Rozdział 3
Potwory umysłu są znacznie gorsze niż te istniejące naprawdę. Strach, zwątpienie i nienawiść okaleczyły więcej osób niż jakiekolwiek zwierzęta.
Christopher Paolini
ROZDZIAŁ 3
Snułam się między zwęglonymi deskami. Osmalone ściany i zerwany dach można było określić tylko jednym słowem: ruina.
Wspominałam.
Nie byłam jakoś szczególnie sentymentalna, ale i tak było mi żal tego miejsca. Głównie dlatego, że razem z nim spłonęły wszystkie rzeczy, które zostały mi po Aaronie. Serce zakłuło boleśnie, jak zawsze, gdy o nim myślałam. Złapałam się za klatkę piersiową.
Nie teraz, Kathy. Nie teraz. Nie myśl o nim teraz.
A jednak nie potrafiłam przestać. Kolejny raz obwiniałam się o swoją głupotę i zastanawiałam, co by było, gdybym szybciej zorientowała się, że Theo był stalkerem. Czy wtedy Aaron miałby się na baczności i nie dał złapać Theodorowi? A może to on zwabiłby stalkera w pułapkę, zamiast sam w nią wpaść? Czy Aaron by przeżył?
Stop.
Błagam, stop.
Panicznie szukałam wzrokiem czegoś, na czym mogłabym się skupić. Musiałam wyrwać się z pułapki natrętnych myśli. Obeszłam posiadłość trzy razy, zanim wyszłam przez furtkę. Zamknęłam ją za sobą, stanęłam przy skrzynce na listy. Impuls kazał zajrzeć do środka, zabrać ewentualną pocztę, więc sięgnęłam do ciemnej skrytki. Ze zdumieniem wymacałam kopertę. Wyjęłam ją ze skrzynki i obejrzałam z każdej strony. Zwykła, biała, zbyt ciężka, by w środku znajdowały się same papiery.
Wyobraźnia podsunęła mi obraz zaskoczonego listonosza, który przyniósł pocztę po pożarze. Musiał mieć śmieszną minę.
Poczułam niepokój, gdy odkryłam, że nigdzie nie było adresata ani nadawcy. Błagałam w myślach, żeby to nie był kolejny syf, w który ktoś zamierzał mnie wplątać.
Rozerwałam papier. Wyjęłam kartkę złożoną w pół oraz metalowy klucz. Rozłożyłam zawiniątko i przesunęłam wzrokiem po nadrukowanym tekście.
,,Szpital Psychiatryczny Imienia Alexandra Willsona".
I tyle. Nic więcej, nic mniej.
Dlaczego znowu to miejsce? Co jest grane?
Nie podobało mi się to. Cholernie mi się nie podobało.
Katherine sprzed roku pewnie od razu popędziłaby tam, by dowiedzieć się, o co chodzi. Nie myślałaby o konsekwencjach. Teraz nie mogłam pozwolić sobie na kolejne błędy. Nie zniosłabym kolejnego emocjonalnego rollercoastera, przeżywanego w samotności. Dlatego schowałam kopertę do kieszeni dresów i odłożyłam temat na później.
Zdusiłam w sobie ciekawość i obawę, ruszyłam prosto do Vivien.
Po drodze zastanawiałam się, czy to głupi żart, kolejny problem, czy może coś związanego z Savood. Jedno wiedziałam na pewno: już nigdy nie pozwolę na to, żeby być w tym sama.
Postanowiłam powiedzieć o wszystkim Kaimowi, od razu po powrocie do jego domu.
Kilkanaście minut później stanęłam przed ogrodzeniem porośniętym bluszczem. Nacisnęłam dzwonek, rozległ się przyjemny dźwięk, a potem buczenie głośnika.
– Kto tam? – zapytała mechanicznie Viv.
– Kathy.
– Kathy! – Od razu się ożywiła. – Boże, wchodź!
Mechanizm zareagował, zamek ustąpił.
Usłyszałam brzęczenie owadów, do nozdrzy dotarł słodki zapach. Przeszłam przez ogród pełen pąsowych róż i piwonii. Część tych roślin posadziłam własnoręcznie, w ciągu ostatnich miesięcy, kiedy nie zostało już nic do robienia w moim ogrodzie.
Przyjaciółka wypadła z domu jak oparzona. Materiał jaskrawej, kwiecistej sukienki falował, gdy biegła po kamiennej ścieżce, marchewkowe warkocze obijały się o ramiona.
– Kathy, do cholery jasnej! Nic ci nie jest? – spytała, zbliżając się. Zielone, sarnie oczy zlustrowały mnie od góry do dołu. – Boże, tak się martwiłam, jak usłyszałam o pożarze! Prawie osiwiałam. – Przytuliła mnie mocno, nie reagowała na grymas powstały na mojej twarzy. Pachniała lawendą i ziemią, więc od razu zgadłam, czym była zajęta.
– Udusisz mnie, Viv – wystękałam.
– Przepraszam. – Odsunęła się ze smutnym uśmiechem na twarzy. – Po prostu strasznie się martwiłam. Cały dzień cię szukaliśmy, a potem Toru zadzwonił i powiedział, że jesteś u Kaima z Pianką, cała i zdrowa. Odetchnęliśmy z ulgą, ale... U Kaima? Dlaczego u niego? Co się stało? Czemu...
– Nie pamiętam już połowy pytań, za dużo ich. – Zaśmiałam się.
Jej twarz nieco się wygładziła, malinowe usta ozdobił uśmiech.
– Może zadzwonię po Ruby? Ona też się martwiła. Bardzo.
– Okej, ale pierw daj mi jakieś normalne ciuchy, błagam.
Dopiero wtedy Vivien zwróciła uwagę na to, w co byłam ubrana. Na jej piegowatym czole pojawiła się zmarszczka, a w oczach nieme pytanie.
– Wszystko opowiem, jak przyjdzie Ruby – powiedziałam, gdy przyjaciółka otworzyła usta, by zadać kolejne pytanie.
– No dobrze, poszukajmy czegoś.
Z ulgą pozbyłam się męskich ubrań. Wrzuciłam je do materiałowej torby, którą zamierzałam pożyczyć od Vivien razem z kilkoma innymi rzeczami, po czym dyskretnie przełożyłam kopertę do kieszeni spodni. Wolałam upewnić się, że nie jest ona w żaden sposób związana z Savood, zanim powiem o tym przyjaciółkom. Ta organizacja musiała pozostać tajemnicą, chociażby ze względu na Toru, któremu obiecałam dyskrecję.
Pół godziny później dołączyła do nas Ruby. Łańcuchy przy ciężkich butach zabrzęczały, gdy weszła do pokoju. Czarny top odsłaniał część brzucha, z krótkich spodenek zwisały materiałowe frędzle. Na ramieniu mała przewieszoną torbę, wypchaną po brzegi.
– Wprowadzasz się? – spytałam, lustrując brunetkę wzrokiem.
– Tak. Będę razem z mamą Vivi odprawiać szamańskie rytuały i codziennie o piątej rano pić ziołową herbatkę. – Przysunęła rękę do twarzy, uniosła mały palec i udała, że z gracją upija łyk z filiżanki.
Parsknęłam śmiechem, a Vivien pokręciła głową z dezaprobatą. Ruby podeszła do nas i położyła torbę na pościel, stękając przy tym, jak staruszka.
– To rzeczy dla ciebie, Kate. Kosmetyki, trochę ubrań, mama dała też słoiki z jedzeniem – powiedziała brunetka, po czym usiadła przy mnie i spojrzała mi głęboko w oczy. – Trzymasz się?
Obydwie dziewczyny wydawały się wstrzymywać oddech w oczekiwaniu na odpowiedź. Pokiwałam głową. Naprawdę nie było tak źle. Przeżyłam przecież o wiele gorsze rzeczy i chyba nieco się uodporniłam.
– To tylko dom. Lepiej powiedz, co tam masz. Spakowałaś tę sukienkę, którą chciałam ci ukraść? – spytałam, obydwie dziewczyny uśmiechnęły się z ulgą.
– Nie bądź niepoważna. To, że spłonął ci dom, nie znaczy, że od razu dam ci moją najładniejszą szmatkę. – Przewróciła oczami, parsknęłam pod nosem. – Potem ci pokażę. Teraz opowiedz, jak to się stało, że wylądowałaś u Kaima. K a i m a. Tego seksowniejszego brata ,,samo zło".
Dziewczyny wiedziały o Kaimie, a także o tym, że to on uratował mnie i Vivien. Opowiedziałam im wszystko, oprócz szantażu, specyficznej pracy i jakichkolwiek wzmiankach o Savood.
– Aaron poprosił go, żeby się mną zajął, więc zostanę u niego na trochę – oznajmiłam, dziewczyny wymieniły między sobą wieloznaczne spojrzenia. – No serio? Nic mnie z nim nie łączy! Nie wiem, co wy sobie wyobrażacie, durne baby. – Chwyciłam poduszkę i jednym zamachem walnęłam obie.
Vivien zapiszczała, w oczach Ruby pojawił się złowieszczy błysk. Brunetka odgarnęła włosy z twarzy, chwyciła pluszowego żółwia i zdzieliła mnie nim po głowie. To było tak niespodziewane, że aż na chwilę rozchyliłam usta ze zdziwienia i wytrzeszczyłam oczy.
– Zamknij tę buzię, wyglądasz jak ryba wyjęta z wody – powiedziała Ruby, a następnie wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
W ten sposób rozpoczął się armagedon. Mordercze instynkty uruchomiły się w nas na tyle, że w pewnym momencie aż zaczęło latać pierze.
– Mama mnie zabije, wariatki! Spali na stosie! – żachnęła się Viv, śmiała się do łez.
– Z wami mogę wylądować nawet w piekle – odpowiedziałam.
Dyszałyśmy ciężko, trzymając strzępki poduszek. Wszystkie trzy twarze zdobił szeroki uśmiech, policzki były zaróżowione od wysiłku. Właśnie wtedy do pokoju weszła mama Vivien.
– Wołałam was, ale... – zaczęła. Przerwała wypowiedź, gdy tylko pierwsze spojrzenie padło na pierze zdobiące podłogę jak śnieżny puch zimą.
– Dzień dobry, ciociu – przywitałam się naprędce. – Zaraz wszystko posprzątamy, przysięgam.
Spojrzenie niebieskich oczu przeskakiwało między nami, twarz, ozdobiona kilkoma zmarszczkami, złagodniała. Kiedyś pewnie urządziłaby wykład na temat dobrego zachowania, ale od śmierci Theo i Aarona obchodziła się z nami jak z jajkiem. Tak więc jedynie pokiwała głową z dezaprobatą, uśmiechnęła się i oznajmiła:
– Co ja z wami mam, dziewczyny.
– Na pewno nie nudę, ciociu – stwierdziła zdyszana Ruby. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i dmuchnęła, żeby odpędzić kosmyki włosów przylepione do policzka.
Elizabeth posłała swojej córce ostatnie, zamyślone spojrzenie, po czym wyszła z pokoju.
– No dobra, teraz trzeba to ogarnąć, wiedźmy. – Vivien odrzuciła poduszkę na podłogę i złapała się pod boki.
Pokiwałyśmy głową, wzięłyśmy się do pracy. Wkładałyśmy pierze do worka na śmieci, w akompaniamencie muzyki z radia. Nagle Vivien odezwała się zamyślonym głosem:
– Theo pewnie już by marudził.
Zamarłyśmy.
Powoli wyprostowałam się i spojrzałam na rudowłosą. Wbiła wzrok w podłogę. Ściskała plastikowy worek tak mocno, że aż pobielały jej knykcie.
– Viv... – Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej. Dziewczyna podniosła głowę, uśmiechnęła się, z oczu popłynęły strumyki łez. – Oj, Viv...
Razem z Ruby znalazłyśmy się przy przyjaciółce. Objęłyśmy ją i oparłyśmy głowy na ramionach, które zatrzęsły się od szlochu.
– Pewnie zrobiłby jeszcze większy bałagan, a my... A my... – łkała, z trudem łapała powietrze. – Prze-przepraszam Kathy, nie powinnam, nie...
– Spokojnie. Wiem. – Pogłaskałam dziewczynę po plecach. – Też za nim tęsknię.
Stałyśmy tak jeszcze przez chwilę, Vivien stopniowo się uspokajała.
Muzyka nadal grała, promienie słoneczne wpadały do pokoju, ptaki latały za oknem.
A Ruby milczała.
━━ ♜ ━━
Po dwudziestej wróciłam do domu Kaima.
Chwilowe załamanie nerwowe Vivien sprawiło, że reszta dnia przebiegła w smętnym nastroju. Ruby próbowała nas rozweselić, nawet ciocia Elizabeth starała się zagadać, żeby odgonić paskudne myśli, ale niewiele to dało.
Podziękowałam dziewczynom za pomoc, zapisałam ich numery w nowym telefonie, pożegnałam się i wyszłam.
Kilka razy zastanawiałam się nad tym, czy powiedzieć o ostatniej próbie samobójczej. Postanowiłam, że zrobię to, ale później. Ta rana była zbyt świeża, powodowała za dużo bólu. Musiałam poukładać to sobie w głowie.
Przemierzałam uliczki wolnym krokiem. Wizja powrotu do Kaima nie należała do najprzyjemniejszych, ale umysł cicho podpowiadał, że on się mną zajmie. Samotność mi nie służyła; podżegała do złych decyzji, wlewała jad do myśli jak Wąż Kusiciel w Rajskim Ogrodzie. Może gdybym częściej przebywała z bliskimi, może gdybym nie odrzucała propozycji spędzania czasu z Toru, może gdybym nie mieszkała sama...
Może.
Może wtedy nie chciałabym odejść.
Postanowiłam nie wściekać się na Kaima i zobaczyć, co przyniesie los. Na razie prośba Aarona wyszła mi na dobre, bo dzięki niej czułam się bezpiecznie.
Pianka przybiegła do płotu, gdy tylko pojawiłam się przy posesji. Skakała radośnie, piszczała ze szczęścia. W pękniętym sercu pojawiły się kolejne bruzdy, kiedy uświadomiłam sobie, że tak naprawdę to ją zostawiłam. Niby poprosiłam Toru w wiadomości, żeby wyszedł z nią wieczorem, przez co zorientowałby się, że trzeba było się nią zająć, ale to żadne usprawiedliwienie. Postąpiłam egoistycznie – tak właśnie robią samobójcy. Ich odwaga miesza się z ostatnim, największym aktem egoizmu.
Weszłam na posesję, przywitałam się z Pianką i zadzwoniłam dzwonkiem do drzwi. Pamiętałam kod, ale głupi było mi wchodzić do jego domu, jak do własnego.
Usłyszałam kroki, chwilę później w progu stanął Kaim. Beznamiętne spojrzenie zatrzymało się na mnie tylko na kilka sekund. Poczułam się mała, nieważna.
Bez słowa przepuścił mnie, zamknął drzwi i przekręcił zamek.
Weszłam do kuchni, mężczyzna podążył za mną jak cień. Odłożyłam torbę na krzesło, położyłam na blacie wyjętą z kieszeni kopertę.
– Znalazłam to dzisiaj w swojej skrzynce.
Kaim wziął do ręki znalezisko i obejrzał z dwóch stron. Potem wyjął ze środka klucz wraz z kartką. Zawiesił na nim wzrok, po czym przeniósł uwagę na papier. Przeczytał tekst, a następnie odłożył wszystko z powrotem na blat i skierował spojrzenie na mnie.
Spodziewałam się reprymendy, kąśliwego komentarza, ale nic takiego nie nastąpiło.
– Byłaś tam? – spytał, bez cienia emocji.
– Nie. Poszłam od razu do Vivien, a potem wróciłam tutaj.
Skinął powoli głową. Może nawet dostrzegłam w ciemnych oczach małą, malusieńką aprobatę, ale nie byłam pewna.
– Pójdę to sprawdzić. Idziesz ze mną?
Zaskoczyło mnie to pytanie. Byłam przekonana, że zakaże mi wtrącania się w tę sprawę i wszystko załatwi sam.
– Tak – odpowiedziałam po chwili namysłu. Byłam zbyt ciekawa, by zareagować inaczej.
Chwilę później przemierzaliśmy miasto autem Kaima. Zapadłam się głębiej w miękki fotel, obity czarną skórą. Próbowałam się zrelaksować, ale nic to nie dało. Czułam się tak, jakbym jechała na skazanie.
Czego się boisz, głupia? Jego już nie ma. Zmarł na twoich oczach.
A jednak po ciele rozchodził się niepokój, oddech przychodził z trudem. Przełknęłam ciężko ślinę, gdy zaparkowaliśmy pod starym szpitalem.
Skrawki taśmy policyjnej, pozostałej na bramie, powiewały na wietrze. Weszliśmy na teren obiektu i w ciszy udaliśmy się do wejścia. Z łańcucha, owiniętego o mosiężne klamki, zwisała kłódka. Kaim wyjął klucz z kieszeni, dłonią ubraną w skórzaną rękawiczkę, i użył go do otwarcia zamka. Mechanizm odpuścił od razu.
Mężczyzna zdjął łańcuch, żeby odblokować przejście i wyjął pistolet z kabury przyczepionej do paska spodni. Przeszliśmy przez drzwi.
Chłód bijący od nagich, betonowych ścian powitał nas zaraz za progiem. Świeczki, których płomienie tliły się ostatnim razem, były roztopione, kurz i pył osiadł na nich grubą warstwą.
Bałam się, że zaraz usłyszę melodię pozytywki. Skórę przeszył dreszcz, włoski na rękach stanęły dęba.
To miejsce przesiąknęło krwią, łzami i cierpieniem tak mocno, że aż odbierało dech w piersiach.
Gdyby Kaim kazał się rozdzielić, to nie posłuchałabym. Na szczęście nic nie powiedział, więc po prostu szłam za nim, uczepiona jak rzep psiego ogona.
Rozejrzeliśmy się po parterze, ale nie znaleźliśmy niczego, co przykułoby uwagę. Mężczyzna kroczył przede mną, w jednej dłoni trzymał broń, w drugiej niewielką latarkę. Pomieszczenia były nieco oświetlone dzięki wybitym oknom, lecz gdzieniegdzie panował półmrok. Bez dodatkowego źródła światła ciężko było cokolwiek dostrzec.
Powoli, ostrożnie, przenieśliśmy się na piętro.
Nogi miałam jak z waty, gdy zmierzaliśmy w miejsce, w którym znalazłam rodziców, a potem została uwięziona w nim Vivien. Miałam ochotę zawrócić i puścić się biegiem do auta. Obecność Kaima pomagała, ale tylko trochę – za mało, żeby czuć się pewnie.
Za mało, żeby odgonić demony.
Z trudem przełknęłam ślinę.
Kaim wszedł do pomieszczenia na końcu korytarza. Zatrzymał się w drzwiach, opuścił ręce wzdłuż ciała. Zmarszczyłam brwi, wpatrzona w jego plecy. Przysłaniał sobą cały widok. Zrobił krok w przód, a wtedy wślizgnęłam się do środka i stanęłam obok niego.
Na środku pomieszczenia stał stary, obdrapany, kwadratowy stolik. Leżała na nim rozłożona, czarno-biała szachownica z trzema figurami: dwoma królami i wieżą.
Serce zabiło mi mocniej.
Podeszliśmy do stolika. Szkło zachrzęściło pod butami, ptak przeleciał za oknem. Miałam wrażenie, że wszystko działo się w zwolnionym tempie.
Stanęłam przy planszy.
Na blacie wyryty został napis:
,,Twój ruch".
━━ ♜ ━━
😶😶
Ale Kaim się nie wykłóca? No jak to tak 🙄🙄.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro