Dodatek
Pierwotny epilog, z którego zrezygnowałam. Dajcie znać, jaką wersję wolicie.
━━ ♜ ━━
Budzenie się z długiego snu było jak próba podniesienia się po bolesnym upadku. Ciało odmawiało współpracy, lecz dusza pragnęła wstać, iść dalej.
Z początku leżałam oszołomiona, z ciężkimi powiekami. Rzeczywistość wydawała się zbyt odległa i nierealna, by do niej wrócić. Pierwszy krok, pierwszy ruch był niepewny, pełen lęku. Bałam się, że znów upadnę, ale coś kazało mi iść naprzód, nie poddawać się.
Powoli rozchyliłam powieki.
W pomieszczeniu było bardzo jasno.
Zamrugałam kilka razy. Aparatura piszczała w ten swój charakterystyczny, irytujący sposób.
Zaraz... Aparatura?
– Doktorze Hamada, pacjentka się wybudziła.
Przeskakiwałam wzrokiem między ludźmi zebranymi wokół mnie. Ich głosy wydawały się nadzwyczaj znajome, choć nie mogłam sobie przypomnieć, skąd je znałam.
– Dziękuję, Vivien. Możesz zawołać doktora Lawrence.
Rudowłosa, drobna pielęgniarka skinęła głową i oddaliła się od szpitalnego łóżka.
Szpitalnego?
– Witamy z powrotem, Katherine.
Pogodny ton głosu lekarza wdarł się do mojego umysłu, torując drogę do najgłębszych otchłani wspomnień. Ten dźwięk był najbardziej znajomy; przyjemny, ciepły, radosny i kojarzący się z... domem.
– Gdzie...
– Griffin Hospital Center, witamy w naszych skromnych progach. – Doktor z azjatyckimi rysami się uśmiechnął. Nie miałam pojęcia dlaczego, ale wiedziałam, że przy tym geście pojawią się niewielkie dołeczki w policzkach. I rzeczywiście je zobaczyłam.
Moje serce zabiło mocniej.
– Detektyw Reyes na pewno będzie chciał panią przesłuchać, ale jakoś to załatwimy, żeby na razie dali pani spokój. W końcu jest co świętować.
– Co świętować? – spytałam półszeptem.
– Pani wybudzenie ze śpiączki, oczywiście. Lekarze dawali małe szanse, ale ja zawsze w panią wierzyłem. – Puścił mi oko i spojrzał w swoje notatki.
Nic mi tutaj nie grało. Nie miałam pojęcia, jak znalazłam się w szpitalu, dlaczego zapadłam w śpiączkę ani skąd kojarzyłam tych wszystkich ludzi.
Najdziwniejsze było jeszcze przede mną. W ciągu kilku następnych dni zaczęli przychodzić do mnie ludzie, których zupełnie nie poznawałam. Podawali się za moją rodzinę, przyjaciół, znajomych, a moja głowa za każdym razem odrzucała te informacje. Byłam święcie przekonana, że moi rodzice nie żyli i nie miałam żadnych bliskich, tymczasem dzień w dzień dwójka dorosłych ludzi spędzała ze mną czas, podając się za moich rodzicieli. Czułam się jak bohaterka w jakimś dziwnym, pogmatwanym filmie.
Lekarze twierdzili, że podczas śpiączki mój mózg wytworzył inną rzeczywistość, w którą uwierzyłam jak w swoją własną. Każdego dnia napływały do mnie wspomnienia o życiu, którego tak naprawdę nigdy nie miałam.
Psychologowie pojawiali się w mojej sali częściej niż lekarze. Byłam dla nich jak ciekawy eksponat w muzeum albo króliczek doświadczalny. Najczęściej odwiedzał mnie psychoterapeuta Theodor Graves, do którego żywiłam mieszane uczucia.
Po miesiącu byłam gotowa do wypisania ze szpitala. Rodzice pomagali mi oddzielić senne wizje od rzeczywistości, dzięki czemu poukładałam sobie w głowie najważniejsze fakty. Theodor Graves odegrał w tym zadaniu kluczową rolę; prowadził mnie przez wszystkie zakamarki umysłu za rękę jak dziecko błądzące we mgle. Toru Hamada – mój lekarz prowadzący – szybko postawił mnie na nogi pod względem zdrowia fizycznego. Podczas naszych rozmów nie mogłam powstrzymać napływających myśli o tym, że jest dla mnie kimś wyjątkowym. Zachowywał się profesjonalnie, ale nie umknęły mi jego uśmieszki, czy błyski w oczach, dostrzegane podczas naszych spotkań.
W międzyczasie kilka razy odwiedził mnie detektyw Kaim Reyes. Prowadził sprawę mojego przypadku. Okazało się, dotychczasowo przyjmowane pigułki na moje chore serce przestawały działać, więc rodzice zdecydowali się na podawanie mi eksperymentalnego leku, który wyniszczył doszczętnie mój organizm. Trzeba było wprowadzić mnie w stan śpiączki farmakologicznej, aby organizm miał szansę na powrót do normalnego funkcjonowania.
Firma produkująca eksperymentalne leki – w tym zażywany przeze mnie Morph – została pozwana i toczyła się przeciwko nim sprawa karna w sądzie. Dlatego też czarnowłosy, markotny detektyw badał naszą sprawę.
Dziwnie było mi otaczać się tyloma przystojnymi i intrygującymi mężczyznami. Cholernie mnie rozpraszali; jedni bardziej świadomie jak doktor Toru, inni trochę mniej, jak detektyw Kaim. Czasami łapałam się na wspomnieniach ze snu, w których ich twarze robiły się coraz bardziej wyraźne. Nadal jednak nie potrafiłam posklejać tego w całość.
W dzień wypisu Toru Hamada przyszedł do szpitala w cywilnym ubraniu. Choć lubiłam widzieć go w lekarskim fartuchu, to ciemnobrązowy, długi płaszcz i eleganckie buty jeszcze bardziej do niego pasowały. Trzymał w rękach dwie kawy, a jego twarz przyozdabiał ciepły, promienny uśmiech, od którego w kącikach oczu pojawiły się delikatne zmarszczki, a na policzkach widoczne były urocze dołeczki.
– Doktorze, czy nie miał pan dzisiaj wolnego? – spytałam i wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
– Miałem, ale nie mogłem przegapić tak ważnego wydarzenia.
– Wybrali nowego prezydenta? – Uśmiechnęłam się rozbawiona.
– Lepiej. Wychodzisz dzisiaj ze szpitala.
Moje serce zabiło mocniej, a na policzki wkradł się rumieniec. Odwróciłam na chwilę twarz i skupiłam się na pakowaniu reszty swoich rzeczy do walizki. Toru w tym czasie odłożył kubki z kawą na szpitalny stolik, po czym usiadł na łóżku.
– Orzechowa, tak jak lubisz.
– Dziękuję. Nie musiałeś – wymamrotałam pod nosem.
– Gdybym mógł, to przyniósłbym transparent albo chociaż pompony, ale nie chcę kopać pod sobą dołków w pracy.
Zaśmiałam się. Miałam dziwne déjà vu.
Nasza relacja była skomplikowana. Balansowaliśmy na granicy między przyjaźnią, a nawet lekkim flirtem, a stosunkami lekarz – pacjentka.
Toru bardzo mi się podobał. Był ode mnie kilka lat starszy, bardzo wyrozumiały, cierpliwy, serdeczny, ciepły i troskliwy. A do tego atrakcyjny.
– Skoro wychodzisz ze szpitala i wracasz do domu, to... – przerwał.
Czekałam, aż dokończy wypowiedź, ale tego nie zrobił. Z zaciekawieniem odwróciłam się w jego stronę i odkryłam, że zmienił pozycję. Stał obok, trzymając jeden, papierowy kubek, a na jego twarzy malowało się zawstydzenie. Był to niecodzienny widok.
Wyprostowałam się i stanęłam naprzeciwko mężczyzny. Wzięłam od niego kawę, podziękowałam skinieniem głowy i uśmiechem, po czym upiłam łyk.
– Może pójdziesz ze mną na randkę?
Prawie się udusiłam. Toru zbladł, gdy zakrztusiłam się ciepłym napojem. Błyskawicznie znalazł się za mną i zaczął klepać po plecach.
Spaliłam buraka. Nie dlatego, że zaskoczyło mnie pytanie doktora, a dlatego, że od dwóch tygodni manifestowałam w myślach ten moment.
– Chyba trochę cię zaskoczyłem. Jeśli to dla ciebie...
– Nie – przerwałam mu. – Bardzo chętnie gdzieś z tobą wyjdę.
Usta mężczyzny rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, a w oczach coś błysnęło. Jego spojrzenie było tak ciepłe, że mogłoby stopić wszystkie lodowce, jakie istniały na świecie.
A na pewno stopiło moje serce. I topiło jeszcze wiele razy, bo po naszej pierwszej randce nastąpiła kolejna, i jeszcze jedna, aż nasza relacja przerodziła się w związek, a związek w narzeczeństwo.
Toru oświadczył się podczas pikniku na plaży. Słońce zachodziło leniwie za horyzont, zabarwiając niebo na pomarańczowo, gdy wyjął pierścionek z kieszeni spodni.
Płakałam ze szczęścia i piszczałam jak wariatka. Toru śmiał się z mojej reakcji, choć jak mówił później – prawie osiwiał ze stresu.
Ze szczęścia płakałam również na ślubnym kobiercu, a także za każdym razem, gdy wspominałam ten moment.
Mój mężczyzna zawsze był cudownym, kochającym człowiekiem.
Z jego pomocą oddzieliliśmy wspomnienia z mojego snu od realnych wydarzeń. Ostatecznie przypomniałam sobie o wszystkim, o czym śniłam. Było to bardzo ciekawe, bo czułam się tak, jakbym przeżyła dwa życia. Czasami łapałam się na tym, że tęskniłam do tego, co wydarzyło się tylko i wyłącznie w mojej głowie. Mimo wszystko byłam wdzięczna za to, że los zesłał mi mojego Toru, z którym byłam cholernie szczęśliwa.
I to właśnie dzięki niemu udało mi się przetrwać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro