Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Część 25 - Zwiedzanie jaskini


Witam po długiej nieobecności. Wrzucam jak obiecałam "prototyp" mojego Jonasza. Musicie sobie wyobrazić te długie włosy pod czapką i futerko pod koszulką ;-) Dla mnie od początku wyglądał mniej więcej tak. Zapraszam do czytania. Może na przyszły tydzień uda mi się poprawić następny fragment.

***

 — To co? Dziś się rozstajemy? — Słowom Michała jak zwykle towarzyszył szeroki uśmiech. Był człowiekiem pogodnym, w każdej sytuacji starał się dostrzec pozytywy. Tak samo było dwa dni temu, w środowe popołudnie, kiedy Jonasz oznajmił mu, że rezygnuje z pracy.

— Tak — potwierdził. — Strasznie mi głupio, że zostawiam cię na lodzie. — Taka była prawda. Rzucanie pracy z dnia na dzień i to po rekomendacji kumpla, nie było czymś, co przychodziło mu lekko.

— Przestań — stwierdził krótko Michał, poklepując go swoim zwyczajem po ramieniu. — Dostałeś lepszą ofertę i ja to rozumiem. A ja sobie poradzę, miałem tu kilku chętnych do przerzucania mebli, podzwonię, pewnie ktoś jeszcze jest zainteresowany. Nie przejmuj się — tym razem zamiast zwyczajowego klepnięcia, szturchnął go pięścią w tors — ale mi będzie brakowało twoich mięśni — zaśmiał się.

— Świetnie mi się z wami pracowało.

— No już, bo zaraz będę się mazał jak jakaś panienka. A tak serio, jakbyś czegoś potrzebował, to dzwoń. Czy to meble, czy praca, zawsze coś dla ciebie znajdę.

Były to miłe i w sumie niespodziewane słowa. Jonasz przygotowywał się raczej na jakieś wymówki niż na serdeczne pożegnanie. Byłyby bardziej na miejscu, zważywszy na okoliczności jego odejścia. Z drugiej jednak strony, pretensje nijak nie pasowały do zawsze uśmiechniętego, nieco jowialnego Michała.

— Jeszcze raz dziękuję — uścisnęli sobie dłonie, mocno, po męsku.

Kiedy za Jonaszem po raz ostatni zatrzasnęła się furtka na tyłach salonu, poczuł się skonsternowany. Pracował tutaj zaledwie dwa tygodnie, ale polubił atmosferę tego miejsca. Kiedy wychodził przez tę bramkę trzy dni temu, nawet przez myśl mu nie przeszło, że będzie zmieniał pracę. Nawet przestał szukać innej. Może noszenie mebli nie było zajęciem ambitnym, ale dawało mu poczucie swobody. Lubił jej prosty, czysto fizyczny aspekt, doceniał możliwość zmęczenia się. Potrzebował poczucia stabilizacji i zamierzał zostać w Seremi przez jakiś czas.

Aż do tego brzemiennego w skutki wyjścia na piwo z Kornelem. Kiedy kumpel proponował spotkanie, wspominał, że w pracy ma bajzel i potrzebuje się wyluzować. Nad kuflem, pełnym jasnego, pienistego napoju wyżalił się, na czym ten bajzel polega i Jonasz, choć nie chciał, musiał przyznać, zarówno przed nim, jak i sam przed sobą, że może pomóc. Decyzja została podjęta w mgnieniu oka, niezależnie od jego woli. Usta same z siebie poprosiły o numer kontaktowy, a palce grzecznie wstukały go do pamięci telefonu.

Wszystko stało się samo jakby poza nim. I choć bardzo chciał się temu opierać, w gruncie rzeczy czuł, że nie może postąpić inaczej. Pozostało mu pogodzić się z przeznaczeniem i kupić sporo żelastwa do nowego mieszkania. Tak, wygląda na to, że to będzie pierwsza rzecz, w którą wyposaży swój nowy kąt. Jedni kupują szklanki i ręczniki, a dla niego punktem pierwszym na liście zaopatrzenia będą ciężary.

Właśnie, mieszkanie. Zerknął na zegarek i wybrał numer Matyldy. Każdy powód jest dobry, jeśli ma zaowocować spotkaniem z piękną kobietą. Odebrała po trzech sygnałach.

— Cześć — powiedziała. W jej głosie było słychać zdziwienie. Uśmiechnął się do siebie, wyobrażając sobie jej zaskoczone spojrzenie, kiedy zobaczyła jego imię na wyświetlaczu.

— Hei kjære, masz może teraz chwilkę czasu? — zapytał, starając się brzmieć nonszalancko.

Nie odpowiedziała od razu.

— Nie bardzo, bawimy się z Oliwią w ogródku. A o co chodzi?

Wczoraj też zajmowała się córką Ani. No ale w sumie, czemu nie zabrać małej ze sobą?

— Za pół godziny mam oglądać mieszkanie. Pomyślałem sobie, że mogłabyś mi doradzić. Wspominałaś, że twoja mama zajmuje się renowacją i aranżacją domów, a ty miałaś iść w jej ślady... Zabrałabyś szkraba ze sobą.

W słuchawce znów zapadła cisza. Najwyraźniej Matylda musiała zastanowić się nad odpowiedzią. Sam rozumiał, że jego propozycja jest dość naciągana, a pomysł zabierania ze sobą cudzego dziecka na doczepkę wymagał poważniejszych rozważań. Jemu obecność małej nie przeszkadzała, ale dla Matyldy wożenie Oliwii autobusem po mieście mogło być niewygodne. Może nawet obiecała koleżance, że nie będą się oddalać od domu? Kto wie, jak to wszystko między sobą uzgodniły. Odmówi. Nie ma szans, żeby to przeszło.

— Dobra... - powiedziała, lekko przeciągając głoski. — Ale o dziewiętnastej musimy być z powrotem.

„Zgodziła się!" — Z jego płuc wydobyło się wstrzymane mimowolnie powietrze.

— To nie zajmie wiele czasu — obiecał solennie.

***

Stał oparty lekko o płotek odgradzający chodnik przy przystanku od ulicy i przyglądał się nadjeżdżającym pojazdom. Nie musiał czekać długo. Po zaledwie kilku minutach z oddali wyłonił się autobus, którym miała przyjechać Matylda. Zaczął sondować wzrokiem jego wnętrze, w nadziei, że uda mu się ją dostrzec.

Siedziały z tyłu, w oknie dostrzegł uśmiechniętą buźkę dziewczynki i pochyloną ku niej twarz Matyldy, okoloną ciemnymi włosami. Nawet z tej odległości zobaczył błysk w jej oczach. Nigdy wcześniej nie spotkał nikogo, kto tak kocha dzieci. Patrzenie na nią w ich otoczeniu było doświadczeniem jedynym i niepowtarzalnym. Jakby wchodziło się do jakiejś innej, alternatywnej rzeczywistości, w której maluchy nie bywają nigdy uparte i wkurzające.

Autobus zatrzymał się. Jonasz obserwował, jak wstają ze swoich miejsc i wysiadają. Zobaczył nawet ulgę, jaka malowała się na twarzy Matyldy, w momencie, kiedy zostawiła za sobą zaduch panujący w pojeździe.

Podszedł do nich leniwym krokiem.

— Cześć — przykląkł przy dziecku — Potrzebuję porady na temat mieszkania. Pójdziemy tam, a potem powiesz mi czy ci się podoba, dobrze? — zapytał małą.

Jej buzia zajaśniała. Najwyraźniej odpowiedzialne zadanie, które jej wyznaczył, przypadło jej do gustu. Pokiwała główką z wielce ważną miną, aż zafalowały brązowe warkocze.

Jonasz podniósł się z kucek tak szybko, że nim Matylda zorientowała się, do czego zmierza, pochylił się ku niej i złożył na jej ustach krótki całus. Spojrzała na niego, zaskoczona, ale nic nie powiedziała. W sumie sama nie wiedziała, dlaczego zdziwił ją ten gest. Wiele razy całował ją przecież w zupełnie inny sposób, bardziej zaawansowany — można by rzec. Czemu więc to cmoknięcie tak ją zdziwiło? Wyglądał na twardziela, który nie bawi się w czułe gesty, ale zdążyła już trochę go poznać i była więcej niż pewna, że twardy jest tylko na zewnątrz. To żelazne ciało było zbroją, osłaniającą łagodne wnętrze. „Jak w powiedzeniu: jeśli masz miękkie serce, to musisz mieć twardą dupę" — pomyślała w nagłym rozbłysku ironicznego humoru.

— Cześć. — Przywitał się. Na twarzy wykwitł mu uśmieszek, którego nie potrafił powstrzymać. Lubił ją zaskakiwać. A jeszcze bardziej lubił ją całować. Nawet tak niewinnie.

— Cześć — odpowiedziała, próbując ukryć zmieszanie wywołane myślą o twardości jego pośladków, pod łagodnym uśmiechem. Bezskutecznie. — To prowadź, zobaczymy tę twoją jaskinię.

Mieszkanie nie było daleko. Bliskość przystanku trzeba było zaliczyć zdecydowanie na jego plus. Już po chwili stali pod schludnym blokiem otynkowanym na niebiesko-biało. Otoczenie wydawało się spokojne. Przed budynkiem stało kilka ławek, trawnik był zielony i wypielęgnowany. Wszystko wyglądało świeżo i przyjemnie. Domofon był nowy, na kod, obok niego, w niszy została umieszczona kratka do zostawiania ulotek reklamowych.

— To co? Gotowe na zwiedzanie? — zapytał Jonasz, zacierając dłonie, po czym nacisnął guzik z cyfrą dwa.

— Słucham? — domofon zatrzeszczał.

— Dzień dobry. Jonasz Morawski w sprawie mieszkania.

— Zapraszam. — Po cichym kliknięciu dało się słyszeć brzęczenie aparatu otwierającego drzwi. Jonasz popchnął je i przepuścił panie przed sobą. Klatka, choć dość ciemna, była czysta. Pod skrzynką na listy stał dziecięcy wózek.

Nie musieli pukać do mieszkania. Drzwi otworzyły się i wyszedł im na spotkanie postawny pan koło pięćdziesiątki. Jego głowa na czubku była zupełnie łysa, przywodząc na myśl mnicha. Obrzucił nadchodzących szybkim, taksującym spojrzeniem, po czym się przywitał.

— Witam. Nazywam się Wiesław Sołtys, jestem obecnym właścicielem. Zapraszam do środka.

Weszli do niedużego korytarza. Ściany w kolorze jasnej szarości optycznie powiększały niemal zupełnie puste pomieszczenie. Jedyne umeblowanie tutaj stanowiła niewielka szafka na buty i spory wieszak zamocowany powyżej.

— Tutaj na prawo jest duży pokój — powiedział pan Wiesław i przepuścił ich przodem.

— Duży — potaknęła Oliwia, swoim dziecinnym głosikiem. Rozglądała się ciekawie na wszystkie strony.

Pokój w istocie był duży, pod oknem stał narożnik z grafitowego skaju, przed nim ustawiono szklany stolik o zaokrąglonym blacie, okuty srebrnym, błyszczącym metalem. Na przeciwległej ścianie, na niskiej szafce ustawiony był telewizor. Nie najnowszy, ale też nie relikt przeszłości, ekran miał płaski. Oli rozsiadła się na kanapie i opierając dłonie płasko na powierzchni siedziska, podskoczyła kilka razy.

— Wygodny — oznajmiła z ważną miną.

Jonasz uśmiechnął się szeroko. „Mała mądrala". Spojrzał przelotnie na twarz Matyldy, również uśmiechała się, przyglądając dziecku.

— Tutaj, za państwem cała ta ściana to szafa wnękowa — powiedział Wiesław i odsunął jedną część drzwi, by ją zaprezentować. — Bardzo pojemna — podkreślił.

Porozglądali się jeszcze chwilę, po czym wrócili do korytarza.

— Na wprost widać kuchnię, malutka, ale wszystko się mieści. Drzwi obok prowadzą do małego pokoju, a naprzeciwko salonu jest łazienka. Chyba najlepiej będzie, jak państwo się sami pokręcą i to wszystko obejrzą. — Pan Wiesław rozłożył ręce szeroko, jakby wskazując przestrzeń dookoła siebie.

— Oczywiście — powiedziała Matylda i uśmiechnęła się ciepło do starszego pana. Weszła do kuchni i zaczęła przyglądać się wyposażeniu. Miejsca było faktycznie bardzo mało. Pomieszczenie było wąskie, ściana dzieląca kuchnię i mały pokój zaczynała się tuż przy futrynie. Cała zabudowa znajdowała się w niewielkiej wnęce po przeciwległej stronie, a wolny pas przestrzeni był dosłownie szerokości wejścia.

Jonasz otworzył drzwi do łazienki i ucieszył się na widok prysznica. Nie wyobrażał sobie życia bez tego sprzętu. W ogłoszeniu nie było zdjęć tego pomieszczenia i obawiał się, że zastanie w nim wannę. A jeśli miałby wyjątkowego pecha, to nawet taką starego typu, w rozmiarze dziesięciolatka. Skoro już upewnił się, że nie czekają go tego typu przykre niespodzianki, wszedł do ostatniego pokoju. Nie zaskoczyły go szare ściany, były identyczne w całym mieszkaniu. Po lewej stronie tuż obok drzwi stało duże łóżko w drewnianej ramie, po drugiej stronie niska komoda, a naprzeciwko wejścia, pod oknem biurko i wsunięte pod nie drewniane krzesełko. Jonasz oszacował wzrokiem jego konstrukcję, po czym uznał je za potencjalnie niebezpieczne. Za duża masa. Właściciel podążył za jego wzrokiem.

— Kupiłem to mieszkanie dla córki, ale postanowili zostać za granicą. W Niemczech mieszkają. Wiedzą państwo, jak to teraz jest, bardziej się opłaca tam pracować. Boleję nad tym, ale skoro już sobie tam poukładali życie, to nie będę ich na siłę przekonywał, żeby tu wrócili — westchnął. — Mój wnuczek jest gdzieś w wieku państwa córki i to miał być jego pokój. Kiedy stanęło na tym, że jednak tu nie zamieszkają, wstawiłem duże łóżko, żeby było bardziej uniwersalnie — wyjaśnił. — Nie chciałbym państwa pospieszać, ale obiecałem zawieźć żonę do fryzjera... Kobiety potrafią być strasznie uparte, jeśli idzie o włosy... — Na twarzy wykwitł mu przepraszający uśmiech.

— Oczywiście — odpowiedział mu Jonasz natychmiast. — Nie ma co przedłużać, już wszystko widzieliśmy. Da mi pan dwa dni na decyzję? Zadzwonię.

— Dobrze. W takim razie czekam na telefon od pana. Do zobaczenia i życzę miłego dnia — Ukłonił się lekko Matyldzie i puścił oczko do Oliwii. — Świetna mała — dodał jeszcze i otworzył przed nimi drzwi.

Kiedy wyszli z ciemnej, chłodnej klatki na zewnątrz, upał zaatakował ze wzmożoną siłą. Słońce zakuło ich w oczy. Oliwia zamrugała kilkakrotnie, po czym złapała Matyldę i Jonasza za ręce i skakała pomiędzy nimi.

— Pójdziemy teraz na lody? — zapytała.

W sumie to był całkiem niezły pomysł. Niedaleko była kawiarenka, mogliby tam usiąść na chwilę. Na pewno mają tam jakieś desery.

— Jestem za. Lody to akurat to, czego mi teraz trzeba — odpowiedział i pociągnął ją lekko za warkocz.

Wybrali stolik w ogródku, był ocieniony dużym, kolorowym parasolem lekko spłowiałym od słońca. Szkoda było tak pięknego dnia, na tkwienie w czterech ścianach. Po dokładnym zapoznaniu się z ofertą lokalu Oliwia zażyczyła sobie lody bananowe z owocami a Matylda deser orzechowy.

— Poczekajcie na mnie, moje panie. — Jonasz wstał i poszedł złożyć zamówienie.

Przy ladzie przywitała go szerokim uśmiechem zgrabna kelnerka, przewiązana w pasie białym fartuszkiem dłuższym niż jej spódnica.

— Czterdzieści dwa pięćdziesiąt — powiedziała, podsumowując złożone przez niego zamówienie i obdarzając profesjonalnym spojrzeniem. Wyciągnęła rękę, by odebrać od niego należność. Miała długie, ostre, pomalowane w kolorowe wzorki, paznokcie. Wzdrygnął się mimowolnie i zerknął za siebie, na kobiety, które czekały na niego przy stoliku.

Przeszedł go dreszcz, na wspomnienie paznokci Matyldy na swoich plecach. Nie mogły być dłuższe niż jakieś dwa milimetry za opuszek, bo nie wbijały się w jego ciało, nawet gdy wzmacniała nacisk. Cholera, jeśli dalej będzie się tak podkręcał, nie wróży sobie spokojnej nocy, na trzeszczącym tapczanie w salonie matki.

Zabrał tacę z lodami i ruszył w kierunku stolika.

— Proszę bardzo, drogie panie — powiedział, stawiając przed nimi przysmaki.

***

— Matyldo — przytrzymał jej dłoń, którą właśnie miała popchnąć furtkę. — Zaczekaj chwilę.

Zerknęła na Jonasza przez ramię, po czym poszukała wzrokiem Oliwii, która zdążyła już wbiec za ogrodzenie. Rozsiadała się właśnie na ławeczce pod budynkiem, bawiąc się szmacianą lalką, którą wszędzie ze sobą zabierała.

Matylda rozejrzała się nerwowo. Tak dobrze im było razem we troje, że nie poświęciła ani jednej myśli temu, że właśnie odprowadza je do domu. Teraz stała przed własną furtką rozdarta pomiędzy chęcią pocałowania go a obawą, że zobaczy to jej mama i z całą pewnością uzna urządzanie takich scen za niewłaściwe. Z drugiej strony, obecność dziecka sprawiała, że czuła się bezpieczniej.

Obróciła się lekko w stronę Jonasza. Zbliżył się natychmiast, ustawiając ciało w ten sposób, by była uwięziona pomiędzy nim a furtką.

Oparła mu dłoń na klatce piersiowej nie do końca pewna, czy chce go odepchnąć czy przyciągnąć bliżej.

— Słucham? — głos miała cichy, trochę niepewny. Nie mogła wyrzucić z głowy wizji badawczego wzroku matki, śledzącego ich zza firanek.

— Spędziłem z wami dziś miło czas. Moglibyśmy to kiedyś powtórzyć.

— We troje? — zapytała z lekko drwiącym uśmieszkiem. Wlepiła wzrok w jego usta, jakby testując prawdziwość jego słów.

— Czemu nie? Ja też lubię dzieci, jak nie wierzysz, zapytaj moją siostrę, jaka jest jej ulubiona zabawa.

Od razu przed oczami przesunęło się jej kilka obrazków, Jonasz niosący Oli na barana, jego mała siostra rzucająca mu się w objęcia bez zastanowienia. Nie miała wątpliwości, że lubi dzieci, a one odwzajemniały się tym samym. Uśmiechnęła się lekko, po czym szturchnęła go w ramię.

— Zapytam. Ale nie dlatego, że ci nie wierzę. Jestem po prostu ciekawa, jaka to zabawa.

Nachylił się do jej ust.

— Mógłbym zaspokoić twoją ciekawość już teraz — zachrypiał tuż przy jej wargach. Ciekaw był jej reakcji, otoczony jej zapachem cały zamienił się w słuch. Wiedział, że zachowuje się prowokacyjnie, ale miał wielką ochotę ją pocałować. Stali przed jej domem, w biały dzień. To nie było to samo, co buziaczek na jakimś obcym osiedlu. Tutaj każdy mógł ich zobaczyć, rodzice, sąsiedzi. Taki pocałunek coś znaczy. Oddał więc władzę w jej ręce. Mogła go zwyczajnie odepchnąć, odpowiedzieć jakimś żartem.

Spotykali się, całowali — dla niego oznaczało to związek. Nie był pewien, jak ona widzi tę sytuację między nimi. Ludzie zwykli komplikować najprostsze sprawy. Wyszukiwali na siłę problemów, byle tylko zaciemnić obraz, który w gruncie rzeczy był klarowny. Przypomniał sobie rozterki własnego brata, usiłującego określić, czy Basia jest, czy też nie jest jego dziewczyną i uśmiechnął się pod nosem. On nie miał takich wątpliwości. Podziwiał soczystość jej warg i czekał na jej reakcję.

Tymczasem po raz kolejny go zaskoczyła, przyciskając usta do jego ust w przelotnym pocałunku. Zakładał, że się odsunie, a w najlepszym razie odpowie coś zalotnego i dopiero wtedy się odsunie. Jakiekolwiek całowanie, nawet w postaci szybkiego cmoknięcia nie znalazły się na liście rzeczy, które brał pod uwagę. Co nie znaczy, że ich nie pragnął.

Jej usta poruszyły się lekko, lewy kącik uniósł się w górę, ukazując delikatny uśmiech.

— Myślę, że to, co ona powie, będzie zabawniejsze — powiedziała, kontynuując rozmowę, a w oczach zalśnił jej psotny ognik. „Najwyraźniej świetnie się bawi, wodząc mnie na pokuszenie" — pomyślał. Trudno było za nią nadążyć, raz była zimna i zamknięta, by po chwili przeobrazić się we flirciarę. Jak w takim razie ma przepuścić taką okazję?

— Nie dam rady jej przebić, to fakt — potwierdził i spróbował przyciągnąć ją na powrót do siebie, jednak zręcznie wymknęła się jego dłoniom i skarciła wzrokiem.

— Dzieci patrzą!

— Jedno dziecko — poprawił ją ponuro, wpatrując się w nią głodnym wzrokiem. Najwyraźniej okazja minęła. Uznał, że chyba jednak czas odpuścić. Namiętne pocałunki w biały dzień, tuż pod domem i na oczach dziecka naprawdę nie wydawały się dobrym pomysłem. Przynajmniej kiedy to analizował.

Rozpogodził się.

— Słuchaj, wielkie dzięki, że dziś ze mną poszłaś. Twoja pomoc była nieoceniona.

— Nie przesadzaj — westchnęła.

— Serio. Bardzo mi pomogłaś. — O, tak. Dzięki niej wiedział, że zajmowanie kanapy w salonie musi się skończyć natychmiast. To mieszkanie było w porządku, a jego główną zaletą było to, że można się tam wprowadzić niemal z marszu. Właścicielowi też zależało na czasie.

— Chwalisz mnie tylko po to, żeby dostać jeszcze jednego buziaka? — zaśmiała się cicho z własnego żartu.

— Taka prawda. Nie muszę karmić cię kłamstwami, żeby cię pocałować. Od tego mam moją magiczną moc.

— Moc? Jaką moc? — spytała rozbawiona.

Podniósł ją wysoko na wyprostowanych ramionach. Przestraszona, pisnęła głośno i kurczowo objęła jego szyję. Najwyraźniej nie czuła się zbyt komfortowo w takim zawieszeniu nad ziemią. Uśmiechnął się pod nosem i zaczął powoli ją opuszczać, aż ich twarze znalazły się na jednym poziomie. Jej stopy dalej nie dotykały chodnika. Te cudnie wykrojone, ponętne usta, same prosiły się o pocałunek. Cmoknął je przelotnie, jednocześnie pragnąc rozdzielić miękkie wargi swoim językiem.

— Taką moc.

— I nie zamierzasz jej jakoś bardziej wykorzystać? — zapytała bez tchu, wpatrując się w jego usta. Musiała mieć podobne pragnienia.

— Narobiłaś za dużo hałasu. Teraz dzieci patrzą — odpowiedział, po czym odstawił ją na ziemię.

***

— Kiedy przyjdzie mama? — spytała Oliwia. W ciągu ostatnich dwudziestu minut te słowa padły już chyba dziesięć razy. Może nawet więcej. Dziewczynka była zmęczona po całym dniu wypełnionym do granic możliwości wszelkiego rodzaju aktywnością. Nic dziwnego, że zaczynała marudzić. Siedziała na kanapie w salonie, z podkulonymi nóżkami, wtulając twarz w szmacianą lalkę, swą nieodłączną towarzyszkę. Matylda pogładziła jej długie, potargane warkocze, których dziewczynka nie pozwoliła sobie poprawić.

— Może być w każdej chwili — odpowiedziała, zerkając na zegarek. Minęło jakieś dziesięć, może nawet piętnaście minut, od kiedy Ania wysłała jej SMS, że właśnie wsiada do samochodu. O tej porze na drogach nie było już korków, więc lada moment powinna...

Oliwia wyprostowała się nagle. Na podjazd w akompaniamencie potężnego warkotu silnika, wtoczył się biały opel.

— O, widzisz, już jest — podsumowała Matylda. Dziecko wyraźnie się ożywiło. Nie pozostało nic innego, jak iść za małą, która zerwała się z kanapy i pobiegła w stronę drzwi.

Oli już dosięgała klamki w chwili, kiedy rozległo się pukanie.

— Mama! — krzyknęła, wpadając w otwarte ramiona Ani.

Matylda cofnęła się pół kroku w tył i podziwiała. Widok koleżanki z córką w objęciach budził w niej wszystkie te emocje, które usiłowała zdusić. Nie mogła jednak oderwać wzroku, bo obraz, który miała przed oczami, napełniał ją nie tylko bólem, ale i radością. Nie ma chyba na ziemi piękniejszego widoku niż dziecko w kochających objęciach.

Ania spojrzała na nią znad ramienia Oliwii, wciąż przyciskając ją mocno do siebie. Jej oczy były jakieś dziwne, pełne smutku.

— Pozbieraj swoje rzeczy, kochanie i może idź jeszcze zrobić siusiu, co? — popchnęła małą lekko w głąb korytarza i śledziła wzrokiem aż do drzwi łazienki. Na chwilę zapadła cisza, ciężka i odbierająca siły.

— Stało się coś? — zapytała w końcu Matylda, niepewna, czy tak naprawdę chce usłyszeć odpowiedź. — Twoja mama gorzej się czuje?

Ania zrobiła pół kroku do przodu, zerknęła w stronę łazienki, by upewnić się, że nie usłyszą jej żadne niepowołane uszka i wzięła głęboki oddech, jakby szykowała się do nurkowania.

— Chodzi o Basię. Dobrze wiesz, że to nie w jej stylu tak nawalać i się nie odzywać. Po drodze zajechałam do jej domu — głośno wciągnęła powietrze. — Jest w szpitalu. Jej mama powiedziała mi, że wczoraj miała wypadek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro