglądać film, to może porozmawiam z jego mamą. W końcu lepsza taka praca niż żadna.
Matylda szturchnęła ją w ramię.
— Widzę, że sprawy między wami nabierają rozpędu. Opowiadaj, jak było na tej randce!
— Zabrał mnie wczoraj do „Awangardy" na kolację. Było tak romantycznie, kwiaty, wino, nastrojowa muzyka... A potem długo spacerowaliśmy, nie mogliśmy się nagadać. Odprowadził mnie w końcu do domu i znowu się całowaliśmy. — Na to wspomnienie w jej oczach błysnęło światło. — Zapytałam, czy spotkamy się jeszcze, a on się zamyślił. — Zaśmiała się. — Zdążyłam się wystraszyć, że wszystko źle zrozumiałam i ma mnie zupełnie dość, tylko nie wie jak mi to powiedzieć. Ale nie. Powiedział, że dziś zaczyna pracę w banku i będzie miał masę szkoleń w pierwszym okresie, więc jeśli mam ochotę, to możemy obejrzeć razem film wieczorem albo coś w tym rodzaju. Byłabym głupia, gdybym się nie zgodziła!
— O której się umówiliście? Będę się zbierać zaraz, bo jeszcze musisz się wypięknić, a ja i tak mam kilka rzeczy do roboty przed jutrem. Muszę wymyślić coś na prace ręczne.
— Przyjedzie po mnie o siedemnastej. Ależ ja się denerwuję! Tyle razy wcześniej byłam u niego w domu, ale nigdy jako... No właśnie, jako kto? Jego prawie-dziewczyna?
Matylda wstała już z kanapy i roześmiała się serdecznie.
— Prawie-dziewczyna? Jest w ogóle taki termin?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro