Część 13 - Obowiązki i niespodzianki
Prawdziwe bohaterstwo rodzi się z drobnych czynów.
Było piątkowe popołudnie. Słońce grzało potępieńczo, jak na pierwszy dzień lipca przystało, oblewając okolicę żarem, rozpuszczającym nawet asfaltowe chodniki. W taki dzień jak dziś, roślinność zdawała się wypłowiała od słonecznych promieni.
Miniony tydzień nie był dla Jonasza szczególnie przyjemny. Filip nie ustawał w robieniu aluzji na temat jego i Matyldy, a pracy ciągle nie udało mu się znaleźć. Zaczynał się już powoli czuć jak życiowy nieudacznik.
Na chodniku nagle wybuchł chaos. Z bocznej uliczki wyjechał dziecięcy rower prowadzony przez małego chłopca, a zaraz za nim jego zasapany ojciec.
— Stop! Hamuj! — krzyczał do dziecka.
Rozpędzony rowerek niebezpiecznie zbliżał się do ulicy. Nie było czasu do namysłu. Jonasz instynktownie wyskoczył do przodu, szybko uniósł chłopca w górę, przyjmując na siebie impet roweru. Poczuł na udzie potężne uderzenie. Rower przewrócił się z hukiem tuż obok, ale malec był bezpieczny.
— Nie wiem, jak mam panu dziękować — wysapał ojciec, kiedy wystraszone dziecko wpadło mu w ramiona.
— Przepraszam tatusiu, nie mogłem trafić w hamulec — płakał.
— Szymek potrafi jeździć na rowerze, dostał właśnie nowy na urodziny, ale teraz wcale nie jestem pewien, czy hamulec w ogóle działa — tłumaczył chaotycznie wciąż roztrzęsiony ojciec, przyciskając do siebie rozszlochane dziecko. Jonasz przyjrzał mu się uważniej, rozcierając bolące udo.
— Kornel? — zapytał.
Na twarzy mężczyzny odmalowało się zdziwienie.
— Zgadza się. Czy my się znamy?
— Kumplowaliśmy się od podstawówki! — Jonasz uśmiechnął się szelmowsko. Na twarzy Kornela błysnęło rozpoznanie.
— Do jasnej... — urwał, po czym spojrzał na syna i dokończył — Anielki. Ależ ty się zmieniłeś! Nigdy bym cię nie poznał! Trochę zarosłeś... Wybierasz się gdzieś teraz? Jak masz trochę czasu, to zapraszam do mnie, pogadamy.
— Innym razem. Akurat trochę się spieszę. Mama prosiła, żebym odebrał siostrę z przedszkola. Jak jeszcze trochę tu postoję, to będę spóźniony. — W myślach kolejny raz wściekał się na siebie i na mamę. Na siebie, bo się zgodził a na matkę o to, że go w ogóle poprosiła. Spojrzał na swojego najlepszego kumpla z czasów szkolnych i uśmiechnął się przepraszająco. Naprawdę miał ochotę odnowić tę znajomość.
Kornel wyciągnął z kieszeni telefon.
— Najprościej chyba będzie wymienić się numerami, możemy się zgadać na jakieś piwko w weekend — zaproponował.
Jonasz podyktował mu swój, a chwilę później jego aparat ogłosił połączenie przychodzące.
— Dobra, mam — powiedział, zapisując numer w pamięci telefonu. — Na pewno się odezwę. Pożegnali się i rozeszli każde w swoją stronę.
Jonasz zerknął na zegarek i przyspieszył. Na szczęście do przedszkola nie było daleko. Może i nie był szczęśliwy, że musi zasuwać po siostrę, ale miał serce na właściwym miejscu i nie chciał, by mała dziewczynka czekała, myśląc, że wszyscy o niej zapomnieli.
***
Jak burza wpadł do budynku i kierując się wskazówkami matki, znalazł szatnię. W jednym z boksów był spory tłok, dorośli pomagali dzieciom się ubrać. Zaczął szukać wzrokiem swojej dziewczynki, ale rodzice zasłaniali widok. Zaczął się więc rozglądać za opiekunką. Nie było to łatwe, bo nigdy wcześniej tej kobiety nie widział, a sporo tu było mam. Podszedł więc do pierwszej z brzegu osoby.
— Przepraszam, przyszedłem po siostrę, ale nigdzie jej nie widzę. Wskażą mi panie, która to wychowawczyni?
— Przed chwileczką wróciła do sali i zabrała ze sobą jakąś dziewczynkę. Może to była pana siostra. Proszę iść tamtym korytarzem do końca, ostatnie drzwi na prawo.
Jonasz podziękował krótko i udał się we wskazane miejsce. Drzwi były białe, ozdobione papierowymi kwiatami i słońcem. Zapukał lekko i wszedł do środka.
— Dzień dobry, szukam mojej siostry, najwyraźniej chwilkę się spóźniłem, bo w sza... — urwał, gdy tylko zobaczył, do kogo się zwraca. Matylda równie zdziwiona spoglądała to na Anielkę, to na Jonasza.
— To jest twoja siostra? — spytała bez sensu, gdyż dziewczynka właśnie rzuciła mu się na szyję. Przytulił ją mocno, jakby chciał przeprosić za spóźnienie.
— Leć po plecak, maleńka. — Dziewczynka w podskokach pobiegła na drugi koniec sali, gdzie pod ścianą leżały tornistry dzieci zostawionych na świetlicy.
— Zostawiłem ci mój numer, nie zadzwoniłaś — powiedział z wyrzutem.
Matylda nie patrzyła mu w oczy. Wbiła wzrok w podłogę, jakby miała tam znaleźć brakujące ogniwo ewolucji.
— Ja... nie jestem taka... Przepraszam, jeśli swoim zachowaniem wprowadziłam cię w błąd — wyjąkała wyraźnie skrępowana.
Nie mógł znieść tej rezerwy w jej głosie. Zwłaszcza, że miał wrażenie, że rozumieją się doskonale. Owszem, poniosło ich, ale nie chodziło tylko o seks.
Ujął jej podbródek, chciał, by na niego spojrzała, kiedy będzie do niej mówił. Chciał być pewien, że dobrze go zrozumie.
— Wiem, że nie jesteś taka. Właśnie dlatego miałem nadzieję, że zadzwonisz.
Jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu. Pogładził kciukiem kącik jej ust. Zadrżała.
— Chcę cię poznać — kontynuował. — Spotkajmy się, chodźmy do kina, na spacer, do klubu czy gdzie tam masz ochotę, ale daj mi szansę.
Niestety nie doczekał się odpowiedzi. Rozmowę przerwała im Anielka, taszcząc plecak po podłodze.
— Jest ciężki — wyjęczała. — Poniesiesz mnie na barana?
— Jasne — uśmiechnął się. Kiedy jednak spojrzał na Matyldę, jego oczy znów stały się poważne. Chciałby dostać jej numer, ale nie poprosił o niego. I tak to ona musi do niego napisać. Zasypanie jej nawet setką wiadomości nie zagwarantuje, że odpisze choćby na jedną z nich.
— Odezwij się — powiedział tylko. Podniósł siostrę, usadził na swoich barkach i w akompaniamencie śmiechu i pisków dziewczynki, opuścił salę.
***
Matylda siedziała przy swoim biurku i nerwowo przytupywała nogą. Ten rytmiczny dźwięk i tak ginął gdzieś wśród odgłosu dziecięcych zabaw rozgrywających się na dywanie w dalszej części sali. Było czwartkowe popołudnie, pracowała tu już prawie dwa tygodnie i był to czas spokojny i satysfakcjonujący. Poznała już wszystkich swoich małych podopiecznych, a i relacje z Edytą stawały się jakby mniej napięte.
Teraz jednak Matylda była na nią po prostu zła! Wciąż czuła się tutaj nowa i przed każdym nowym wyzwaniem nie mogła wyzbyć się przeczucia, że wszystko zawali. A tymczasem Edyta zaczepiła ją tuż przed śniadaniem:
— Muszę dziś wyjść wcześniej, mam bardzo ważną sprawę do załatwienia więc poczekaj, proszę na mamę Oliwii. W czwartki odbiera ją osobiście, tylko będziesz musiała zaczekać na nią jakieś pół godziny. To chyba nie problem? Spróbuj z nią porozmawiać. Mała coraz bardziej się wycofuje. Do zobaczenia jutro! — Zabrała torebkę z parapetu i po prostu wyszła, pozostawiając Matyldę w zupełnym osłupieniu.
„I co teraz? Jak ja niby mam sobie poradzić sama?" — Poczuła, że grunt usuwa się jej pod stopami. Wzięła kilka głębokich oddechów i zaprosiła dzieci do stolików. Potem poszło już łatwiej, zwyczajne czynności zajęły ją na tyle, że zapomniała o troskach. Dzieci były bardzo absorbujące, biegała więc między stolikami i dolewała kompotu, pomagała obierać mandarynki, kroiła jabłka na cząstki i wycierała rączki upaprane budyniem z drożdżówek. Później razem z maluchami posprzątali stoliki, umyli się i zabrali za obrazki wysypywane kolorowym piaskiem. Taka forma prac ręcznych bardzo przypadła dzieciom do gustu, ale sporo było potem sprzątania.
Im bliżej było do piętnastej, tym Matylda bardziej się denerwowała. W końcu musiała na chwilę usiąść, by odetchnąć. Zrobiła sobie herbaty i piła, obserwując dzieci bawiące się na dywanie. Kilka razy musiała interweniować, ale nie były to jakieś poważne dramaty.
Nim się obejrzała, trzeba było sprowadzić dzieci do szatni, gdzie czekali rodzice. Resztę maluchów zabrała z powrotem do sali, gdzie czekała Roksana, zajmująca się świetlicą. Były w zbliżonym wieku, szybko odnalazły wspólny język.
— Cześć — przywitały się serdecznym uśmiechem.
— Zostanę z tobą jakieś pół godzinki, mam porozmawiać z mamą Oliwii, podobno w czwartki zwykle odbiera ją osobiście — powiedziała Matylda, zerkając na drobną dziewczynkę, z brązowym warkoczem w nieładzie. Siadała właśnie w swoim stałym miejscu w kąciku przy szafce, z nieodłączną szmacianą lalką z oczami z guzików.
— Tak, to prawda. Bardzo nas wszystkich niepokoi ta mała. Może dowiesz się czegoś, co pomoże ją trochę zrozumieć i jakoś rozruszać. — Stanęła na krawędzi dywanu. — Dzień dobry dzieciaczki, pobawcie się jeszcze chwilkę i zaraz porozmawiamy sobie trochę o bezpieczeństwie nad wodą — zwróciła się do dzieci.
— Widzę, że ambitny program z nimi realizujesz — powiedziała Matylda. Jej usta rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu.
— Tak, wiesz, to przez te wakacje. Rodzice teraz nie mają za wiele czasu. Widzę w rodzinie jak to wygląda. Wracają z pracy i chcą po prostu miło spędzić czas z dzieckiem. A potem biorą urlop, zabierają na tydzień nad wodę i nieszczęście gotowe. Im więcej teraz im opowiadamy o bezpieczeństwie, tym większe szanse, że cokolwiek im w głowach zostanie.
— Na pewno. Bardzo mi się podoba to, jak działa świetlica tutaj. Byłam na praktykach w szkole, gdzie dzieci siedziały w niewielkich salkach, upakowane jedno przy drugim na podłodze. Ledwie się między nimi mieściły zabawki. To był horror — powiedziała Matylda, wspominając jedną z Warszawskich placówek.
— Nasza pani dyrektor to anioł. Bardzo walczyła o to, by dzieciom ten czas zorganizować tak, by nie czuły się, jak w przechowalni — spojrzała na tył sali. — Kacper! Nie zabieraj Michałkowi samochodu. W pudełku jest ich więcej! — zwróciła się do chłopców na dywanie. Dziewczyny wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Ci dwoje lubili sobie wzajemnie dokuczać.
— A ty planujesz jakiś wyjazd? Co prawda wolnego nie dostaniesz, ale pozostają weekendy — zagaiła Roksana.
— Nie myślałam o tym, ale kto wie, może wyskoczymy gdzieś ze znajomymi. A ty? Masz jakieś plany?
— Mój mąż pewnie będzie chciał odwiedzić swoją babcię, więc czekają mnie upojne momenty na wsi — śmiała się Roksana. Z zaangażowaniem przytoczyła kilka interesujących anegdotek o sielskim życiu polskiej wioski, trzeba przyznać, że były to bardzo zabawne historie.
Wtem rozległo się ciche pukanie, po czym drzwi otworzyły się szybko. Dzieci przerwały zabawę, a ich szyje wydłużyły się zabawnie, by dojrzeć gościa. W drzwiach stanęła młoda kobieta, długie brązowe włosy miała zaplecione w warkocz a oczy zielone, znajome. Matylda nie potrafiła ukryć zaskoczenia, była pewna, że jej oczy są teraz ogromne i wytrzeszczone. Kolejne niespodziewane spotkanie w tych murach? Najpierw okazuje się, że Jonasz jest bratem Anielki, a teraz to?
— Matylda? Mówiłaś na ognisku, że dostałaś pracę, ale jakoś mi umknęło gdzie dokładnie — Ania uśmiechnęła się niepewnie.
— Ja nawet nie miałam pojęcia, że ty masz dziecko! Jezu, ale ze mnie koleżanka, naprawdę! Aż mi wstyd. Chodźmy na chwilkę na korytarz, chciałabym z tobą porozmawiać o Oliwii. — Nie miała bowiem żadnych wątpliwości, że dziewczynka musi być córką Ani, podobieństwo było uderzające.
Zza zamkniętych drzwi dobiegał do nich szum dziecięcych zabaw, przeszły kawałek dalej.
— Co tam? Oliwia coś zmalowała? — zapytała Ania. W jej oczach krył się niepokój.
— Problem polega na tym, że właśnie nic. Jest taka spokojna, wycofana. Trudno nawiązać z nią kontakt. Nie bawi się z dziećmi, przez większość czasu siedzi w kącie ze swoją lalką i ignoruje wszelkie próby wciągnięcia jej do zabawy. Niepokoi nas to. Zastanawiamy się, co się dzieje i jak możemy pomóc. To się zaczęło jakoś w maju, wcześniej zachowywała się normalnie. Czy coś się dzieje w domu? — Głupio się czuła, tak ją wypytując. Ania była od zawsze jedną z bliższych koleżanek, częścią ich zwartej grupy, a teraz okazało się, że Matylda nie miała zielonego pojęcia o jej życiu. Nie wiedziała nawet o dziecku, które ma już cztery lata! Czuła się teraz wielką egoistką.
— Och... — westchnęła Ania. — To wszystko moja wina. Otworzyłam jakiś czas temu działalność, chciałam uniezależnić się od rodziców, ale wiesz, nie pracujesz, nie zarabiasz. Ciągle nie ma mnie w domu. Przez to zaniedbałam Oli, pomagają mi rodzice, ale oni są dość surowi. Nie byli szczęśliwi, kiedy dowiedzieli się, że zostaną dziadkami i dalej chyba nie są... Nie lubię zostawiać z nimi małej, ale nie mam wyboru, jeśli chcę zachować minimum godności.
Matylda wbiła wzrok w swoje buty. Czuła się źle. To nie powinno być takie trudne!
— Jeśli potrzebujesz kogoś do opieki, to chętnie się nią zajmę po południu. Daj tylko znać, masz mój numer.
Oczy Ani zrobiły się okrągłe, przez chwilę błysnęły w nich emocje, których Matylda nie potrafiła zinterpretować.
— Dziękuję — powiedziała. Spojrzała na zegarek. — Lepiej będzie, jak już pójdziemy. Muszę poświęcić jej więcej czasu. Będziemy w kontakcie? — zapytała jeszcze z dłonią na klamce.
— Jasne — odpowiedziała Matylda.
„To niesamowite, jak bardzo byłam zapatrzona w siebie. Co się ze mną stało?" — myślała, patrząc na oddalającą się Anię. „Dopiero teraz w pełni dostrzegam, jak bardzo wolność pomieszała mi w głowie. Wyjechawszy na studia, zerwałam się jak pies z łańcucha i postanowiłam spróbować wszystkiego, co było dotąd zakazane. Poświęciłam stare przyjaźnie, zatraciłam siebie samą. Zapomniałam, kim tak naprawdę jestem. A ja, głupia myślałam, że w ten sposób poznam prawdziwe życie!" - Skrzywiła się lekko i ruszyła za Anią w kierunku sali. Przyglądała się dyskretnie powitaniu matki i córki i zadawała sobie pytanie, jak to się mogło stać, że o niczym nie wiedziała. Studiowały na tej samej uczelni, wprawdzie na innych wydziałach, ale czasami się widywały. Przynajmniej na początku. Retrospekcja tamtego czasu uświadomiła bowiem Matyldzie, jak bardzo była wtedy zapatrzona w siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro